Urbanizer #3: maj 2010

Zdjęcie Urbanizer #3: maj 2010

Zupełnie niespodziewanie wyłoniła nam się najbardziej klubowa z dotychczasowych odsłon Urbanizera. Zwłaszcza na scenie brytyjskiej działo się wiele interesującego, dlatego właśnie tam zerkaliśmy z największą uwagą; pochód masywnych linii basu po uk funky’owej orbicie i renesans 2-stepowej rytmiki w najlepszym wydaniu to tylko wierzchołek góry lodowej. Z nowymi singlami powróciły również jedne z najciekawszych wokalistek r’n’b minionej dekady – nie omieszkaliśmy sprawdzić ich numerów i ocenić. Bodaj najrówniejszy zestaw tracków od marca, a niech to. Zabrakło li tylko czasu na analizę fenomenu Bieber Fever. (Marta Słomka)

Benga - Stop Watching (8/10)

Stara gwardia w odwrocie? Z ostatniego singla Skreama („Sweetz”/„Angry World”) przeraźliwie wieje nudą, a niemal tak samo porywające efekty współpracy Walsha i Bengi („Biscuit Factory”) dodatkowo katują irytującą linią wokalną. Na szczęście ten ostatni ma w zanadrzu jeszcze kilka świetnych produkcji. Chociaż kawałek można było usłyszeć już w zeszłym roku na mixtapie Scratch Perverts nagranym dla Fabric, „Stop Watching” wciąż nie doczekało się oficjalnego wydania. Poniższy – przesympatyczny z resztą – klip zapowiada zmianę tego stanu rzeczy i na chwilę tę wypada czekać z niecierpliwością. W muzyce istotne jest operowanie napięciem emocjonalnym: wie o tym Gaga, wie o tym także Beni Uthman i buduje linię basu na taktach, w których werbel wyznacza granicę pomiędzy wstrząsającym ciałem wobblem a zawieszającą wszystko w bezruchu ciszą. Do tego trademarkowe brzmienie i z-niewiadomo-czego-się-biorący afro feeling czynią rzecz potężną i przystępną zarazem. Na swój sposób hicior. (Mateusz Krawczyk)

Roof Light - Street Level (8/10)

Po długich i mrocznych latach panoszenia się dubstepu w obskurnych londyńskich klubach od kilkunastu miesięcy do łask wraca rytmika żwawsza i bardziej porywająca do tańca. Z jednej strony nowe wynalazki w rodzaju funky, a z innej druga młodosć uk garage. To ostatnie zresztą antycypował już parę lat temu w swej twórczości Burial. Gareth Munday aka Roof Light już na zeszłorocznej EP-ce „In Your Hands” pokazał się jako producent miłych, onirycznych, choć mocno inspirowanych klimatem nocnych pejzaży autora „Untrue”, układanek fruwających czasami zbytnio w chmurach. Na tegorocznych singlu, zgodnie z jego tytułem, schodzi on jednak na ziemię i serwuje nam orzeźwiający 2-stepowy beat w połączeniu z obowiązkowym, stylowym cięciem i gięciem wokalnych i instrumentalnych sampli wpychających się w szczeliny pozostawione przez dźwięki perkusyjne. Posłuchajcie jak to płynnie jedzie! Bardziej niż widoki z nocnego autobusu Williama Bevana przypomina to powolne budzenie się w zatłoczonym tramwaju w drodze do pracy. Trzeba mocno uważać na dalsze kroki Garetha, a także labelu L2S, bo to już nie pierwsze ich udane garażowe wydawnictwo w tym roku. (Paweł Gajda)

South Rakkas Crew feat. MC GI - Hands Up (8/10)

