Miesiąc w singlach: wrzesień 2010

Ufff, bardziej niż lekko spóźnieni, jesteśmy w końcu. Oto nasza singlowa dziesiątka za wrzesień.

Anoraak - Above Your Head (8/10)

Nowa fala w electro-popie – tyle najistotniejszych informacji można by wynieść z pobieżnej lektury myspace’a francuskiego muzyka. Szperając głębiej, można się dowiedzieć, że jego za jego wydawnictwa odpowiada ta sama wytwórnia, która zajmowała się płytami Carli Bruni. Anoraak ewidentnie odnajduje się w romantycznych kolażach z pogranicza sypialnianego disco i rozpływającego się chillwave’u i pomaga odnajdywać się w modnej stylistyce także innym. Takiej Sally Shapiro chociażby. „Above Your Head” jest jednak najlepszą wizytówką fajnego Francuza. Czy to znaczy, że chillwave w najczystszej postaci zadomawia się również na Starym Kontynencie? Anoraak udowadnia, że ekspansja przechodzi owocnie i pomyślnie. (Kasia Wolanin)

Badly Drawn Boy - Too Many Miracles (6/10)

Gough bez czapki? Teledysk jest animowany, więc można przymknąć oko na tę niecodzienność. Notabene „Too Many Miracles” posiada jeden z lepszych wizualnych wspieraczy piosenki, jakie ostatnio widziałem. Zarośnięta paszcza artysty w trójwymiarowej kreskówce... hmmm, czy w ten sposób uda się przypomnieć Damona światu po dekadzie od wydania „The Hour Of Bewilderbeast”? Utwór trochę myli wstępem. Modne pół wieku temu smyczkowe wejście okazuje się tylko ozdobnikiem, a wysuwający się na pierwszy plan wokal sprawia, że pomimo nagromadzenia instrumentarium koncentrujemy się na wyśpiewywanym tekście. To właściwie ratuje piosenkę od sztampy, tym bardziej, że słodko-gorzkie liryki są przedniej jakości. No i ta pozytywna deklaracja na końcu. Jakkolwiek szanse siódmemu albumowi sygnowanemu nazwą Badly Drawn Boy damy raczej przez szacunek dla dawnych dokonań. (Witek Wierzchowski)

British Sea Power - Zeus (5/10)

Nikt nie mówił tego głośno, ale po z deka megalomańskim (choć wciąż całkiem porywającym) podsumowaniu dotychczasowej kariery na „Do You Like Rock Music?” British Sea Power czekał test na artystyczną dorosłość: albo wynajdą się na nowo, albo zaczną powoli przygasać. Jeszcze półtora roku temu wybrnęli z tego unikiem w postaci soundtrackowego, instrumentalnego „Man Of Aran” – tyleż ciężkiego do oskarżenia, co nie wywołującego większych emocji. Teraz z kolei fundują nam kolejną w dorobku EP-kę, choć 42-minutowe wydawnictwo zatytułowane „Zeus” to w praktyce kolejny regularny krążek formacji, tyle że o statusie pilota następnego, oficjalnego albumu nr 4 (przypadek „Krankenhaus?” trzy lata wstecz). Na refleksję na temat całości przyjdzie jeszcze czas, jednak póki co tytułowe nagranie budzi się z problemem opisanym na początku. Po raz pierwszy fani grupy mogą mieć wrażenie tak ewidentnego powtarzania się, bo bądźmy szczerzy, „Zeus”-the song to repetytorium z rozbuchanego post-punku „DYLRM?”, stacja zbudowana w połowie drogi między epickim „Lights Out For Darker Skies” a niezrównoważonym „Atom”, jednocześnie w porównaniu do każdego z nich dość licha. Potraficie więcej niż to, koledzy. (Kuba Ambrożewski)

Chromatics - Circled Sun (7/10)

Włosi być może robią to lepiej, ale Chromatics nie zrobili absolutnie nic od czasów wydania przełomowej dla nich płyty w 2007 roku. Za to do perfekcji opanowali zdolność wykorzystywania „Night Drive” w najbardziej efektywny sposób. W 2010 roku np. wydali nową edycję albumu, zawierającą pięć niepublikowanych wcześniej kompozycji. „Circled Sun” jest właśnie jedną z nich. To esencja „smutnego disko”, którego Chromatics stali się najgłośniejszym i najpopularniejszymi promotorami. Nawet po paru latach brzmią, jakby czas stał w miejscu, co najdobitniej pokazuje, jak bardzo pragniemy nowego krążka, a nie tylko dodawania nowym numerów do już istniejących wydawnictw. (Kasia Wolanin)

