Urbanizer #4: czerwiec 2010

Zdjęcie Urbanizer #4: czerwiec 2010

Czerwcowa odsłona Urbanizera przynosi kombo muzyki chodnikowej (pozdrawiamy Tekkena) lub – by wpisać się w futbolową retorykę – egzekwuje prawdziwego hat-tricka (pozdrawiamy Higuaina). Przedwakacyjna edycja scementowana jest kolejną ofensywą Lady Gagi: Łukasz Błaszczyk rozprawia się w obszernym artykule z wideoklipem do „Alejandro”, a Maciek Lisiecki przygląda się warstwie muzycznej singla Germanotty. Mateusz Krawczyk śledzi poczynania DVA, a Paweł Gajda, prócz solidnej porcji klubowych singli z Wysp, recenzuje niezłe wydawnictwo LV „38” o dubstepowo-grime’owym zacięciu. Przy okazji chodnikowego grania, Paweł Klimczak sprawdza, co słychać u najlepszej angielskiej grupy od czasów The Beatles Wileya i w jaki sposób asystuje mu Hudson Mohawke. A dla amatorów „Jersey Shore” taki jeden guido. (Marta Słomka)

Guido feat. Yolanda - Way U Make Me Feel (9/10)

Klarownie widać już, jaką drogę obrały trzy filary bristolskiego dubstepu – Joker, Gemmy i Guido – skupione wokół psychodelicznego hasła purple, symbolicznie odnoszącego się do Hendrixowego „Purple Haze” i euforycznego działania kodeiny zawartej w syropie na gardło, quasi-używce popularnej wśród raperów z południa USA, środowiskowo ochrzczonej jako „purple drank”. Wszyscy troje spięci klamrą syntezatorowego brzmienia g-funku, rozwijając koncept-matkę podług indywidualnych akcentów, wyegzekwowali renesans melodii i rozpoczęli minibatalię o oswobodzenie dubstepu z genderowych narośli – u progu 2009 roku Melissa Bradshaw („Carrie Bradshaw of rave”) chyba najdobitniej podsumowała ówczesne tendencje nurtu, nazywając coraz potężniejsze basowe wobble substytutem penisa. Najbliżej wczesnych g-funkowych nagrań Snoopa, Dr Dre czy Nate Dogga oraz idei synestezji (słyszenie barw) niewątpliwie ulokował się Joker; Gemmy pozostał pod silnym wpływem singla „Please” Ikoniki z 2008 roku, pielęgnując szkieletyczne brzmienie archaicznej konsoli do gier i linii syntezatora na rauszu; Guido zaś na debiutanckim albumie konsekwentnie podryfował w kierunku panoramicznych migawek i futurystycznego R&B.

Spośród swoich bristolskich kompanów to chyba właśnie Guido najwyraźniej trąca struny płciowości między wierszami rządzącej sceną. To tylko domysł, jednakowoż trudno się oprzeć wrażeniu, iż Guido jako nieformalnego patrona swojej twórczości wybrał sobie jeden z najbardziej niejednoznacznych albumów w historii R&B – „Aaliyah” z 2001 roku, wyprodukowany częściowo przez Timbalanda. Osnuty już legendą krążek Aaliyi dryfował pomiędzy ezoteryczną seksualnością, zmechanizowaną, androgyniczną obojętnością oraz wybuchami uniesienia, i właśnie na kanwie tych ścierających się emocji angielski producent zdaje się konstruować narrację własnej muzyki. Jeśli za kluczowe momenty „Anidei”, longplaya Guido, uznamy dwa śpiewane tracki, zobaczymy wyraźnie kontynuację niejednoznacznego oblicza Aaliyowskiej kobiecości. Pierwszy z nich, „Beautiful Complication” z Aaryą za mikrofonem, penetruje rejony robo-diwy znane z „We Need A Resolution”, wyłuskując z nich futurystyczną modulację wokalu i rozedrgane pociągnięcia syntezatora. „Way U Make Me Feel” z kolei stanowi mentalną i formalną reminiscencję polirytmicznej, intensywnej ballady „I Refuse” (tym razem JDub, nie Timba), definiującego momentu strony B płyty Aaliyi. Guido, zastępując „żywy” sound fortepianu i skrzypiec elektronicznymi zamiennikami, dopisuje kolejną kartę do tej wrażliwości.

