Screenagers Jukebox #13: marzec 2010

Kuba Ambrożewski

Gdy umierają takie postaci jak Alex Chilton, świat niezalu okrywa się autentyczną żałobą. Chociaż znów, postaci tego kalibru nie umierają zbyt często, głównie z tej przyczyny, że dość rzadko w ogóle się rodzą. Big Star nie sprzedali wielu płyt, ale prawie wszystkie ich krążki trafiły we właściwe ręce. Jak wspomina Carrie Brownstein z tria Sleater-Kinney, przez lata znajomość „#1 Record” czy „Radio City” w środowiskach alternatywy funkcjonowała na zasadzie sekretnego uścisku dłoni. Nic dziwnego – z olbrzymim długiem wdzięczności zaciągniętym przez takich tuzów jak R.E.M., Wilco czy The Replacements, Big Star byli podręcznikowym przykładem zespołu muzyków, a sam Chilton – kwintesencją kultowej postaci w kręgach niezależnych.

Sam nie słuchałem Big Star zbyt często, chociaż w każdej chwili gotów byłbym zaliczyć ich do grona ulubionych. Z prostej przyczyny: za każdym razem, kiedy sięgałem po „Let It Be”, „Yankee Hotel Foxtrot”, „Bandwagonesque”, „Murmur”, „16 Lovers Lane”, „Bee Thousand” czy „Mass Romantic” (płyty, które śmiało wpisałbym na listę faworytów), obcowałem z cząstką wspaniałej trylogii albumów grupy z Tennessee, a przede wszystkim z dziedzictwem unikalnej wrażliwości Alexa Chiltona, którą ofiarował całej trzydziestoletniej tradycji niezależnego rocka (bez znaczenia, czy klasyfikowanego jako power-pop, indie-pop, indie-rock, college-rock czy jangle-pop – fascynujące swoją drogą, że Big Star mogą się czuć ojcami chrzestnymi każdego z tych gatunków).

(Lata temu – były to bodajże okolice Open’era 2007 – doznałem olśnienia, jak bardzo podobne są akordy „Thirteen” i ogniskowego szlagieru „Whisky” Dżemu. Kuba Radkowski siedział obok i potwierdzi. Żyłem w przekonaniu, że uszy mnie raczej nie zawiodły, ale nie rozpowiadałem o tym na lewo i prawo, aż minionej niedzieli stała się rzecz niesamowita. Podczas prowadzonej przeze mnie audycji Maxisingiel poświęconej Big Star wszedł do studia nie-byle-kto-bo Olaf Deriglasoff, współtworzący kolejny program – a ma on to do siebie, że zawsze komentuje to, co akurat gramy – i słysząc... „In The Street” spontanicznie zaintonował wersy Whisky moja żono. Chilton, draniu, nawet zespół Dżem ściągał z Twoich piosenek).

Sam Chilton pozostał człowiekiem skromnym i wypierającym się swojej sławy – zupełnie jak ten rosyjski profesor matematyki, który rozwiązał jeden z największych współczesnych problemów tej dziedziny nauki, po czym odmówił przyjęcia miliona dolarów nagrody. Nie uważał płyt Big Star za szczególnie wyjątkowe i nie była to bynajmniej fałszywa skromność – spójrzcie tylko na jego oczy po wykonaniu klasyka z debiutu zespołu (zarazem prawdopodobnie jego najlepiej znanej kompozycji – fani „That 70’s Show”, do Was się uśmiecham) podczas talk-show pewnego znanego grubaska w początkach lat dziewięćdziesiątych, jak nimi przewraca.

Big Star – In The Street

Łukasz Błaszczyk

Gdy ostatnio w rubryczce Urbanizer porównałem obecną sytuację kadrową Sugababes z tym, co działo się z Yes na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (roszady w składzie, batalie sądowe), zapomniałem dodać, że w przypadku legendarnych prog-rockowców sprawa zakończyła się happy-endem. Co prawda z początku nic na to nie wskazywało – pod nieobecność filarów grupy (Anderson Bruford Wakeman Howe właśnie), Yes zarejestrowali bowiem album „Drama”, który dość powszechnie odczytywano jako zdradę prog-rockowych ideałów i bezwstydny sell-out. Nic dziwnego, skoro nowym liderem i wokalistą grupy został Trevor Horn, wyblakła gwiazda pop i autor pierwszej piosenki wyemitowanej na antenie MTV, czyli „Video Killed The Radio Star” The Buggles. „Drama” faktycznie arcydziełem nie była, ale przynajmniej pozwoliła członkom Yes wybrnąć ze ślepej uliczki, po tym jak Horn tchnął w ich skostniałego prog-rocka nieco new-popowej witalności. Co ciekawe, reformatorski kierunek, jaki grupa obrała, nie uległ zmianie podczas sesji nagraniowych do nowego krążka, „90125”, mimo że do składu powrócili Tony Kaye i Jon Anderson, czyli przysłowiowy BETON.