Całe to kuduro to taki eurodance epoki mp3 i mody na world music. Wcześniej ugładzone techno, a dziś elektroniczny odpowiednik rytmów afro-karaibskich z domieszką osiągnięć szeroko pojętej bass music są podporą dla chwytliwych damskich wokali i soczystego rapu w schemacie piosenki radiowej. Jednak „Hands Up”, podobnie jak zajawiane już przez nas „Double Up”, również autorstwa jamajskiego teamu, i „Sound Of Kuduro” Buraka Som Sistema, które rozpoczęło to całe zamieszanie, niemiłosiernie wwierca się w głowę, każąc sobie wybaczać lekką tendencyjność. To uczucie pewnie w końcu minie, ale póki co należy oddać honor kolektywowi South Rakkas, który znakomicie odnajduje się we współczesnych trendach (sprawdźcie zestaw „The Stimulus Package” opublikowany niedawno przez Mad Decent). W tym kawałku postawili na nawiązania do rave, a rytmikę soca wsparli dodatkowo baile-funkową porywczością w postaci drapieżnego wokalu MC GI. Ja się poddaję. (Mateusz Krawczyk)

YahZarah - Why Don’t You Call Me No More (8/10)

Kocham taki sound. Tę producencką dbałość o to, by każde najmniejsze muśnięcie hi-hata rezonowało wyraziście niczym słowa aktora, który z estymą traktuje nawet najdalsze rzędy w teatrze. Klarowność i selektywność brzmienia, a przy tym niesamowita oszczędność w dozowaniu środków wyrazu budzą szacunek, ale to już znak rozpoznawczy stojących tu za konsoletą Nicolaya i Phonte’a z The Foreign Exchange – album „Leave It All Behind” stanowił nowe rozdanie w r’n’b, w 2008 roku ich orbitowanie wokół soulu i wrażliwości tchniętej glitchem czy ambientem było niewiarygodnie ożywcze i inspirującego. Co jednak najbardziej zaskakujące w singlu pilotującym trzeci album wokalistki Yahzary, to fakt, iż ta kontrybutorka duetu i drugi głos na „Mama’s Gun” Eryki Badu występuje tutaj w kompletnie nie swojej estetyce. Otóż zamiast rozmiękczającej kolana pościelowy dostajemy numer oparty na nowofalowej motoryce (Borys Dejnarowicz na Porcysie skradł trochę show najlepszym porównaniem – to totalnie chodzi jak późne The Police, gdzieś z przecięcia „Every Little Thing She Does Is Magic” i refrenu „Spirits”), o synthpopwej proweniencji klawiszy, z chóralnymi wokalizami odsyłającymi do The Cars czy Duran Duran i – uwaga – gitarową solówką. Wszystko to podane z prince’owską gracją i naturalnością we wchłanianiu rockowej muzyki, przy czym zaznaczyć trzeba, że wciąż słychać, iż mamy do czynienia z rasową, czarną barwą głosu, z przepełnionym emocjami śpiewem, intuicyjnym przeciąganiem i spontanicznymi podchodami pod górne rejestry. Jest to bodaj najbardziej nietuzinkowy, nieoczywisty i zaskakujący singiel roku, który być może namiesza w rekapitulacji nie tylko amatorom neosoulu i r’n’b. A płyta już na rynku, z tym że to zupełnie inna historia. (Marta Słomka)

The Bug feat. Flowdan - Run (7/10)

The Bug na przekór coraz popularniejszym trendom nie stara się realizować zasady „coraz mniej dubstepu w dubstepie”, uporczywie wręcz trzymając się swojego mocno oldskulowego brzmienia oraz ascetyzmu, i (o dziwo!) całkiem nieźle mu ten konserwatyzm wychodzi. Być może dlatego, że wciąż pozostaje pewnym ewenementem, jeżeli idzie o ciężar gatunkowy, albowiem podobny zabieg stylistyczny, ale pozbawiony obecnych tu potężnych dawek energii w postaci nagrań King Midas Sound nie hipnotozuje już tak mocno. Okraszony niskim, płynącym wraz z basem, głosem Flowdana (lub hipnotycznym wokalem Hitomi w drugiej wersji nagrania) kawałek okazuje pełnię swej mocy w postaci płynącej z soundsystemu po parkiecie fali. Nisko osadzony bas niesie melodię, która jest w stanie rozbujać wszystko, co znajdzie w swoim polu rażenia, i rozrywany jest przez 2-stepowy motyw o rodowodzie sięgającym najciemniejszych zakamarków elektroniki. Esencja gatunku. W najlepszym wydaniu. (Mateusz Krawczyk)