„Way U Make Me Feel”, pierwotnie, w 2009 roku, ukazawszy się w wersji instrumentalnej jako bisajd singla Guido – „Orchestral Lab”, oddelegowało purpurowy dubstep do roli wskrzesiciela miękkich, zawstydzonych wręcz swoją gwałtowności emocji. Paranoidalny charakter arpeggia syntezatora podgryzany dramatycznymi, raptownymi zrywami wygenerowanych z konsolety skrzypiec nasuwał skojarzenia z androidalnym lamentem, konfesją cyborga i podpowiadał pokrewieństwo z myślą Kraftwerk, „Discovery” Daft Punk, wspomnianego już Timbalanda czy „808s & Heartbreak” Kanyego Westa. Na debiutanckim albumie Guido, podobnie jak JDub u Aaliyi, okrasił swój kosmiczny podkład charyzmatycznym, nasyconym niespotykaną uczuciowością kobiecym wokalem, acz wciąż pozostającym w niedefiniowalnej konstelacji robotroniki. Gościnny występ Yolandy to następny rozdział dla „Way U Make Me Feel”, zmieniający kontekst, stanowiący raczej nowe rozdanie aniżeli po prostu „zliftingowaną wersję” dobrze znanego tracka. Wspaniała jest binarność, która rozgrywa się na przestrzeni blisko pięciu minut. Z jednej strony linia wokalu harmonizuje z wibrującym podkładem, z drugiej – Yolanda, tocząc coś na kształt dialogu ze ścieżką muzyczną, zostawiając miejsce na riposty i kwestie Guido, odmalowuje przed odbiorcą jedną z najbardziej przeszywających muzycznych scenek obyczajowych, na jakie trafiłam w minionych latach. Te coraz intensywniejsze zakusy dubstepowców na R&B – od Jamesa Blake’a i Kavsrave’a, przez Deadboya, po Guido – mogą zaowocować w dwójnasób: częstszym sięganiem przez gwiazdy mainstreamu po producentów z tego podwórka (co już ma właściwie miejsce – vide Rihanna i Chase & Status lub aktywność Rusko) lub powstaniem prężnej sceny o unikalnym, konkurencyjnym dla hegemonii r&b charakterze; tak jak to miało miejsce ponad dekadę temu w przypadku uk garage i 2-stepu. Jedno jest pewne, zostałam guidetką.

(Marta Słomka)

Dubbel Dutch - Deep Underground (8/10)

No i proszę. Jeden z większych hitów UK funky ostatnich dni pochodzi nie z Wysp, a z USA. Dubbel Dutch przed wydaniem epki „Throwback” trochę błądził i zupełnie nie przekonywał, ale teraz to zupełnie inna bajka. „Deep Underground” chwyta za nogi przede wszystkim klasycznym samplem wokalnym (ostatnio użyli go na przykład Sepalcure), ale też i głębokim brzmieniem, obfitującym w wariujące syntezatory i doskonałe, choć ascetyczne bębny. Jak przystało na funky house atmosfera jest ciężka, potęgowana przez dźwięki z tła, przypominające lekko „Night” Bengi i Cokiego. Wielkie brawa Dubbel Dutchowi należą się za przestrzenny werbel, którego dubowy posmak dobrze balansuje ciężką stopę. Najlepszym momentem na obserwowanie fenomenalnej perkusji jest 3:30 na liczniku, gdy bębny wybrzmiewają bez głównej melodii. Szkoda, że trwa to tylko przez chwilę. „Deep Underground” swoim soundem i chwytliwością już zapewnił sobie miejsce na liście najlepszych klubowych kawałków tego roku. (Paweł Klimczak)

DVA - Bullet A Go Fly (8/10)

W ostatnim wydaniu Urbanizera dość zachowawczo pisałem o szansach DVA na rozbujanie basowej sceny i trzeba przyznać, że riposta w postaci nowego singla brutalnie rozwiewa wszelkie wątpliwości. Londyński producent zaprosił do współpracy kolektyw Cemetery Warriors, którego członkiem jest m.in. FlowDan znany z nagrań autorstwa The Bug, choćby ostatniego „Run”, o którym również przyszło mi wspomnieć. Listę nawiązań do tekstów sprzed miesiąca zamyka temat ciężkich odmian dubstepu, a „Bullet A Go Fly” jest pod tym względem perełką. To zupełnie inna produkcja od dwóch poprzednich: zniknęły nawiązania do rytmiki afrykańskiej, miejsce których zajęły klasyczne 2-stepowe rozwiązania: masywny bas i potężne uderzenia bębnów, a niesamowity flow kwartetu niskich głosów wyklucza problem monotonii pojawiający się w tamtych utworach. Chora nuta czy coś.

(Mateusz Krawczyk)

Todd Edwards - I Might Be (8/10)