Wraz z przyjęciem Andersona udział Horna został teoretycznie zmarginalizowany – odtąd odpowiadał już niemal wyłącznie za produkcję – tyle że poczciwy Trevor potrafił już wtedy dzierżyć ster, siedząc na miejscu pasażera. Know-how przyswoił kierując ZTT, czyli think-tankiem wizjonerów (m.in. protoplasta Johnny’ego Darka, J.J. Jeczalik oraz były dziennikarz NME i mistrz PR-u, Paul Morley), którzy niespełna rok wcześniej wymyślili „Lexicon Of Love” ABC. „90125” stanowiło więc coś na kształt pomostu łączącego debiut ABC i przyszłe wydawnictwa sygnowane nazwą ZTT, czyli krążki m.in. Art Of Noise (gros loopów z ich debiutu powstało na bazie sampli zarejestrowanych podczas sesji nagraniowych Yes), Frankie Goes To Hollywood czy Grace Jones. Rolę papierka lakmusowego, testującego wiarygodność metamorfozy Yes ze zgrzybiałych pierdzieli w gwiazdy MTV, pełnił właśnie „Owner Of A Lonely Heart”. Pierwsze miejsce na liście Billboardu, które osiągnęli wpychając się pomiędzy McCartneya i Jacksona oraz Culture Club, nie pozostawiało wątpliwości – Horn był cynicznym geniuszem, zdolnym ujarzmić i wykorzystać mechanizmy rządzące popkulturą, a songwriting Yes po liftingu okazał się być zupełnie kompatybilny z nową dekadą. Tak się bowiem szczęśliwie składa, że w przypadku „Owner Of A Lonely Heart” sukces komercyjny był tożsamy z sukcesem artystycznym.

Yes – Owner Of A Lonely Heart

Jakub Radkowski

„Gra pozorów” to podobno najsłynniejszy film Neila Jordana, autora „Chłopaka rzeźnika” i „Śniadania na plutonie”. W tym przypadku im starszy, tym bardziej zapomniany (chyba). Poza tym, że bohaterka tak naprawdę jest *********POGOTOWIE ANTYSPOILEROWE*********, to z całego filmu najlepiej zapamiętałem tytułową piosenkę. Boy George, jeden z chronologicznie pierwszych gejów popu, pokusił się o cover utworu Geoffa Stephensa, zaśpiewanego oficjalnie po raz pierwszy przez Dave’a Berriego. I choć sam utwór zaopatrzony jest we wspaniałą, nieskazitelną, zombiesowską melodykę to naszą uwagę przykuwa coś innego. Brzmienie antycypuje wydane parę lat później „Holiday” Magnetic Fields, a przede wszystkim „Charm Of The Highway Strip” tego samego autora. I kiedy intensywniej o tym myślę, tym mocniej widzę pomyłkę: to Merritt powinien zrobić ścieżkę dźwiękową do tego filmu. Merrita jest zresztą zawsze wszędzie za mało, szczególnie na Screenagers.

Boy George - The Crying Game

Paweł Sajewicz

Na swój sposób sarkastyczny, ale wciąż ciepły i liryczny, utwór Joni ma dla mnie tę szczególną wartość, że choć skierowany jest do fikcyjnej Sharon, w moich oczach, to ja pozostaję jego adresatem. A może autorem? To jest historia na tyle prosta, że każdy jej wariant daje się przypisać do pierwszego lepszego dwudziestokilkulatka z wielkimi oczekiwaniami, jeszcze większymi ambicjami, trochę zagubionego, trochę cwanego, a przede wszystkim szukającego swojego miejsca w rozdarciu między wolnością i obowiązkiem. Joni Mitchell śpiewa list o głodzie życia i małych radościach z ich obowiązkowym symbolem, Nowym Jorkiem, w tle. Zachodzę w głowę, co takiego jest w mieście, którego poza filmowymi kadrami i stylizowanymi zdjęciami nigdy nie widziałem, ale zdaje się doskonale rozumiem jego istotę. W jednym ze swoich najlepszych filmów Woody Allen wypowiada metanarracyjne zdanie: Pomysł na krótką opowieść o… um… ludziach mieszkających na Manhattanie, którzy… er… ciągle stwarzają sobie te niepotrzebne, neurotyczne problemy – bo to pomaga im zapomnieć o tych nierozwiązywalnych, przerażających problemach dotyczących… er… natury Wszechświata. Oto jest ponadczasowa mądrość! Wobec szczytnych pobudek i pokusy statecznego życia, Mitchell, która ze swym wyzwolonym intelektualizmem mogłaby być kolejną z bohaterek allenowskich filmów, śpiewa: But all I really want right now / Is...find another lover. Tutaj oddalamy się od czysto muzycznych wartości, od chłodnych gitar, słodkiego ta da di da i wchodzimy na poziom, na którym muzyka nabiera wartości głęboko osobistej, odwołuje się do prywatnej wrażliwości, a każdy kolejny odsłuch może uruchamiać lawinę emocji. Tutaj nie da się oddzielić materii dźwiękowej od jej kontekstu. O samej piosence, hm, mógłbym napisać z angielska this may well be the best song ever recorded, ale po co? To w żadnym razie nie odda moich uczuć dla niej.