Kelis - Acapella (7/10)

Wszystko wskazywało na to, że powrót Kelis na salony po czteroletniej przerwie skończy się katastrofą. Fotki, na których wygląda jak Gaga-wannabe, nazwisko Davida Guetty w kontekście „Acapella” i przygnębienie w głosie Hirka Wrony, gdy którejś wczesnokwietniowej Czarnej nocy napomknął o jej nowym kawałku. No, ale później pojawił się klip plus piosenka i przyszła pora, by się zreflektować. Po pierwsze cała ta quasi-tribalowa stylizacja (łuki, tatuaże, owczarki, dżungla itp.) zdaje się mieć więcej wspólnego z MGMT i ich epigonami z Empire Of The Sun niż z Gagą, a po drugie jej wojowniczy stance nabiera przewrotnego wydźwięku, gdy poznajemy adresata wyznań Kelis (skądinąd sformułowanie before you my whole life was acapella jest słodkie). Ten niepozorny plot-twist, rozegrany troszkę na modłę zakończenia „Planet Terror” Rodrigueza (motyw sukcesji tronu), pozwala bowiem domyślać się, kto jest celem odwetu (bo atak prewencyjny to to nie jest). Kelis zresztą rozstawia po kątach nie tylko swoich byłych – Guetta również nie ma tu zbyt wiele do powiedzenia. Jego udział jest bowiem ograniczony do absolutnego minimum, do siermiężnego 4/4, a ponieważ instrumentarium zaczyna się i kończy na wokalu Kelis, to na nią spada wyłączna odpowiedzialność za kompozycję. Dziewczyna się wywiązuje, stąd w ostatecznym rozrachunku „Acapelli” bliżej do „Like I Want To” Lisy Shaw niż „Sexy Bitch” Akona. (Łukasz Błaszczyk)

Redlight feat. Roses Gabor - Stupid (7/10)

Zasadniczo funky house jest gatunkiem, który najsilniej eksponuje swoją szkieletyczną i euforyczną instrumentalną odsłonę, jednakowoż dość szybko inkorporował do swoich szeregów wrażliwość r’n’b: te kapitalne kobiece partie wokalne, zmysłowo i przestrzennie płynące po synkopowanym rytmie. I tak w okolicach 2008 roku numery takie jak Kyla „Do You Mind” w remiksie Crazy Cousinz czy Wookie „Falling Again” z Ny na mikrofonie stały się ikonicznym zobrazowaniem nurtu, a jednym z najpiękniejszych symboli tego kierunku okazał się remiks „Rock The Boat” Aaliyah autorstwa Ill Blu. Aaliyah ucieleśniła przywiązanie brytyjskiego garage’u do specyficznego typu kobiecej ekspresji: futurystycznego, niewzruszonego, niemalże zrobotyzowanego stylu, który jednak jedną linijką, jedną interpretacją słowa, jedną wokalizą potrafi przełamać tę dominującą mechaniczność niesamowitą pasją i wdziękiem. Pasja zresztą zaczęła wkrótce przybierać coraz bardziej cielesną i sugestywną postać, zespalając się z pierwiastkiem silnie obecnym w muzyce wyspiarskiej od lat 50. – tradycją karaibskich emigrantów. Dancehallowy vibe, soca czy zadziorna, agresywna nawijka MC to już dziś naturalny element uk funky, a popularność gatunku zaowocowała napływem nowych producentów związanych dotychczas z innymi scenami, co jeszcze mocniej uwypukliło plastyczny, chłonny i demokratyczny charakter funky.

