Miesiąc w singlach: październik 2009

Cześć, cześć, witamy ponownie w stałej kolumnie Screenagers. Sądząc po notach, nie był to najbardziej udany miesiąc w historii formatu singlowego, ale bądźmy szczerzy: w październiku wszyscy byliśmy zajęci bieganiem po sklepach i strychach w poszukiwaniu kurtek, czapek i szalików. Życzymy mimo wszystko dobrej zabawy.

Duck Sauce (Armand van Helden & A-Trak) - aNYway (7/10)

Prześwietny klip! Ta otoczka niby-programu, czerstwe dowcipy niby-prowadzącego... I niby-zespół... Duck Sauce jako „zwykła” męska grupa śpiewająco-tańcząca. CO ZA CHOREOGRAFIA! Jakby nawiązanie do rozenergetyzowanych występów The Jacksons/Jackson 5... A może to przesadne skojarzenia powodowane wszędobylskością Jacko ostatnimi czasy? „This Is It”, film, ponoć świetny... No i sam utwór! Jakby Alan Braxe udzielił Modjo kilku wskazówek, pożyczył kilka płyt Chic... Chodź to raptem cover czy raczej remiks – można się zgubić – bo ingerencja producenckiego duetu Armand–A-Trak w ORYGINAŁ jest ledwie kosmetyczna. Ot, skrócenie przydługiej całości, podbicie basem (wspomniane Chic), nadanie sznytu współczesności przy jednoczesnej grze klimatem złotej epoki disco... Ale to tandem – piosenka-klip – zaiste doskonały... Oh my, oh my, Duck Sauce is so bad, they’re faul. Get it? Duck, faul... (ml)

Ellie Goulding - Under The Sheets (5/10)

Po Elly Jackson, Florence Welch i Victorii Little przychodzi czas na kolejną śpiewającą dziewczynę z Wysp Brytyjskich, która miałaby stanowić żywy dowód na to, iż tamtejszy rynek muzyczny ciągle ma się całkiem nieźle. Z tym to jednak różnie bywa. Debiutanckie krążki projektów wspomnianych wcześniej trzech wokalistek pokazały, że na poziomie singli potrafią one funkcjonować naprawdę fajnie, ale gdy przychodzi moment stworzenia równej, sensownej płyty, to różowo wcale nie jest. Ellie Goulding pod tym względem, paradoksalnie, ma szansę nas zaskoczyć. Większość jej przedalbumowych piosenek prezentuje się bowiem zdecydowanie mniej ciekawie niż miało to miejsce w przypadku La Roux czy Little Boots. Problem tkwi w tym, że biorąc pod uwagę najnowszy jej utwór „Under The Sheets”, Ellie powiela wszystko to, co w tym roku już słyszeliśmy: dyskotekowy klimat singli Little, słodszą wersję maniery wokalnej Florence, przepych i bogactwo melodii Passion Pit. Optymizmem nie napawa też współpraca ze słabiutkim Frankmusik, ale nie skreślajmy dziewczyny, bo naprawdę nie ma jeszcze ku temu znaczących powodów. (kw)

Housse De Racket - Synthétiseur (6/10)

Francuska inwazja trwa, nowicjusze z Housse De Racket właśnie zakończyli trasę po UK i tylko patrzeć, jak ktoś okrzyknie ich nowym Justice. Na to mimo wszystko za wcześnie – „Synthétiseur” to ledwie solidny klubowy singiel z przecięcia french touch i synth-popu. Potencjał pierwszych sekund – jedyny mocny hook kawałka w postaci gitarowego riffu, łudząco podobnego do tego z „Eye Of The Tiger” – zostaje niestety trochę roztrwoniony w niezdecydowanych wokalizach i utopiony w banalnym plumkaniu klawiszy. Nienaganna produkcja i iście daft-punkowa motoryka to trochę za mało, żeby naprawdę zażarło. Ja nie wiem, ale może jakiś mash-up by to ewentualnie pociągnął? Spytajcie Hood Internet. (ka)

Michael Jackson - This Is It (6/10)

„This Is It” przysparza nie lada problemu recenzenckiego, oceniać bowiem musimy produkt nieskończony, zwykłe demo wyciągnięte z szuflady, co zwłaszcza w przypadku Jacksona i jego powszechnie znanego perfekcjonizmu zakrawa na niemałą ironię losu. Już sama machina promocyjna, podczas której Sony, reklamując piosenkę sloganem „nowy singiel Michaela Jacksona”, żerowało na potencjalnym skandaliku (internauci nie wygoogle’ują w 3 sekundy „I Never Heard” Sa-fire?; współautor Paul Anka mieszka na Białorusi?), wydała się dosyć odpychająca. Zresztą mniejsza o to, czas się przyzwyczajać.