Joni Mitchell – Song For Sharon

Kasia Wolanin

Kiedy kilka miesięcy temu pisałam w rekomendacjach płytowych dekady o Sparklehorse, nawet przez myśl mi nie przeszło, że to ostania rzecz, jaką napiszę o Marku Linkousie za jego życia. Artystycznie wspaniałego życia. Nie będę udawać, że z jego płytami zaznajomiona jestem od połowy lat 90. Wówczas byłam beztroską małolatą niczym Jenny Miller z „An Education” – interesował mnie Paryż, a nie jakieś Hayesville w Północnej Karolinie. Ze Sparklehorse zapoznał mnie bodajże Tomek Tomporowski, który kiedyś śmiało zestawiał „It’s A Wonderful Life” z najważniejszymi krążkami współczesności. Z czasem i ja dopatrzyłam się w tym skromnym, pięknym albumie niezwykłego, uwrażliwionego geniuszu i znamion ponadczasowości. Ale dość o mnie, ma być o Marku Linkousie. To wybitny twórca, człowiek, który nigdy nie porywał się na efekciarstwo, ale z każdą płytą wprowadzał słuchacza do wcale nieidealnego własnego, intymnego świata. Sparklehorse potrafiło przemówić do wielu: znalazło oddaną wielbicielkę we mnie, solidnego fana w osobie roztrzepanego nastolatka, jakim parę lat temu był Kamil Bałuk, a szukając postaci zdecydowanie większego kalibru wystarczy bez zbędnych słów przywołać Toma Waitsa, Polly Jean Harvey, Patti Smith, Colina Greenwooda. Założę się, że każdy odbiera twórczość Linkousa po swojemu, choć jest ona nad wyraz indywidualna, naznaczona piętnem kameralnej, outsiderskiej wybitności i od niedawna także przedwczesną, samobójczą śmiercią. Mark nie zostawił listu pożegnalnego, ale ponoć pozostawił muzyczny testament: w dużej mierze skończony materiał na kolejny album Sparklehorse. Wszystko, co można by w tym miejscu jeszcze napisać, zawsze będzie niewystarczające, błahe, za smutne, zbyt sztywne, banalne, oczywiste. Jeszcze więc tylko dodam: pamiętajmy Marka Linkousa. I już.

Sparklehorse – It’s A Wonderful Life

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
kuba a
[27 marca 2010]
Maciek - DA SIĘ zaśpiewać większość "Whisky" ponad melodią "In The Street", sprawdź.
błaszczyk
[27 marca 2010]
W moim domu rodzinnym panował wewnątrz-prog-rockowy ekumenizm, więc mogłem kochać i Pink Floyd, i Yes. A 90125 była chyba pierwszą płytą CD, jaką kupiłem/dostałem, zaraz po soundtracku do Króla Lwa.
iammacio
[26 marca 2010]
@In the street vs Dżem

kocham "that 70's show", a "Whisky" to jeden z pierwszych kawałków jakie opanowałem na gitarze ale podobieństwa nie dostrzegam:/

@owner

yes!!!
Gość: e-smith
[25 marca 2010]
smutna sprawa dowiedzieć się o wielkim zespole, po śmierci twórcy. nic więcej.

a za 90125 wielka piątka. uwielbiam ten album, bo przekonał mnie by zedrzeć plakaty Floydów i dać się pobujać w Haciendzie (24 hr party people jakby co).
Gość: koniu
[25 marca 2010]
kurde, owner wiadomo, jak to wymiata.
kuba a
[25 marca 2010]
Może i warto. Chris Bell - pamiętamy. Na marginesie - warto pamiętać, że raczej najważniejsze fragmenty ich jedynego wspólnego LP ("Thirteen", "El Goodo", "In The Street") wyszły spod ręki Chiltona.
Gość: osiem
[25 marca 2010]
chyba warto by jednak wspomnieć coś o Chrisie Bellu.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także