W marcowym Urbanizerze recenzowałam kapitalny singiel „Wile Out” Zinca i Ms. Dynamite i nie bez przyczyny przywołuję go w tym kontekście. Bristolski producent Redlight, znany również jako Dj Clipz, podobnie jak Zinc wywodzi się ze sceny drumandbassowej i obaj graniczne usposobienie d’n’b przenieśli na język funky, szukając równie radykalnego środka wyrazu. „Stupid” tak jak „Wile Out” niesione jest potężną, brudną, metaliczną linią basu i zdaje się to zwiastować pewną tendencję, która w najbliższych miesiącach będzie przeważać w funky housie. Na tej masywnej ścianie bitu i bassline’u idealnie umościła się Roses Gabor, prezentująca archetypiczny typ wokalistki drugiego typu miejskiego oblicza Brytoli: zawadiackiej, pewnej siebie i zuchwałej (użytkownicy języka angielskiego stosują w tym miejscu świetne określenie – „rudegyal”). Jeśli mogłabym pokusić się o delikatną modyfikację, zastąpiłabym cowbell inną przeszkadzajką, choć z drugiej strony jego chropawy, metaliczny posmak ma niewątpliwie niemały urok. Wspaniały track. (Marta Słomka)

Swindle - Airmiles (7/10)

Pan Szwindel pojawił się w mojej świadomości w zeszłym roku za sprawą świetnego remiksu „Zumpi Hunter” Terror Danjah, który był jednym z moich ulubionych tracków 2009. Potem dowiedziałem się o wydanym własnym sumptem CD, ale tak naprawdę „Airmiles EP”, który trafił do szerszej dystrybucji za sprawą Planet Mu, jest pierwszą porcją jego własnego materiału, z którą dane było mi się zapoznać. Z czterech zawartych na tym wydawnictwie utworów dwa robią spore wrażenie. Na przykład „Daredevil” okazuje się szatańską mieszanką gatunkową z elementami dubstepu, electro i funku, ale do naszej rubryki wybieram utwór tytułowy, ponieważ dość dobrze obrazuje, o co chodzi w muzyce spod znaku Reynoldsowskiego hardcore continuum. Wchodzący na wysokości 0:42 „głupawy” riff rozstrzeliwuje na miejscu wszelkie nadzieje zwolenników „inteligentnej” muzyki tanecznej oraz wywołuje popłoch wśród fanów wysublimowanego songwritingu, których mogłaby ewentualnie zwabić przed głośniki otwierająca sekwencja akordów. Powraca ona potem jeszcze raz, ale jest już za późno. Albo skaczesz i tańczysz razem ze wszystkimi, poddając się zaraźliwej energii „Airmiles”, albo dawno opuściłeś już lokal. Swindle w tym kawałku wydaje się być intensywniejszą rytmicznie, brutalną wersją Bengi z jego żwawszych dokonań. To muzyka, która nie bierze jeńców. Kapitalny przykład przepysznej postrave’owej muzycznej żenady. Polecam! (Paweł Gajda)

Beyoncé - Why Don’t You Love Me (6/10)

Beyoncé musi mieć straszne ciśnienie na kręcenie nowych klipów, skoro ozdabia nimi przykurzone b-side’y. Technicznie rzecz biorąc, „Why Don't You Love Me” jest bowiem bonus trackiem do specjalnego wydania „Sashy Fierce" sprzed dwóch lat, odkopanym na potrzeby spotu. Można by się żżymać, że to nie po bożemu – choć to znak czasu i świadectwo renesansu, jaki przeżywają ostatnio teledyski – i że Beyoncé rzuca fanom ochłapy, ale trochę nie ma po co, skoro „Why” to naprawdę dobry numer. Co zresztą jest w dużej mierze zasługą Solange, współautorki kompozycji, gdyż to właśnie jej firmowe zagrywki tutaj przeważają. Stylowy groove (linia basu = „Daddy Cool”, no prawie) i subtelny rozstrój na linii BPMy – wokal, a stąd już niedaleko do fajowego „Tightrope” Janelle Monaé. No i tekst usłany meta-komentarzami (I even put money in the bank account / Don’t have to ask no one to help me out czy Keep my head in them books, I’m sharp / But you don’t care to know I’m smart), które pogrywają z medialnym wizerunkiem Beyoncé.