The Dandy Warhols - This Is The Tide (5/10)

Po nagraniu szeregu słabych lub bardzo słabych płyt przyszedł czas na retrospekcję. „This Is The Tide” to całkiem przyzwoity bonus z wydanej ostatnio kompilacji podsumowującej czasy pod pieczą wytwórni Capitol. Oszczędzając nam tym razem zarówno odjazdów w stronę rozlazłej americany (by nie powiedzieć country), jak i niegdysiejszych megalomańskich zapędów ulepszenia świata w przeciągu siedmiu patetycznych minut, Taylor-Taylor i spółka wypuszczają na światło dzienne pięć minut gitarowego grania w przystępnej, mocno radiowej formie. Ten previously unreleased track będzie rarytasem prawdopodobnie tylko w oczach zagorzałych fanów. Bardziej zdystansowani uznają go jedynie za utwór poprawny i szybko zapamiętywalny, więc nawet i przyjemny. I z tej też perspektywy podsumujmy: bez żenady, ale i bez szału. (Zosia Sucharska)

Brian Eno - 2 Forms Of Anger (8/10)

W temacie powrotu autora nieśmiertelnego hitu „The Microsoft Sound” błyskawicznie zostało powiedziane niemal wszystko, co najważniejsze. Fakt zacumowania poczciwego Briana w warpowskim porcie jest o tyle znamienny, że z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że londyńskiego labelu najzwyczajniej nie byłoby bez onegdajszej pionierskości Briana. Konia z rzędem jednak temu, kto spodziewał się po pierwszym upublicznionym fragmencie „Small Craft On A Milk Sea” takich sensacji. Eno zalicza comeback nijak mający się zarówno do minimalistycznych, wyciszonych piosenek z „Another Day On Earth”, ostatniego studyjnego albumu, jak i emeryckich sielanek zarejestrowanych do spółki z Davidem Byrnem na „Everything That Happens Will Happen Today”. „2 Forms Of Anger” to jego najmroczniejsza i najduszniejsza kompozycja od dawien dawna. Niepokojące podrygiwania przestrzennych bębnów stanowią tu ledwie preludium do prawdziwego Gniewu Bożego, jakim jest kulminacyjna, totalnie obezwładniająca krautrockowa sieczka, o którą raczej nikt nie był zdolny Briana Eno A.D. 2010 posądzać. O żadnym ambiencie nie może być mowy, ten został bowiem rozstrzelany seriami metalicznego, pełnego trwogi krzyku gitar. Klasa i niekłamana pasja (godna Maxa Zorina), z jaką czyni to wszystko człowiek, który od kilku dekad inspiruje lwią część muzycznego świata jest czymś, co wymyka się wszelkim próbom ogarnięcia tematu. Miesiąc przed grudniem to się wydarzy. (Bartosz Iwański)

Kimbra - Settle Down (7/10)

Kimbra Johnson już jako dziesięciolatka, zamiast interesować się lalkami wolała śpiewać przed wielotysięczną publicznością podczas meczów rugby na Waikato Stadium w Nowej Zelandii. Powszechnie wiadomo, że dziewczynki często bawią się w prowadzenie gospodarstwa domowego. Ale, żeby kobieta mogła odkurzać, zmywać, froterować i gotować musi najpierw znaleźć faceta, dla którego będzie to robić. Zatem największym dziewczęcym marzeniem jest usidlenie męskiego osobnika i wreszcie rodzenie mu dzieci. Dlatego, kiedy już w pierwszych wersach śmiertelnie poważna Kimbra pyta, czy nie chciałbym wychować z nią dziecka, jestem przerażony: dziewczyna ma dopiero dwadzieścia lat i już startuje z takimi pytaniami. Potem wcale nie jest lepiej – dziewczynki w klipie odkładają zabawki i przechodzą przyspieszony kurs sprzątania i gotowania, a wreszcie zarówno lalki, jak ich dzieciństwo idą z dymem. Kimbra rozprawia się z infantylnymi oczekiwaniami w uroczo ironiczny sposób: postaci ubrane i umalowane jak porcelanowe lalki są równie realistyczne, co dziecięce wyobrażenia na temat dorosłego życia. Do tego sama melodia brzmi trochę, jak przedszkolna piosenka. Swoją drogą, nawarstwianie ścieżek wokali w połączeniu z handclapami przypomina momentami „Medullę” Björk. Właściwie wszystko jest tu świetnie dopracowane i ujęcia idealnie synchronizują się z warstwą muzyczną (choćby klawisze + studiowanie książki kucharskiej w 1:50), co dynamizuje całość obrazu. Całkiem nieźle, jak na dwadzieścia lat. (Mateusz Błaszczyk)