„This Is It” to klasyczna, uniwersalna jacksonowska ballada, utrzymana w średnim tempie i eksplorująca ten nieśmiały, niewinny romantyzm błyskawicznie kojarzony z Michealowską tematyką i wrażliwością: z odpowiednim aranżem mogłaby wystąpić zarówno u boku „It’s The Falling In Love”, „The Girl Is Mine” czy „I Just Can’t Stop Loving You”, jak i spokojnie zaistnieć na jego niedoszłym albumie – już słyszę na tym rękę Ne-Yo. Jedna z pośmiertnych kompilacji Sama Cooke’a nosiła tytuł „The Man And His Music” i to hasło zupełnie bezwiednie przychodzi mi do głowy podczas słuchania „This Is It”: wyjąwszy dograne później przez familię Jacksonów smyczki, chórki itd., zostaje nagie pianino oraz głos MJ, wszystko szorstkie, nieoszlifowane, „pokazane z zaskoczenia”; przed oczami staje mi dokument „Living with Michael Jackson”, w którym Jackson w pół obłędzie, pół wyrachowaniu próbuje cyzelować każdą swoją wypowiedź, ale zapytany o „Billie Jean” lub poproszony o zatańczenie, na chwilę kompletnie się zatraca; myśląc o „This Is It”, przypominam sobie inne demo – nagrane w ‘78 wespół z Janet i Randym – „Don’t Stop Til’ You Get Enough”, radosna twórczość na butelkach i reszcie domowych akcesoriów. W momencie gdy media wypruły z prywatności Jacksona tak dużo, włącznie z zawartością żołądka, to bezceremonialne wtargnięcia za fasadę samej muzyki staje się, ku zaskoczeniu, kojące. Mówimy tu jednak wciąż wyłącznie o kontekście, za sprawą którego naturalność i swoboda Michaela nabierają szczególnego znaczenia. Cała rzecz sprowadza się przede wszystkim do tego, że „This Is It” jest naprawdę solidnym numerem, z niezłym prechorusem i chwytliwym refrenem, zaśpiewanym z tą słynną Jacksonowską niewymuszoną, intuicyjną emfazą. Brakuje tylko jednego z tych wspaniałych mostków, którymi sycił nas przez wiele lat. (ms)

LCD Soundsystem - Bye Bye Bayou (5/10)

Jeśli nie brać pod uwagę ubiegłorocznego „Big Ideas”, piosenki z soundtracku do „21”, wychodzi na to, że James Murphy kazał swoim fanom czekać na jakikolwiek przejaw muzycznej aktywności przeszło dwa lata. Można spierać się, czy to dużo, czy mało, zamiast tego jednak zdecydowanie sensowniejszym wyjściem wydaje się być pochylenie się nad „Bye Bye Bayou”. Kawałek ten, będący co prawda ledwie coverem Alana Vegi, frontmana Suicide i jednego z guru nowojorskiej awangardy przełomu lat 70. i 80. (I never heard anything avant-garde. To me it was just New York City Blues), pozostawia niestety z uczuciem niedosytu. Niby możemy znaleźć tu wszystkie konstytutywne niemal przymioty muzyki LCD Soundsystem: neurotyczny, hipnotyzujący bit, skandowany refren, rozerotyzowane wokale, ale przecież nie klasyfikuje to „Bye Bye Bayou” a priori jako piosenki rewelacyjnej. Można się pocieszać, że wynika to w dużej mierze nie z winy samego Murphy’ego - oryginał Vegi, który postanowił wziąć na warsztat nie jest w istocie kompozycją szczególnie intrygującą (patrząc chociażby na to, co wyprawiał w macierzystej formacji). Więcej: wersji LCD Soundsystem i tak słuchałem z większą przyjemnością. Zachować powściągliwość nakazuje jednak fakt, że brakuje na przestrzeni tych siedmiu minut jakiegoś zwieńczenia, przełamania monolitycznej nieomal formuły kompozycji, przez co mniej cierpliwym zwyczajnie może zachcieć się ziewać. Wnioski? Dobrze, że Murphy dał znak życia, a zarazem nadzieję, że trochę zapomniane ostatnimi miesiącami DFA powróci w glorii chwały. No i najważniejsza być może informacja: premiera nowego albumu (na którym, co w sumie nieźle rokuje, „Bye Bye Bayou” się nie znajdzie) przestaje być abstrakcyjną i mglistą wizją. Termin już jest, widzimy się w marcu. (bi)

