Screenagers Jukebox #16: październik 2010

Kuba Ambrożewski

Choć słuchaczem Trójki jestem raczej sporadycznym i porannym, udało mi się wychwycić informację o piątkowym święcie LP3 – otóż w tym tygodniu będzie miało miejsce notowanie nr 1500. I jakkolwiek dystansuję się od tego, czym audycja stała się w ciągu ostatniego dziesięciolecia, to wspomnienia – zwłaszcza te z najwcześniejszego dzieciństwa – sprawiają, że łezka w oku się kręci. Nie sposób sobie przypomnieć, które zestawienie listy było moim pierwszym, ale przeglądając archiwa, byłbym gotów się założyć, że miało to miejsce w 1988 roku, bym w kolejnym, przełomowym ’89 śledził już notowanie po notowaniu z zapartym tchem. Pamiętam jak na liście pojawił się nikomu nieznany zespół Guns n’ Roses i nagrałem na kasetę fragment „Welcome To The Jungle” z poczekalni. Pamiętam jak „Kochać inaczej” De Mono przez okrągły nie mogło spaść z listy i nie rozumiałem dlaczego. Pamiętam, że po raz pierwszy usłyszałem wtedy Beach Boys i z powodu „Kokomo” przez wiele lat sądziłem, że to jakaś żartobliwa kapelka. Byłem zagorzałym kibicem Roxette, Pet Shop Boys czy Bon Jovi. Właściwie jak teraz patrzę, to każda piosenka budzi jakieś wspomnienie, zwykle lepsze niż obiektywnie powinna.

Spośród całego zastępu wielkich hitów tego okresu, „Love Bites” zawsze darzyłem szczególnym sentymentem. Po pierwsze, mało który utwór lepiej podsumowuje rockowy mainstream drugiej połowy lat osiemdziesiątych – nurt, który sprzedał kilkadziesiąt razy więcej płyt niż niezależna odnoga rynku, a o którym młody polski słuchacz, w przeciwieństwie do Sonic Youth, Pixies, Dinosaur Jr. czy The Stone Roses, nie wie prawie nic. Wyjęta z multimilionowej fabryki przebojów „Hysteria” ballada pozwala sobie trwać blisko sześć minut, budując dramaturgię od tęsknej zwrotki, poprzez chóralny mostek, po stadionowy ryk refrenu. Nowa fala brytyjskiego heavy metalu przefiltrowana przez komercyjne doświadczenia... um, nowej fali, a przede wszystkim czempionów arenowego rocka, Queen – tak brzmiała wtedy muzyka rockowa, którą mogliście usłyszeć w mediach: megalomańsko rozbuchana, radiowo przystępna, skrajnie melodyjna i wyprodukowana z obleśną dbałością o każdy detal. Po drugie, rzeczony album Def Leppard był jedną z pierwszych płyt, jakie poznałem w całości, od początku do końca – z kasety starszej siostry ciotecznej, wówczas pozostającej pod wpływem heavy metalu. Do „Hysterii” wróciłem dopiero w czasach internetu, z przyjemnością odkrywając, że mimo oczywistych wieśniactw słucha mi się tego dobrze – najwyraźniej tak mocno wrosła we mnie wrażliwość Joe Elliotta i spółki. Po trzecie, mam słabość do wielkich, ale takich naprawdę wielkich hooków z końcówki 80s, a ciężko w tej kategorii przebić I don’t wanna touch you too much baby. Zawsze czuję zbliżające się ciarki. Po czwarte, mimo 38 tygodni na liście „Love Bites” nigdy nie dobiło do samego szczytu, choć pięć razy było o włos od niego i jest mi z tego powodu przykro.

A teraz najlepsze – w Trójce od dzisiejszego poranka (od 9.05 do południa) trwa odliczanie setki wszech czasów LP3. Nie wiem jak Wy, ale ja zamierzam rzucić uchem, żeby sprawdzić gdzie swoje miejsce znajdą takie szlagiery jak „Born To Be My Baby”, „Lullaby”, „Like A Prayer” czy wreszcie ten tutaj bohater odcinka. Chyba polecam.

Def Leppard - Love Bites

Łukasz Błaszczyk

Wystartowałem sobie jakiś czas temu z takim niezobowiązującym facebookowym cyklem, w ramach którego raz czy dwa razy dziennie rzucam linkiem do „prostych piosenek o trudnej miłości”. Uważam, że to bardzo wdzięczny wspólny mianownik i przy okazji dobra wymówka, by zestawić ze sobą „Can’t Get You Out Of My Head”, „D’yer Mak’er”, „Strawbery Letter 23” czy „Passing Me By”. Gdy już mi się znudzi, sięgnę po „I’m Not In Love”, by efektownie zamknąć cykl, bo w tej kategorii wagowej to niekwestionowany zwycięzca. Chaz Bundick też pewnie tak o tym myślał, gdy właśnie tym numerem rozpoczynał – wspomniany już w tekście o McDonaldzie i Gilesie – podcast Headphone Highlights (przy okazji polecam, bo jest piękny, it’s beautiful). A że uwielbiam nadinterpretować, to dostrzegam w tym ukrytą symbolikę – „I’ m Not In Love” jako manifest gatunkowy chillwave’u. Nie tyle nawet za sprawą poszczególnych motywów i motywików (naiwny romantyzm vs wszechpotężne syntezatory), ile raczej ogólnej filozofii kompozycyjnej, wypośrodkowanej pomiędzy intuicyjną melodyką i studyjnym pokombinowaniem. Tak czy inaczej moim i Bundicka wzorem powinniście po ten klasyk 10cc sięgnąć, gdy przyjdzie Wam przygotować miłosno-sentymentalny mixtape, podcast czy cokolwiek podobnego.