Teledysk z kolei ów wizerunek infantylizuje do bólu, sprowadzając Knowles do poziomu dmuchanej lali, oddającej się z lubością kretyńskiej, upokarzającej krzątaninie (sprzątanie, zmywanie, pranie itp.). Beyoncé nieprzypadkowo zresztą stylizuje się na Bettie Page i umieszcza tę zgrabną fabułkę w realiach lat pięćdziesiątych, które w amerykańskiej popkulturze zapisały się nie tylko jako era materializacji amerykańskiego snu (sielskie przedmieścia, cadillaki, kina samochodowe = dobrobyt), ale i kulminacji patriarchalnego porządku – służalczych kobiet, zdegradowanych do roli bezmózgich kur domowych. Na gruncie wizualnym i lirycznym „Why Don’t You Love Me” stanowi zatem pomnikowy rewers „Good Good” Ashanti, która parę lat temu zastosowała dokładnie te same środki wyrazu (poddańcze gesty i poetyka 50s), by zająć odwrotne stanowisko, tj. z radością przyjąć rolę uniżonej kochanki/kucharki. Nie chce mi się wierzyć, że to zbieg okoliczności, tym bardziej, że dobra znajoma Beyoncé, Gaga, też zdążyła się już do „Good Good” odwołać (puszki po Coli jako wałki do włosów to był patent Ashanti jednak).

A propos Gagi, choć teledysk do „Why” estetycznie nie ma nic wspólnego z przegiętymi klipami Jonasa Åkerlunda, to jednak treściowo można by go spokojnie potraktować jako rozwinięcie ich wspólnej walki o kobiecą podmiotowość (choć w znacznie łagodniejszej formie, niż to miało miejsce w „Telephone”). Jeśli tak ma wyglądać dyskurs gwiazd współczesnego mainstreamu, to nie mam pytań. Gdyby jeszcze muzyka była równie interesująca, co te klipy, to mielibyśmy złotą erę popu. (Łukasz Błaszczyk)

Ciara feat. Ludacris - Ride (6/10)

To, co na teledysku do „Ride” odstawia Ciara, sprawia, że dostaję zakwasów. Okej, seksualność, jaką dotychczas epatowała – czy to w warstwie tekstowej, czy wizualnej – nie była nigdy szczególnie zawoalowana, ale tym razem dziewczyna robi to tak dosłownie, że czuję się jak na w-fie, oglądając tę ekwilibrystyczną, rozerotyzowaną choreografię. Jak się pewnie domyślacie, gdy Ciara mówi „ride”, jej uwagi nie zaprzątają uroki motoryzacji. I niech Was nie zmyli ten duży, czarny samochód, który stanowi tu jedyny istotny element scenografii obok kolekcji futer i sponiewieranego Ludacrisa (żeby nie było wątpliwości, kto tu rządzi, Ciara przydeptuje go obcasem nawet wtedy, gdy przychodzi kolej na jego przechwałki). Aha, jest jeszcze motyw z ujeżdżaniem byka, najfajniejszy chyba z całego klipu, ale w tej konkurencji hegemonem jest akurat Kylie (vide spot Agent Provocateur). Innymi słowy, im bardziej to jest HOT, tym mniej. To samo zresztą – na gruncie muzycznym oczywiście – tyczy się Dreama. Gość wydaje się być bowiem tak bardzo pochłonięty pragnieniem skomponowania najbardziej seksualnego kawałka w historii ludzkości, że aż zaczyna się leciutko powtarzać. Okej, fajnie, że po drodze wypracował stuprocentowo rozpoznawalne brzmienie (wypolerowane na glanc klawisze, zjazdy tonacji do poziomu mutant-Dreijer, końcówki zachodzące na zakrętach: They can’t wait to try I-I-I-I / Me-e-e-a-a), ale zastanawiam się, czy za jakiś czas nie zabraknie mu kombinacji, w jakich może układać te swoje presety. JEDNAKOWOŻ wszystkie moje żale, frustracje i pretensje biorą się z OLBRZYMICH oczekiwań wobec Dreama i samej Ciary. Stąd należy je odbierać bardziej w kategoriach motywującej połajanki niż czegokolwiek innego. No bo jakbym nie potępiał tej ich leniwej dosadności, to jednak nie potrafię odmówić urody ani Ciarze, ani rozerotyzowanemu r&b Dreama. Po prostu wiem, że stać ich na więcej. (Łukasz Błaszczyk)