Pustki - Lugola (7/10)

Po (skądinąd bardzo zgrabnym) umuzycznieniu poezji na „Kalamburach” Pustki porzucają rolę czołowych polonistów rodzimego muzycznego światka i wracają na własne śmieci, nastrojem wpisując się idealnie w obecne warunki atmosferyczne. „Lugola” to bowiem kwintesencja jesiennej melancholii, czyli wspomnienia z dzieciństwa uchwycone na zdjęciach: rozbite kolano, wytwory dziecięcej wyobraźni, koleżeńskie niesnaski z okolic trzepaka. Muzycznie nie jesteśmy daleko od domu. Nie było wielkiego zaskoczenia, nie było rewolucji – ale czy ktoś jej oczekiwał? To wciąż ta – by posłużyć się owym nieszczęsnym, do granic wyświechtanym już określeniem – „muzyka ściany wschodniej”, w wydaniu łagodniejszym, bardzo melodyjnym, od dawna już pozbawionym brudów debiutu. W „Lugoli” cieszy muzyczna wielowątkowość i bardzo piosenkowy, wręcz radiowy refren z Basią Wrońską w wysokich tonach i podwórkowym gwizdaniem w tle. Czekamy na więcej. (Zosia Sucharska)

Posłuchaj >>

Wolf Gang - Lions In Cages (3/10)

Dobra muzyka zwykle traktuje słuchacza z szacunkiem tzn. zakłada, że ów nie jest idiotą, że nie potrzebuje, by mówiono do niego wielkimi literami. Względna prostota, którą Wolf Gang operował na poziomie doskonałego „Back To Back” przekładała powyższy bon mot na język przejmujących emocji wyrażanych oszczędnymi środkami. Była w tym i elegancja, i wiarygodność, i jeden z lepszych refrenów roku (wspomnijcie ten falset podany między komplementującymi się wybuchami gitary). Przy okazji „Lions In Cages” Brytyjczyk nie rozwinął w żaden sposób swoich kompozytorskich możliwości, co ewentualnie mogłoby usprawiedliwiać formalistyczne nadęcie; zamiast tego, wcisnął caps lock i ZAATAKOWAŁ ŚCIANĄ DŹWIĘKU, SYCZĄCYMI HI-HATAMI I DYSKOTEKOWĄ STOPĄ. Inspiracje Disco Inferno zastąpili surfujący w pustce Klaxons, a z poczuciem pustki kończy się powoli moja sympatia dla Wolf Gang. (Paweł Sajewicz)

Wolf Gang - Lions In Cages (Stripped Back) (7/10)

Chyba, że nie; wykreślcie ostatnie zdanie powyższego. Odsączona z aranżacyjno-produkcyjnego szlamu, surowa wersja „Lions In Cages” stanowi udane rozwinięcie najciekawszych wątków w dotychczasowej twórczości muzyka. Wraz z rozmytymi klawiszami powraca „beznadziejny romantyzm”, o którym pisała Kasia Wolanin i który był tak ujmujący w „Back To Back”. Jednak akcenty zostały rozłożone inaczej i zamiast melodii, w centrum „Lions In Cages” znajduje się rytm – statyczny i szkieletowy, z uporczywą dokładnością odmierzający kolejne ekspresyjne akordy fortepianu – co odsyła nas w sam środek dorobku Petera Gabriela. Porównajcie „Lions…” z „Curtains” niegdysiejszego frontmana Genesis – podobieństwo obu kompozycji jest uderzające. Inne podobieństwo wyznacza maksyma less is more, o której obaj artyści w swoich najlepszych momentach pamiętali; obaj też z biegiem kariery ową maksymę porzucili. Gabrielowi zabrało to 20 lat i 7 albumów. Obawiam się, że Wolfgangowi wystarczyło 7 miesięcy i trzy utwory. (Paweł Sajewicz)

Yelle - La Musique (7/10)

Ludzka pamięć bywa zawodna. Kto dziś pamięta o tym, że Piotr Gulczyński jest (był?) szwagrem Małgorzaty Ostrowskiej? Kto bez pomocy encyklopedii wskaże dzienną datę bitwy pod Magentą? U kogo wreszcie świeżym pozostaje wspomnienie Julie Budet? „Je Veux Te Voir”, cóż to był za przebój! Kipiący wulgarnością, prześmiewczy, zupełnie nieprzymuszony, a jednocześnie znakomity w każdym calu banger z miejsca powinien zapewnić Yelle zaszczytne miejsce w izbie tradycji nie tylko kontynentalnego electropopu. Los chciał, że równolegle rodziła się legenda innej pyskatej lolitki i to właśnie Uffie, a nie Yelle skupiła na sobie większą uwagę electroclashowego światka. Minęło kilka lat, Hartley jest nudna, bo przecież ma na koncie album, a Julie powraca z wyczekiwanym od trzech lat follow-upem „Pop Up”, przypominając o sobie w całkiem niezłym stylu.