Trudno chyba o lepszy moment niż obecnie na przypomnienie zasług Todda Edwardsa, zwłaszcza że dla większości ludzi to „jedynie” facio, który zaśpiewał w „Face To Face” Daft Punk. A tym czasem ponad dziesięć lat temu ten Amerykanin swoimi house’owymi utworami składanymi z mnóstwa drobnych i nieczytelnych sampli pomagał zdefiniować brytyjski garage. Na Wyspach mówią nawet na niego Todd The God. Dziś, gdy epigoni stylu zaczęli ponownie rządzić londyńskimi klubami, ktoś wpadł na pomysł zaproszenia Edwardsa do kolejnej odsłony serii Scion A/V Remix. Na potrzeby tego wydawnictwa Todd dostarcza utwór, który wcześniej można było usłyszeć chyba tylko w zeszłorocznym miksie dla FACT Magazine, a za własne jego interpretacje biorą się tacy wymiatacze jak młody wilk Joy Orbison, weteran sceny MJ Cole czy reprezentant francuskiej elektroniki Feadz. I choć wszystkie remiksy są na swój sposób ciekawe, to jednak rządzi oryginał, nawet mimo tego, że jest to rzecz na wskroś typowa dla tego pana. Prosty, house’ujący beat? Obecny. Poszatkowane sample układające się w nieco pogmatwane harmonie i rytmiczne wzory? Odfajkowane. Przetworzony wokal Edwardsa? Bingo. Nawiązanie do Biblii w tekście? I might be your saviour, saviour…Wszystko to składa się na piosenkę tak w pewnym sensie banalną, że aż uroczą. Jeśli nie rzygacie jeszcze auto-tune’owymi wokalami, sprawdźcie to. (Paweł Gajda)

Wiley - Electric Boogaloo (Hudson Mohawke Remix) (8/10)

Ostatnie wybory artystyczne Wileya może nie są zbyt szczęśliwe, ale całe szczęście, że remikserzy są na podorędziu i znacząco ulepszają materiał wyjściowy. Przy „Never Be Your Woman” był to Solo, przy „Electric Boogaloo” nieodżałowany Hudson Mohawke. To, że Hudson jest zawsze przed wszystkimi, wiadomo od dawna. Ale czy ktokolwiek spodziewał się, że ten specjalizujący się w hiphopowo-elektronicznych arcydziełach inkorporuje do swoich produkcji także najnowsze trendy w wyspiarskiej muzyce klubowej? Remiks „Electric Boogaloo” charakteryzuje podwójny werbel, czyli niejako wyznacznik wszystkiego, co dobre w UK funky. Hudson opatrzył utwór swoim znakiem charakterystycznym, czyli swobodną zabawą pitchem i uzyskał mieszankę idealną – kawałek zarówno na parkiety, jak i do domowego odsłuchu. Szalone tła tylko dodają smaczku całości, a spokojna coda w wykonaniu Jodie Connor przed kolejną eksplozją to już istna wisienka na torcie. Ostatnio w klubowej muzyce z UK karierę robi określenie „future”. Przy tym remiksie użyć trzeba by było chyba „postfuture”. Hit tego lata? Z pewnością. (Paweł Klimczak)

Andy Stott - Tell Me Anything (7/10)

Produktem ubocznym trwającego od ładnych paru sezonów renesansu dub-techno jest nadmiar irytująco generycznych wydawnictw. Liczne produkcje jednego z najbardziej prominentnych reprezentantów wspomnianego revivalu, jakim jest niewątpliwie Andy Stott, wykraczały jednak z reguły daleko ponad poziom zabawy w wycinanki i naklejki. Zachowując wierność tradycji Basic Channel/Chain Reaction, Stott nie wykluczał nigdy konstruktywnego dialogu z innymi nurtami muzyki tanecznej, co często prowadziło do ponadprzeciętnych rezultatów. Nie inaczej jest na ostatnim singlu Stotta, na którym tradycyjne dub-technowe inspiracje osadzone są w ramach deep house'u. Na obu stronach singla mamy do czynienia z głębokim i emocjonalnym brzmieniem, w którym zwiewne melodie subtelnie przebijają się przez intensywne zagęszczenie pochmurnych tekstur, lewitując ponad obładowaną ciężkim ładunkiem basu, spowolnioną pulsacją 4/4. Kolejne udane uderzenie ze strony labelu Modern Love. (Maciej Maćkowski)

Drake feat. The-Dream - Shut It Down (7/10)

Są dwa oblicza Drake’a: jako rapera, który powstał na zgliszczach postgwiazdorskiego świata Lil Wayne’a i Kanyego Westa, oraz jako wokalisty R&B wpisującego się w postdreamowskie oblicze gatunku. Zagadka – jedno z nich jest znacznie ciekawsze. Problemem Drake’a jest nieustanne bycie post-, ten niedostatek charyzmy, pomysłów i wyrazistego stylu, który pozwoliłby mu wydostać się z pułapki bycia wyłącznie zmodyfikowaną formą zastanych postaci. Jego flow pozostaje pod wyraźnym wpływem patrona, Lil Wayne’a, wraz z jego nonszalanckim, chrapliwym wypluwaniem słów, lecz Drake popełnia tu grzech monochromatyczności, jednowymiarowości, podczas gdy jego poprzednik po hipnotycznym, quasi-leniwym monodramie w jednej chwili potrafił zasiać apokaliptyczne zniszczenie; co bardziej drewniane odsłony nawijki Drake’a siłą rzeczy odsyłają do Westa, ale ten techniczne braki rekompensował niezrównaną butą, gówniarskim entuzjazmem i w końcu zjawiskowym punchline’em, paraliżującym lub humorystycznym.