DVA - Natty (6/10)

Nie licząc przypadku mojego szowinistycznego faworyta z Izraela, dubstep rozwija się w kierunkach raczej łagodzących jego surową postać. Nowa twarz w katologu Hyperdub proponuje jednak coś, co powinno przypaść do gustu jego ortodoksyjnym fanom. Debiut DVA w macierzy gatunku stanowi wypadkową 2-stepu i plemiennej rytmiki podszytych solidną porcją niskich częstotliwości. Jedyny, choć spory, zarzut, jaki można postawić „Natty”, to monotonia: londyńskiemu producentowi zabrakło pomysłów na urozmaicenie nagrania. Powtarzana w kółko fraza z pewnością znajdzie zastosowanie w niejednym secie, ale poza klubami ten numer nie ma szans na większą popularność. Drugą stronę singla cechuje równie duszny klimat, jednak „Ganja” – dub techno utrzymane w duchu minimal, z wyraźnym bitem 4/4 przełamanym afro-naleciałościami – choć bardziej taneczne, jest nieco zbyt oczywiste. Ale śledzić zdecydowanie warto. (Mateusz Krawczyk)

The Game feat. Justin Timberlake & Pharrell - Ain’t No Doubt About It (6/10)

Oj tam Game. Tu chodzi o powtórne przyjście tria Neptunes + Timberlake. Co prawda „Ain’t No Doubt About It” jedzie na sprawdzonym schemacie – Timberlake + sidekick (tym razem Pharrell) w refrenie, raper w zwrotce – i raczej nie wnosi zbyt wiele do tematu, ale nawet jeśli nie ma to startu do takiego „Signs” chociażby, to przynajmniej nikt tu nie wylatuje z toru na pierwszym zakręcie. Można gdybać. czy to odrzut z dni chwały, po który Neptunes sięgają z desperacji, czy też zalążek pomysłu, którego nie potrafili rozwinąć – ten zabawowy motyw, będący fundamentem kompozycji, jest wręcz prostacki – ale jakoś nie mam ochoty szukać dziury w całym, mając przed sobą taki fajny, postjacksonowski banger. Dowolny autoplagiat Neptunes >>> poszukujące kawałki Timbalanda. Zresztą Mosley będzie miał jeszcze szansę się odegrać właśnie u Game’a, bo i jemu raper powierzył produkcję jednej z kompozycji na nadchodzącym krążku „The R.E.D. Album”. Może Timbę otrzeźwi ten powrót do hip-hopowych korzeni. (Łukasz Błaszczyk)

Pariah - Detroit Falls (6/10)

Nawet nie podejrzewałem, ilu już dotychczas było muzyków posługujących się tym pseudonimem. No to mamy kolejnego. Niejaki Arthur Cayzer bierze sobie na warsztat jakiś stary, zapomniany (czy ktoś to rozpoznaje?) soulowy utwór i zgodnie z wielką tradycją muzyki miejskiej dokonuje jego totalnej dekonstrukcji, aby przypadkowe fragmenty złożyć w nieco abstrakcyjno-hiphopowy sposób, a następnie osadzić na dubstepowym podziale rytmicznym, który jednak wykazuje pewne ciągoty w stronę garage’owej ornamentyki. Całości dopełniają delikatne syntetyczne akordy sączące się w odległym planie. Wprawdzie w teorii wygląda to trochę ciekawiej, niż wychodzi w praktyce, ale wciąż „Detroit Falls” pozostaje jednym z ciekawszych singli, jakie brytyjski elektroniczny underground nam dał w tym miesiącu. Znawcy tematu z Londynu mówią, że Pariah nam jeszcze pokaże. Skromni słuchacze z Warszawy odpowiadają ostrożnie: pożyjemy, zobaczymy. (Paweł Gajda)

Reflection Eternal feat. Estelle - Midnight Hour (6/10)