Galopujący hedonizm – przynajmniej na razie – usunięty został na bok kosztem autotematycznych wynurzeń. Yelle nie jest w „La Musique” buńczuczną siksą z okresu wcześniejszych nagrywek, wciąż jednak jej frywolny wokal (żadnego skandowania) kręci i nęci, tym razem w zestawieniu ze „znanym skądinąd” Siriusmo. Jakkolwiek nie jest to może moja electropopowa position favorite, to jednak jego wijący się, syntetyczny lodowy bit skutecznie rywalizuje z głosem Yelle i fenomenalnym klipem We Are From LA o miejsce na samym szczycie hierarchii wartości „La Musique”. I tak a propos rywalizacji: ogromny żal, że swego czasu nie włączyła się do niej zapomniana dziś nieco Alizée i jej targetem pozostali raczej fani „Krzyżówki Trzynastolatków” – świat mógłby być jeszcze piękniejszy. (Bartosz Iwański)

Redakcja Screenagers.pl (11 października 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: @ nieseba
[11 listopada 2010]
Powiem tak: moje pierwsze spotkanie z Lugolą, któej nazwy nie byłem świadom miało miejsce w kontekście live i wywołało we mnie ciary niepoprawnego sentymentalizmu w wersji zmulastej. Pomyślałem sobie, że oto jest coś, co tworzy parę z Notesem, tylko że nie jest takie depresyjne, za to updatnięte o te 40 lat. Dodawanie pogwizdów i motoryki (wersja studyjna jest nieco szybsza) akurat temu kawałkowi jest imho strzałem w stopę. Ostatnio sobie pomyślałem, że całą produkcję tego kawałka najchętniej przerzuciłbym na Wiersz o szukaniu...
Gość: nieseba nzlg
[9 listopada 2010]
@anatol nie wydaje mi sie żeby produkcja lugoli była spieprzona, faktycznie bardzo płynne brzmienie, ale z takim utworem jak Lugola brzmi jak najbardziej ok. a po sobotnim koncercie mogę powiedzieć że w wersji 'surowej' live też brzmi fajnie.
@zosia. po krótkiej rozmowie z Basią po koncercie raczej na więcej szybko nie możemy liczyć, nowa płyta w planach za ~1.5 roku
Gość: Koala
[13 października 2010]
Popieram: Retreat/Cleaning to dwie piekne bramki Hamiltona przy kilku strzalach w poprzeczke Yana. Chyba po raz pierwszy taki wynik jakosciowego meczu na wydawnictwie BSP, a przeciez narzekalo sie na hamiltonowy songwriting na wysokosci DYLRM. Retreat/Cleaning to moglby byc nowy kierunek dla tej kapeli, w koncu inspiracja Galaxie 500 nie doczekala sie jeszcze porządnej albumowej interpretacji.
Gość: kuba a nzlg
[13 października 2010]
Właśnie słuchałem w autobusie. "Cleaning" trochę przynudza jednak, jakoś mam przesyt tych smyczków i epickich pejzaży u nich. Trzeci kawałek na EP-ce jest strasznie zły. Czwarty póki co chyba najlepiej się broni. Dalej jeszcze nie wiem, posłucham w drodze powrotnej :)
Gość: Paweł Jastak
[13 października 2010]
Co do BSP sam "Zeus" faktycznie słaby, ale Kuba jakie przepiękne jest "Cleaning Out The Rooms" i jeszcze lepsze moim zdaniem "Retreat". Ten pierwszy akurat znajdzie się na nowej płycie, szkoda że zabraknie tego drugiego.
Gość: anatol
[13 października 2010]
co do Lugoli: aaaaa zabierzcie tą produkcję i pogwizdy, taki fajny prosty nostalgo - smęt był... to już któryś przypadek, że coś co bardzo dobrze brzmi live zostaje przez nich spieprzone na etapie produkcji

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także