Drake w swoich puentach nie jest ani zabawny, ani szyderczy, a próbuje być taki zbyt często; wystarczy powiedzieć, że najlepsze linijki na debiucie Drake’a skradła Nicki Minaj i to podwójnie: which bitch you know made a million off a mixtape w gościnnych strofach i w ustach samego Drake’a – I love Nicki Minaj / I told her I'd admit it / I hope one day we get married just to say we fucking did it. Drizzy ma za to jeden atut, który odróżnia go od gangstacentryzmu trzęsącego sceną hip-hopową – w swoich tekstach bywa liryczny, nie stroni od introspektywnych wycieczek, mówienia o uczuciach, także w tonie mocno neurotycznym. W tym miejscu znów jednak rozbija się po pierwsze o deficyt wciągających tematów (jego wadzenie się z popularnością i pieniędzmi na dłuższą metę razi banalnością spostrzeżeń), po drugie – o brak oryginalności, albowiem – jakkolwiek by nie oceniać albumu Westa – „808s & Heartbreak” ustanowił archetypiczny model lirycznego dyskursu w hip-hopie, a Drake na longplayu „Thank Me Later” również za sprawą auto-tune’a i specyficznego brzmienia syntezatora, celowo bądź nie, puszcza oko do krążka Kanyego.

Delikatna odsłona Drake’a pozwala mu jednak dość gładko przedostać się do przyległych terytoriów – R&B, a smykałka do niezłych melodii, którą ujawnił już w pierwszym singlu, „Best I Ever Had”, niewątpliwie mocno punktuje podczas podboju tych obszarów. I tu dochodzimy do „Shut It Down”, epickiego numeru, który mógł powstać tylko w uniwersum ukonstytuowanym przez dwa solowe albumy The-Dreama. Ten siedmiominutowy track startuje z miejsca, w którym otwartą furtkę dla uberballad zostawiły numery „Purple Kisses” i „Fancy” Teriusa Nasha. „Shut It Down” bez zgrzytu mogłoby wieńczyć „Love/Hate” i „Love vs. Money” Dreama , ale co ciekawsze stanowi przede wszystkim standard ballady, jakiej dziś oczekujemy po współczesnym R&B: mrocznej, potężnej, operującej konfliktem emocji z przecięcia posępnej konfesji i torpedującej wyznania dumy. Drake płynie miękko i naturalnie w tej estetyce, znajdując uzasadnienie zarówno dla swojego pociągniętego auto-tune’em chmurnego głosu, jak i dla z gruba ciosanych rymów oraz cedzenia słów w rapowym fragmencie utworu. Występ Drake’a przeplatany gościnnymi zwrotkami The-Dreama, które anonsowane są przez charakterystyczne chóralne macho-okrzyki, zmierza ku zaskakującemu finałowi, parafrazującemu koncept hidden tracka; wers ukryty za milknącą muzyką i konfundującą ciszą, subtelnie kiełkuje, by spiąć całość epicką puentą. Co zaskakujące, za konsoletą nie stanął nikt z Radio Killa. Dream, gamoniu, zmieniłeś muzykę. (Marta Słomka)

Hackman - Always (7/10)

„Always” możemy potraktować jako następny w serii świetnych tegorocznych singli UK funky, po opisywanych już przez Martę Słomkę „Wile Out” Zinca i „Stupid” Redlighta. O ile jednak w tamtych piosenkach mieliśmy do czynienia z imprezowymi bangerami wyśpiewanymi, a nawet wyskandowanymi przez zadziorne dziewczyny, tutaj dostajemy bardziej liryczne oblicze stylu serwowane przez producenta do niedawna kojarzonego głównie z dubstepem. Na tle niemal żałobnych pseudosmyków wokalistka smutnym głosem opowiada o końcu związku. Interesujący kontrapunkt dla linii melodycznej stanowi taneczny, podskakujący w refrenie rytm, na którym całość gładko płynie. Przez odrobinę nietypową jak na standardy gatunku instrumentację utwór kojarzy się nieco z tym, co zrobił na swoim albumie Guido, i choć „Always” daleko do urzekającego dramatyzmu „Way U Make Me Feel”, to i tak warto posłuchać. (Paweł Gajda)

T-Polar - Theme From Roxy (7/10)

Kolejny niezły singiel ze stajni L2s Recordings, który to label dał nam opisywany w zeszłym miesiącu „Street Level” Roof Lighta. Gary Spence z Belfastu ma już za sobą ładnych parę lat nagrywania tudzież kilka zmian stylistyki. Tym razem chwyta się za lekko zmutowany 2-step. Skażenie genów tego szlachetnego odłamu hardcore continuum widoczne jest choćby w zabawach dźwiękiem w dolnych częstotliwościach, sugerujących fascynację agresywniejszymi odmianami dubstepu, ale też w odrobinę dubowych, spogłosowanych uderzeniach syntezatorowych akordów. Ale najciekawszym uzupełnieniem typowego, żywiołowego, funkującego beatu są sample wokalne, które zamieniają coś, co pierwotnie było prawdopodobnie fragmentem jakiegoś monologu, w dziwne elementy melodyczne. Kawał solidnego, bujającego grania. (Paweł Gajda)