Oj, koncert Taliba Kweli w Warszawie 9 maja był świetny. Z tradycyjnej konwencji MC plus didżej miejscami Kweli wyciągał najczystszą, skomasowaną esencję i co równie istotne znakomite samopoczucie, swoboda i radosny humor Taliba od razu rzucały się w oczy. Co nie jest znów takie częste u Kweliego, bo to raper szalenie poważny, z gatunku postaci uduchowionych, nieco melancholijnych, ważących słowa, dozujących nastrój, z ogromnym szacunkiem podchodzących do tradycji czarnej muzyki. Afrocentryczny kierunek, który obrał Kweli, debiutując u boku Mos Defa jako Black Star i w Reflection Eternal wraz z producentem Hi-Tekiem zdefiniował go jako rapera undergroundowego, z respektem i refleksją interpretującego oraz kontynuującego ducha nieformalnych kolektywów w duchu Native Tongues (De La Soul, A Tribe Called Quest etc.) i neosoulowców z Soulquarians. Sławę przyniosła mu dopiero – świetna, choć później nierówna – solowa działalność, począwszy od płynięcia na jasnych bitach Kanyego Westa w singlu „Get By”. Powrót po dziesięciu latach Reflection Eternal budził ciekawość na co najmniej dwóch płaszczyznach: po pierwsze, naturalnej ekscytacji towarzyszącej wielu reunionom legendarnych przedsięwzięć, po drugie – pytania, gdzie dziś są zarówno solowo, jak i przede wszystkim jako duet bohaterowie tego przedsięwzięcia. Do tej reaktywacji doszło trochę na obrzeżach uwagi mediów, poza obiegiem, dla najbardziej zainteresowanych, a trzy dotychczasowe single promujące wydawnictwo przemknęły jakby bez echa. I nagle hej, kawałek z autentycznymi pretensjami do podgryzienia zestawień przebojów. Estelle na gościnnych występach śmiga tutaj pomiędzy Janelle’ami Monae, Sharonami Jones i Solange’ami tego świata, a Kweli z energią, optymizmem, puszczeniem oka i spuszczeniem z tonu mknie z motoryką, od której kręci się trochę w głowie. Kapitalny doo-woopowy feeling płynący z wyraziście podbitego bitem sampla The Shirelles „Mama Said”, niezobowiązująca stylizacja na epokę i ten dystans. A niech mnie, kto by się spodziewał. (Marta Słomka)

Subeena - Picture (6/10)

Chociaż Sabina Plamenova kojarzona jest ze sceną dubstepową, ostatnio robi wszystko, żeby z nią zerwać. Tak było chociażby z zeszłorocznym utworem „Solidify”, który zdecydowanie wpadał do szufladki „neo-soul”, a „Analyse” ze strony B tamtego singla wykazywał więcej wspólnych cech z electro niż nawet najszerzej rozumianym dupstepem. Najnowszy krążek Subeeny kontynuje ten trend. Nawet jeśli utwór zaczyna się bębnami uderzającymi typowo dla gatunku na raz i trzy, to szybko, wraz z wejściem pulsującego basu, rytmika zagęszcza się, wywołując wrażenie niewiarygodnego przyspieszenia. Ale na tym nie koniec atrakcji. Warstwa perkusyjna jeszcze kilkukrotnie w trakcie trwania tego kawałka będzie się zatrzymywała, rozpadała, aby ponownie przyspieszyć. Tym ekscesom towarzyszą rzadko spotykane w tej części muzycznego świata zmiany tonacji (bez rewelacji jakiejś, ale warte zauważenia) w rozmarzonych plamach syntezatorów. Całość wraz ze „Spectrums”, bisajdem singla, robi wrażenie odpowiedzi na nawiązującą do gier komputerowych estetykę ostatnich dokonań Ikoniki. Ciekaw bym był dalszej korespondencyjnej rywalizacji tych dwóch pań, o ile tylko Sabinę stać na wyprodukowanie większej ilości materiału w tym stylu i jakości. (Paweł Gajda)

Posłuchaj >>

Yelawolf feat. Bun B - Good To Go (6/10)