10cc – I’m Not In Love

Mateusz Błaszczyk

Kiedyś na zielonej szkole w Krynicy Morskiej kumpel z pełną konspirą (i dumą, naturalnie) zaprezentował swoim dwóm sublokatorom – w tym mnie właśnie – towar absolutnie kontrabandowy. Była to kaseta zdobyta tak undergroundową drogą, że wolałem o nic nie pytać. Zresztą nie należała nawet do niego. Był to świeżutki wówczas album Świntucha, o enigmatycznej nazwie „Świntuszenie”. Mieliśmy więc w rękach to, przed czym ostrzegali nas nasi rodzice: polski, a w dodatku PORNOGRAFICZNY hip-hop. Sami widzicie, nie mogliśmy trafić gorzej. Moje wychowanie opierało się jednak na betonowo solidnych, rockistowskich fundamentach, więc mimo autentycznie interesującej zawartości muzycznej, wypierałem się jakiejkolwiek frajdy, jaką zapewniały iście golden-age’owe sample. Najważniejsze jednak okazały się maksymalnie nieobyczajne teksty, opisujące, troszkę inaczej niż u Ani Dąbrowskiej, kilka historii na ten sam temat. To było takie polskie 2 Live Crew, tylko w osobie jednego rapera. Prawdziwa atrakcja dla dzieciaków w wieku późno-podstawówkowym lub gimnazjalnym. Słuchaliśmy więc po kryjomu Świntuszenia, z jednej strony zafascynowani bogactwem językowym (mniej lub bardziej) literackich porównań i zwyczajnie zniesmaczeni z drugiej. Łaziliśmy potem po nadmorskich lasach i plażach z dyktafonem i, oprócz naszych dialogów i wulgarnych scenek rodzajowych, nagrywaliśmy praktycznie wszystko, co udało nam się zarejestrować. Naturalnie, nawet przez chwilę nie pomyśleliśmy, że taśma trafi w końcu w ręce oburzonego wychowawcy, w którego córce niezbyt skrycie się podkochiwałem (zresztą z wzajemnością). Nikt z nas nie mógł też przypuszczać, że autor tak obrzydliwe inspirującego albumu – niejaki Tymon Smektała – w ciągu kilku następnych lat zostanie członkiem Mensy i będzie miał na koncie między innymi: wieloletnie doświadczenie w czasopiśmiennictwie związanym z grami komputerowymi, doktorat z public relations a także publikację kilku autorskich książek z tej dziedziny. Znacznie bardziej intrygował nas za to zupełnie anonimowy raper o ksywie Afrojax, goszczący na poniższym tracku.

Świntuch - Zrób to sam

Krzysiek Kwiatkowski

Grunge’owi na początku lat dziewięćdziesiątych ulegało wielu, z Sonic Youth na czele. Ten los spotkał także power-popowy The Posies. Był to dosyć skomplikowany romans, bowiem The Posies zawsze było bliżej do angielskiej pop/rockowej wrażliwości. Ale na wydanym w 1993 roku „Frosting On The Beater” te dwa różne żywioły bardzo szybko znalazły drogę do porozumienia. Świetnym tego przykładem jest „Burn & Shine”, łączący „marzycielski” i ciepły wstęp z głośną, momentami nawet noisową i lekko improwizowaną drugą częścią. Ten numer to idealny przykład, jak można z bardzo prostego riffu stworzyć kilkuminutową oraz trzymającą do końca w napięciu kompozycje. Warto odnotować, że na YouTube jest zamieszczona jeszcze ciekawsza wersja, pochodząca z udokumentowanej sesji nagraniowej, która odbyła się w tym samym roku co premiera „Frosting On The Beater”. Tak więc wyjmujemy swoje poszarpane czapki z daszkiem, stare koszule i słuchamy.