8Bitch - G41 (Rustie Remix) (6/10)

Nie wiem, jak tam u was ze śledzeniem najnowszych trendów, ale podobno lata osiemdziesiąte wracają. No dobrze, żart czerstwy, ale dlatego, że końca tego revivalu nie widać i owa dekada pewnie jeszcze z nami pobędzie. Myślę, że wszyscy na co dzień słyszymy kolejne przykłady to potwierdzające. Choćby ten remiks. Klawiszowe fanfary wybuchające w twarz niespodziewającemu się słuchaczowi mniej więcej w połowie tracka brzmią, jakby były żywcem wysamplowane z jakiejś płyty sprzed 25 lat. Do tego dorzucony prosty, niemal rockowy rytm, przypominający czasy, gdy ludzie myśleli, że automaty perkusyjne i samplery mogą zastąpić perkusistów. Niewiele tutaj typowych dla Rustiego – któremu warto byłoby poświęcić jeszcze kiedyś kilka ciepłych słów – syntetycznych ozdób, analogowo brzmiących efektów i bzyczących motywów melodycznych, ale tych ostatnich w zadowalającej ilości dostarcza oryginał. Jest on do odsłuchania z myspace’a 8Bitch, o której na razie tylko tyle, że jest prawdopodobnie z pochodzenia Słowenką mieszkającą w Glasgow (G41 to kod pocztowy) oraz najnowszym nabytkiem labelu Slit Jockey Starkeya. Będziemy się jej przyglądać uważnie. (Paweł Gajda)

Blawan - Fram (6/10)

Katalog firmy Hessle Audio nie jest zbyt wielki, ale interesujący dla miłośników wszelkich postdubstepowych mutacji gatunkowych. Można w nim znaleźć single i EP-ki autorstwa takich postaci jak Ramadanman, Pangaea (dwaj współzałożyciele labelu), Untold czy James Blake. Kolega Blawan, zupełnie na razie anonimowy, jest świeżakiem w tym towarzystwie, ale jego debiutancki utwór robi wrażenie. Oparty na ciekawie brzmiących, jakby drewnianych perkusyjnych dźwiękach rytm, uzupełniony szeptanymi samplami, można zakwalifikować jako brakujące ogniwo między 2-stepem a dubstepem. Blawan kpi tu trochę z melodycznych przyzwyczajeń niektórych słuchaczy, serwując im upojne syntetyczne rzężenie kojarzące mi się ze sposobem, w jaki kiedyś w grach na komputerach ośmiobitowych udawano ryk silników samochodowych. Dla miłośników dysonansów i odczuwających sentyment za starymi grami. (Paweł Gajda)

J-Wow - O Dedo (6/10)

J-Wow, jeden z osobników stojących za projektem Buraka Som Sistema, próbuje skapitalizować popularność zdobytą dzięki nagraniom tej formacji. Jego solowa produkcja stanowi przesunięcie akcentów kuduro w stronę plemiennego techno. Ciekawie rozbudowanemu rytmowi, który popycha na parkiet wspaniałą pracą werbla i brzmieniem etnicznych perkusjonaliów, nie towarzyszy niestety adekwatna jakość warstwy melodycznej zdominowanej przez syrenopodobne dźwięki rodem z chamskiej, manieczkowej techniawki. Robi się znacznie lepiej, gdy w kolejnej części utworu wycie znika, a rytm zostaje lekko podbity latynoską gitarą. Trochę razi ten brak finezji, ale w ostatecznym rozrachunku nie psuje pozytywnego wrażenia. Skądinąd wiadomo jednak, że od Portugalczyka można oczekiwać więcej. (Mateusz Krawczyk)

Von D feat. Zhakee - Bon (6/10)

Zarówno oryginalna wersja "Bon" jak i ciekawszy od oryginału remiks autorstwa pochodzącego z Sankt Petersburga Blasty skupiają jak w soczewce fundamentalne cechy postdubstepu AD 2010. Na liście elementów odhaczamy delikatnie wobblujący bas, który łechce zamiast przygniatać, ucywilizowany bit, kojącą subtelność kobiecych wokaliz, eteryczną zwiewność tekstur, zahaczającą o tani sentymentalizm syntezatorową solówkę i otrzymujemy kolejną w ostatnich miesiącach próbę przejścia apokaliptycznych czeluści dubstepu w sfeminizowaną krainę łagodności. "Bon" niewątpliwie płynie z głównym nurtem rzeki bez ambicji poszerzania jej koryta, ale czyni to na tyle sprawnie, że utrzymuje się na powierzchni i wyróżnia wśród konkurencji. (Maciej Maćkowski)