Yelawolf ze swoim skatersko-punkowo-lamerskim imagem już na starcie zyskuje spory elektorat negatywny. Kolejnych odrzuci posteminemowska maniera, zrobienie bardzo złych rzeczy z piosenką Boba Dylana (współudział: Juelz Santana), średni refren u Slim Thuga i kilka innych ciężkich do przełknięcia spraw. „Good To Go” to jednak solidny banger, z interesującym w swojej standardowości bitem (crunkowe okrzyki + dźwięki z nawiedzonego domu + syntezator = ręce w górze), gościnnym udziałem Buna B (który featuringi rozdaje na prawo i lewo) i głównym bohaterem, który tym razem imponuje szybkością i flow. Co prawda Yelawolf pokazuje, co by było gdyby Twista i Eminem spotkali się na wspólnym ćwiczeniu ollie, ale sporo tu groteskowego kozactwa, które niejako definiuje rapera z Alabamy. W wydaniu Yelawolfa łykam nawet „rakamakafon” i inne śmiesznostki, które mu się przydarzają. „Good To Go” to rozbujana amerykańska fura, która ma kilka problemów na wąskich i dziurawych drogach, ale na autostradę i szerokie miejskie ulice jest jak znalazł. Nowym Eminemem nie będzie, ale rozbuja, co trzeba. (Paweł Klimczak)

The Glitch Mob - Drive It Like You Stole It (4/10)

Edward Ma, znany bardziej jako edIT, dorobił się dotąd dwóch bardzo odmiennych solowych albumów, które w pełni uzasadniały renomę glitch-hopowego mistrza, jaką cieszy się w muzycznym światku Los Angeles. I chociaż płyta druga, „Certified Air Raid Material” z 2007 roku, była sporym zaskoczeniem po stonowanym, lirycznym niemal debiucie, to dynamiczne, rozbrykane i prawie popowe bounce’y zaskarbiły sobie sporo mojej sympatii. Były też niezłym wprowadzeniem do działalności Edwarda w The Glitch Mob, didżejskim kolektywie stworzonym z dwoma kolegami – Boretą i Joshem Mayerem. I o ile spodobała mi się ich dawna idea spontanicznych, niemalże pirackich w duchu występów na ulicach LA, o tyle nowe wcielenie grupy okazało się rozczarowaniem. Pierwszy kawałek z mającej ukazać się już niedługo płyty mocno rozczarowuje. Mafia Glitchowa jawi się tutaj jako toporny rockowy ansambl, który przypadkiem zamiast gitar dysponuje laptopami. Patetyczne fanfary toczące w powolnym tempie ten track jakoś nijak nie zgrywają mi się ze skojarzeniami, jakie może wywoływać świetnie wymyślony tytuł. Brzmi to jakby panom zamarzyła się kariera na miarę U2, występy na stadionach oraz tłumy fanek rzucających bielizną w stronę sceny. Chciałbym wierzyć, że reszta płyty będzie inna, ale nic w wypowiedziach edITa na Facebooku na to nie wskazuje. (Paweł Gajda)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: pagaj
[24 maja 2010]
@warna

chodzi Ci o singiel z Walshem czy EP-kę "Phaze One"? A, zresztą, jeden pies ;)
Gość: warna
[24 maja 2010]
Nowy Benga jest obrzydliwy :C
marta s
[17 maja 2010]
Naprawdę mocne single w tym miesiącu. U mnie to układa się jakoś tak:
1. Roof Light / Yazarah
2. Redlight
3. Ciara
4. Swindle
5. Beyonce
6. Benga
7. Yelawolf
8. Kelis
9. South Rakkas
10. Reflection Eternal
marta s
[16 maja 2010]
niektórych*
marta s
[16 maja 2010]
dla niekórych najwidoczniej ma :)
Gość: janek b
[16 maja 2010]
i czy to rzeczywiście ma znaczenie w przypadku singla?
marta s
[16 maja 2010]
dopiero teraz wyszedł jako singiel, na krążku
Gość: janek b
[16 maja 2010]
"„Detroit Falls” pozostaje jednym z ciekawszych singli, jakie brytyjski elektroniczny underground nam dał w tym miesiącu."

ten kawałek ma rok
Gość: przeintelektualizowany
[13 maja 2010]
nareszcie konkretny urbanizer

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także