The Posies - Burn & Shine

Paweł Sajewicz

Skaldowie byli prawdopodobnie najlepszym barokowo-popowym zespołem świata, a że w tej kategorii wagowej do zawodów stają zarówno Beach Boysi, Beatlesi, Zombies czy Bee Gees (wszyscy z nich w którymś momencie kariery zbliżali się do charakterystycznej, barokowej ornamentyki wokalnej, czy instrumentalnej) należy tym bardziej starać się o wyciągnięcie dorobku braci Zielińskich z piwnicy z obskurami. Brian Wilson, Paul McCartney czy Barry Gibb może i podpisali się pod dziełami ważniejszymi i lepszymi, ale żaden z nich nawet nie zbliżył się do poziomu gracji z jaką Skaldowie inkorporowali elementy *prawdziwej* muzyki klasycznej do swoich porażająco chwytliwych kompozycji. Muzycznie wykształceni, diabelnie utalentowani, Skaldowie łączyli nienaganne wykonawstwo z błyskotliwą melodyką, anielskimi harmoniami wokalnymi i prawdziwą żonglerką rozwiązaniami aranżerskimi. Ich sztandarowy utwór, „Cała jesteś w skowronkach” (1969) mógłby trafić na „Pet Sounds” i nie tylko nie odstawałby od reszty piosenek na słynnym albumie Beach Boysów, ale z powodzeniem walczyłby o miano najlepszej na nim kompozycji. Wcześniejsze o rok „Nie całuj mnie pierwsza” jest jeszcze bardziej dobitnym dowodem na lekkość i grację barokowego popu Skaldów. Na przestrzeni czterech minut utwór naprzemiennie zestawia ze sobą zwiewny dialog skrzypiec i wokalu, wyjęty jakby z twórczości Bacha (ale w wiele bardziej dyskretny sposób niż robiło to np. „Whiter Shade Of Pale”), z bigbitowym środkiem, w którym narasta i dramaturgia, i nagromadzenia zażerających hooków. Nieoczekiwany dołek na poziomie 1:35, zmierzający do finału okrzyk „Pokocham cię!” i „posępny” zjazd, nagle urwany gdzieś ok. 1:55 są żywymi dowodami na niemal niewyczerpaną inwencję Andrzeja Zielińskiego, który na przełomie lat 60. i 70., jeden za drugim, pisał najlepsze popowe numery w historii rodzimego przemysłu muzycznego. Czas najwyższy by wszyscy ci słuchacze, którym nieobce są najbardziej zapomniane dokonania meksykańskiego ambientu zdobyli się na patriotyczny gest rozsądku i sięgnęli do dorobku Skaldów. I darujcie sobie składanki, chwytajcie od razu całe LP!

Skaldowie – Nie całuj mnie pierwsza

Piotr Wojdat

Mój powrót do nagrań Smoga jest tyle nagły, co zaskakujący. „Red Apple Falls” i „Knock Knock” – zawsze uważałem za szczytowe dokonania Billa Callahana. Nie spodziewałem się jednak, że odsłonią przede mną coś, co wcale nie jest takie oczywiste. Jesienna aura sprzyja obcowaniu z taką muzyką, bo sporo w tym folkowych naleciałości, slow core’owych smutów i amerykańskiego korzennego grania. W sam raz, żeby zaszyć się w fotelu i nie robić absolutnie nic. Ale dopiero teraz uderzyło mnie powinowactwo Smoga z... Jimem O’Rourke. „Rock Bottom Riser” nie jest może najlepszym przykładem, potwierdzającym to skojarzenie, ale ze względu na teledysk musicie mi wybaczyć.

Smog – Rock Bottom Riser

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: zmywak
[26 października 2010]
a ja całe życie tam słyszałem "bo kocham cię" chodzi oczywiście o skaldów, korzystając z okazji gorąco polecam sprawdzić dokonania wrocławskiej grupy beatowej Pakt, płyta wydana w cyklu z archiwum polskiego radia, zawiera kilka piosenek o takich harmoniach i konstrukcjach rytmicznych nie mówiąc już o melodiach że też śmiało światowe szczyty, chyba najbardziej zapomniana polska grupa beatowa lat 60. (ps oprócz dość średniego kawałka hare kriszna nie ma ich na youtube)
błaszczyk
[25 października 2010]
Hmm, nie no 10cc przypomniało mi się przez ten podcast Bundicka. O Virgin Suicides nie miałem sobie jak przypomnieć, no ale fakt, film był ładny, gdy go oglądałem ileś tam lat temu. I piosenka z wokalem też (to koleś z Phoenix był? nie chce mi się sprawdzać), ale w życiu nie powiedziałbym, że soundtrack jest lepszy niż Moon Safari.
PS
[25 października 2010]
A ja bym chciał przeczytać Kuby Ambrożewskiego recenzję "1987" Whitesnake. Dziękuję.
Gość: Koala
[25 października 2010]
"Love Bites" to byl dobry numer do "wolnych", ale "November Rain" jeszcze lepszy, bo trwal cale 10 minut, co bylo oczywiscie zaleta :)
iammacio
[25 października 2010]
znaczy sie, tak, ost >> moon safari.
iammacio
[25 października 2010]
i ja się z tym zgadzam. mocarny soundtrack.
Gość: Koala
[25 października 2010]
@ Macio - Virgin Suicides OST > Moon Safari, w moim prywatnym rozrachunku.
iammacio
[25 października 2010]
10cc@ i ani słowa o świetnym soundtracku do Virgin Suicides? (sam film very chillwave). dzieki za link do ToroShow - słucham.

Skaldowie@ coś w tym jest. ale to muszę się z ignoracji wyrwać i temat ogarnąć.
Gość: szczur
[25 października 2010]
skaldowie bossy, ale jednak whoa whoa whoa z tym cała jesteś w skowronkach/pet sounds bullshit :)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także