Lady Gaga - Alejandro (5/10)

Chciałem zacząć od stwierdzenia, że to moim zdaniem jeden z najsłabszych utworów na płycie… WYBUCH ŚMIECHU Ale, przyznacie, byłoby to zupełnie bez sensu, skoro sama Gaga traktuje je ledwie jako zarys scenariusza, punkt wyjścia do orgiastycznych widowisk, którego ostatnią odsłonę tak dogłębnie przeanalizował Łukasz Błaszczyk. Ale zanim – wyjątkowo – o muzyce, to ostatnia szpila. Zastanawia mnie, czy Germanotta już na etapie muzycznego, khy, khy, scenariusza utworów antycypowała ich wizualny wymiar, linearną fabułę spajająca całość, czy też wymyśla kolejne odcinki „w biegu”, klejąc gwałtownie taśmą niczym MacGyver w tarapatach?

Co do samego „Alejandro”, to ten nie puszy się przed słuchaczem jak większość kawałków Gagi. Off-top nr 1. Gaga rzadko kiedy „podoba się” – ona przeciąga słuchacza na swoją stronę gwałtownym bitchslapem, serią widowiskowych fajerwerków. Jednak nie w przypadku „Alejandro”, który na przekór udzielającym się w klipie modelom pozbawiony jest jakiejkolwiek muskulatury. To chwila wytchnienia po „Bad Romance”, mocarnym otwarciu „The Fame Monster”, delikatnie taneczna (w duchu Ace Of Base) realizacja popowych wytycznych Abby, łzawa (dodająca gatunkowego ciężaru patetyczna partia skrzypiec) balladka o tragedii kobiety uwikłanej w krzyżowy ogień pożądania. Off-top nr 2. „Alejandro” to naznaczone smutkiem niezdecydowania preludium do stadionowego „wyznania miłości” w „Speechless” – w świecie ludzi niezdolnych do pełnego oddania się drugiej osobie autentyczny zachwyt nad powabem kochanka jest gestem niemal równoznacznym z kościelną przysięga wierności do grobowej deski.

Co znaczące, również w kontekście elaboratu Błaszczyka, „Alejandro” w swoim charakternym przerysowaniu jest chyba najbardziej europejskim utworem Gagi, stawiającym na wrażliwość (artystki), a nie wrażenia (słuchacza) skuteczną próbą nawiązania emocjonalnej więzi z odbiorcą, naiwną chwilą uniesienia, w którym zapominamy, że jesteśmy ledwie rynkowym targetem, a profanowska polityka Gagi może być równie dobrze na chłodno skalkulowaną strategią. Off-top nr 3. Pogmatwane przesłanie „Alejandro” intrygująco koresponduje z europejską romantyczną wręcz wiarą w artyzm, którym chętnie tłumaczymy sobie brak rozsądnych rozwiązań narracji – większość repertuaru Gagi to „bezlitosne” bangery, którym odmawia się znamion sztuki, ale w obliczu latynoskiego kochanka (na fali kolonialnego sentymentu?) Europa ochoczo rozkłada nogi w geście przyzwolenia na penetrację… Fuck me, ale te cztery minuty z hakiem to murowany zwycięzca Eurowizji, którego w dodatku nie musielibyśmy się wstydzić. (Maciej Lisiecki)

Katy Perry feat. Snoop Dogg - California Gurls (5/10)

0. Tytuł. To – ale serio! – nawiązanie do „September Gurls”, „drobny” hołd dla zmarłego niedawno Alexa Chiltona. Zaskoczenie? Trochę. No i oczywiście Beach Boys – I wish they all could be… – choć to bardziej odpowiedź na „Empire State of Mind” (ficzuring Snoopa mamy wyjaśniony) niż promocja wciąż wychodzącego z finansowego dołka stanu.

1. Candyfornia jako realizacja stereotypowych wyobrażeń na temat 31. stanu. Idealne warunki pogodowe (For reptiles! – dodałby nieodżałowany Bill Hicks), idealne warunki do podrywu wait for it! równie idealnych dziewczyn (kreskówkowe przerysowanie bohaterek klipu). There must be something in the water. Chyba u nas, bo od slapstickowych zagrań Perry – co tam u Lindy, ktoś wie? – wolę „Californication”, the album, bo serial dla mnie skończył się wraz z nieprawdopodobnym finałem sezonu pierwszego; Amerykanie to zakładnicy happy endu!

2. Lady Gaga. Inspirację są wyraźne (finałowa scena ze strzelającym biustem), dla niepoznaki rozcieńczone estetyką pin-up girls. Bohaterka Perry to obiekt seksualnych fantazji, ledwie pionek na planszy (patrz punkt 1), która może się tylko dziwić barwnej rzeczywistości kreowanej przez męskiego demiurga. Kulminacyjna scena pojedynku pionka (Perry) z graczem (Snoop) to symboliczne grożenie palcem, bo też jej – a w domyśle kobietom Kalifornii – w zupełności wystarcza status jerk-off machine. Swoją drogą, ostatnio często oglądam „Ekipę” i zastanawia mnie zero-jedynkowe przedstawienie kobiet w serialu. To perfekcyjne, ale milczące modelki, obiekty seksualnego podboju albo pewne siebie (czytaj agresywne) raszple, pozbawione wyraźnie seksualnej fizys, na usługach męskich bohaterów (brak kobiet na wysokich stanowiskach). Statua Wolności – Gaga jako reprezentantka Nowego Jorku – może i jest kobietą, ale w Kalifornii woman is the nigger of the world. A tekst Błaszczyka o Gadze, 10/10.

3. Guetta, David Guetta. Mistrz drugiego planu ostatnich dwunastu miesięcy. Jego seria pancernych – nie do zatopienia, wnioskując po rotacji w radio i telewizji – singli przeorała świadomość aspirujących do szybkich i wielkich pieniędzy producentów tak głęboko, że śmiało możemy mówić o „guettyzacji” muzyki popularnej. I bez znaczenia jest kolejność wydarzeń – czy to ów francuski didżej wypłynął na fali zainteresowania tanecznymi patentami lat 90., czy było dokładnie na odwrót? Przy „California Gurls” Guetta się nie udzielał, a mimo to słychać go wyraźnie, vide ciągnąca całość stabowa zagrywka klawiszy jako podbudowa dla frywolnego funku w refrenie (cukierkowo podcinająca gitara przełamana klangującym basem). Tak – dopycham do pary – mógłby brzmieć Calvin Harris, gdyby wymienił ecstasy na marihuanę.

(Maciej Lisiecki)

Kylie Minogue - All The Lovers (3/10)

W przededniu nadejścia „All The Lovers” udało mi się zachować zdrowy rozsądek i mocno powściągnąć oczekiwania. Wykalkulowałem sobie, że o ile nowa Kylie nie ma prawa nawiązać walki z tuzami współczesnego mainstreamu lub zbliżyć się do formatu „Fever” (co w sumie na jedno wychodzi), o tyle przynajmniej nie powinna zejść poniżej pewnego poziomu („Body Language”, dajmy na to). Zwłaszcza, że brytyjski pop, który niestrudzenie jedzie na patentach z początku poprzedniej dekady, ostatnio cichutko zwyżkuje – Xenomania wciąż nie umarła (Mini Viva), produkcje Richarda X dalej dają radę, nawet jeśli nie ewoluują ani o jotę, no i pojawiło się światełko w tunelu w postaci Florrie. A poza tym mówimy tu o Kylie, która przecież zawsze zapunktuje wyżej niż powinna. Niestety, gdy przyszło co do czego, nawet mój ostrożny optymizm zdał mi się nagle nieuprawniony. „All The Lovers” napisał duet Kish Mauve, co już na wejściu nie rokowało zbyt dobrze, ale skoro Studio potrafili naprawić „2 Hearts”, to znaczy, że i Stuart Price, który nową Kylie współprodukował, mógł tu teoretycznie odegrać podobną rolę. Nigdy nie byłem fanem gościa – choć Zoot Woman, czemu nie? – ale pomysł na ten track jest słaby nawet jak na jego skromne możliwości. Nie chodzi już nawet o to, że przy tym znienacka „Glam Pop” Mariny brzmi świeżo i odkrywczo. Problem w tym, że Price ogólną beztreściowość „All The Lovers” próbuje maskować PATETYCZNYMI, grubo ciosanymi klawiszowymi prefabrykatami, które zdążył już obrzydzić światu na wysokości „Day & Age” The Killers. W rezultacie robi się z tego nieznośnie hymniczny quasi-cover „A Little Respect” Erasure o wdzięku i naturalności hymnu pracowników Auchana. Jedyne, co tu się w miarę lekkostrawnie przyswaja, to falujący leitmotiv z drugiej części mostka, który niechcąco parodiuje euforyczne klawisze z końcówki „Out Of Control” Groove Armady.

Ponieważ klip do „All The Lovers” jest równie toporny, to stopień korelacji pomiędzy dźwiękiem i obrazem jest w tym wypadku wręcz podręcznikowy. A przecież to się dało zrobić lepiej. Wyobraźmy sobie Kylie jako współczesną Afrodytę w realiach rodem ze słynnej (już) sceny orgii z „Pachnidła” Toma Tykwera, tyle że zamiast XVIII-wiecznej scenerii mamy opuszczoną metropolię a la „Abre Los Ojos”/”Vanilla Sky”. Spoko koncept, tyle że do jego realizacji potrzeba talentu i wyczucia, a tak się składa, że ani jedno, ani drugie nie jest specjalnością Josepha Kahna, człowieka-fabryki. Zamiast spontanicznego flash mobu robi się z tego czyn społeczny, utrzymany w siermiężnej, socrealistycznej poetyce. Oczywiście nie ma mowy o żadnej nagości, bo Kylie to nie ta bajka, ale gdy ktoś się bawi w koniunkturalizm na publiczny striptiz a la Matt & Kim/Badu, to powinien chociaż skumać, że w tym przede wszystkim chodzi o zmysłowość. Tymczasem można powiedzieć o tym wiele (złego), ale na pewno nie, że jest zmysłowe. Trudno, żeby było inaczej, skoro po króciutkiej grze wstępnej to rozmiłowane towarzystwo formuje żywy pagórek, który rozrasta się bezustannie, by koniec końców zrównać się wysokością z drapaczami chmur, niczym tłum fanów futbolu na reklamie Playstation sprzed paru lat. Serio, Kim Dzong Il byłby dumny, zwłaszcza że ten „lud” jest obleśnie zuniformizowany, pomimo rozpaczliwych prób, jakie podejmuje Kahn, by możliwie najdobitniej zasygnalizować multikulturowość, multigenderowość itp. Ze szczytu tego nieszczęsnego pagórka wyłania się Kylie – w fajowym ubranku i jak zwykle zjawiskowa, pomimo swoich 87 lat – gdy tymczasem chłopcy i dziewczęta miziają się bez przekonania, wiją i falują. Wokół latają baloniki i dmuchane słonie, środkiem ulicy galopuje piękny biały rumak, a na koniec Minogue zalicza epickiego faila, wypuszczając z rąk Gołębia Miłości i Pokoju... Nie no, zerkam sobie jeszcze raz na tagi (Kylie, Aphrodite, Lovers) i czuję się – żeby nie użyć mocniejszego słowa – oszukany. (Łukasz Błaszczyk)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
marta s
[29 czerwca 2010]
brak uffie = linia programowa <palacz>. żartuję oczywiście , choć entuzjastką faktycznie nie jestem; łukasz błaszczyk chyba będzie recenzował płytę po prostu
Gość: abc
[28 czerwca 2010]
brakuje mi tutaj Uffie :/
marta s
[22 czerwca 2010]
Stotta*
marta s
[22 czerwca 2010]
urbanizer zapdejtowany o dwa teksty Maćka Maćkowskiego - Von D i Andy'ego Stota
Gość: przeintelektualizowany
[21 czerwca 2010]
na Deadboya stawiam od kiedy wypuścił "heartbreaker
http://www.youtube.com/watch?v=u51ksXeTLW8
jazzowa miazga
katrien
[21 czerwca 2010]
jak dla mnie:

guido<<<<<<<<<<<<<<<<kamata
http://www.youtube.com/watch?v=66V_TkwbgRA
Gość: błaszczyk nzlg
[21 czerwca 2010]
Zjadło mi posta;( "Way You Make Me Feel" jest fajowe, ale z tej dwójki wokalnych tracków zdecydowanie wolę "Beautiful Complication". To jest dopiero INTENSYWNE. Serio, gdyby tak miała wyglądać przyszłość R&B, to spałbym baaardzo spokojnie. Fajny ten Deadboy, dzięki. Nieszczególnie lubię te wszystkie konsolowe efekty, ale nie ma tu tego tyle, żeby mi to mogło przeszkadzać. Tak, "lubię to!".
marta s
[21 czerwca 2010]
dobra tam, kylie, a teraz dawaj prawdziwy singiel.

Łukasz, jeżeli podoba Ci się Guido z Yolandą, sprawdź sobie numer Deadboya "Way That I Luv U". Jeśli nie znajdziesz, to Ci podrzucę.
Gość: błaszczyk nzlg
[21 czerwca 2010]
No tak, czyli mówimy dokładnie o tym samym momencie. To jednak trochę mało, żebym był kupiony. A że nie mam ani radia, ani telewizji, to żebym tego posłuchał, muszę sam to sobie włączyć. A wtedy dochodzę do wniosku, że jest tyle ciekawszych rzeczy do roboty. Serio, mam nadzieję, że na Aphrodite mimo wszystko coś się znajdzie. No i nie słuchałem jeszcze tego medleyu (medleya?) nowych piosenek...

A co do Guido, to choć przy pierwszym odsłuchu krążka umarłem z nudów, te dwa (bodajże) kawałki z wokalami faktycznie dały się zapamiętać. Ja chyba nie bardzo "rozumię" dubstep, ale ilekroć to idzie w parze z kobiecym śpiewem, mam straszną frajdę. Vide "Before" czy "So You Think You're Special" Scuby, choć to akurat chyba nie jest ortodoksyjny dubstep...
marta s
[21 czerwca 2010]
mnie się podoba sposób, w jaki synthy wchodzą po szeptanym fragmencie. ogólnie w radiu nie przełączam, w telewizji nudzi mi się po minucie ten track.
Gość: przeintelektualizowany
[21 czerwca 2010]
hej! Kylie kupiła mnie tymi syntezatorami w drugiej części, no ej!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także