Little Comets - Adultery (5/10)

Przepis na przesłodzone, acz sympatycznie smaczne „NME”-pop ciasteczka Little Comets jest banalnie prosty. Piskliwość Foals i infantylizm The Wombats należy ucierać do momentu uzyskania jednolitej konsystencji, pod koniec dodając odrobinę Vampire Weekend – gustujący w lokalnych produktach mogą sięgnąć po Jacka Peñate – i szklankę cukru. Na blasze uprzednio nasmarowanej masłem formujemy niewielkiej wielkości bezy i wstawiamy – temperatura pieczenia – na godzinę do piekarnika. Spożywać (póki) ciepłe. (ml)

Nicolay - Saturday Night (7/10)

W imieniu całego zespołu redakcyjnego, który tyra dzień i noc, by zapewnić godziwą rozrywkę czytelnikom naszego znakomitego serwisu i który mimo to czasem coś przeoczy, biję się w pierś. Fakty mówią bowiem same za siebie – Nicolay ma na swoim koncie jakiś milion płyt, a na łamach Screenagers jeszcze nigdy, przenigdy nie pojawiła się choćby wzmianka na jego temat. Jest to absolutnie niewybaczalne, bo odnotowywanie obecności tak błyskotliwych artystów to nasz psi obowiązek. Koniec końców wyszło to wszystko trochę niezręcznie, bo akurat singiel promujący najnowszy krążek Nicolaya, „City Lights 2: Shibuya”, jest dla jego dorobku nieszczególnie reprezentatywny. Koleś jest bowiem wielką nadzieją białych w jednoznacznie czarnym świecie hip-hopu i soulu – coś takiego jak „TIME: LINE” powinien był nagrać Jay-Z zamiast ostatniego Blueprinta, a wspaniała Mercury Prize winner, Speech Debelle, oddałaby duszę za któryś z dwóch krążków Foreign Exchange – tymczasem „Saturday Night” to house najczystszej próby. Nie żeby Nicolay sobie w tej stylistyce nie radził – wieczorna tonacja, klawiszowa ornamentyka oraz głos Carlitty Durand, która udziela się tu wokalnie, stwarzają wrażenie obcowania z zaginionym singlem Lisy Shaw, co samo w sobie powinno wystarczyć za rekomendację. Temat może i jest ograny do bólu, ale piosenki o sobotniej nocy nie znudzą nam się dopóty, dopóki będą tak fajowe, jak ta tutaj kompozycja Nicolaya. (łb)

Organ Morgan - Cocaine Afternoon (7/10)

Dziesięć lat po premierze jedyny longplay Avalanches uchodzi za jedną z najważniejszych płyt 00’s, ale nie doczekał się chyba jak dotąd osobnego hołdu. The Go! Team? Oni mieli żywą energię, a najfajniejsze rzeczy – podwórkowe rapy i mnóstwo spontanu – ściągnęli z innych. Air France? To porównanie zawsze wydawało mi się z lekka naciągane. Tribute dla Australijczyków szykuje dopiero Walijczyk Matthew Mayes, kryjący się za ksywą Organ Morgan. Ten oto tytułowy track z jego debiutanckiej EP-ki to nic innego, jak opener „Since I Left You” odcedzony o sampla z Main Attractions. Jest znajomo, ale to nie znaczy, że jest słabo, gość może mieć nawet trochę talentu. Ale o tym przekonamy się dopiero po longplayu, na który szykuje ponoć aż 26 numerów. (ka)

Vampire Weekend - Horchata (5/10)

Vampire Weekend powracają! „Contra” ujrzy światło dzienne niemal dokładnie dwa lata po spektakularnym debiucie, a fale uderzeniową pilotuje egzotycznie brzmiąca „Horchata” – internety podpowiadają, że to napój chłodzący, w najpopularniejszej wersji sporządzany z utartych migdałów, cukru i wody lub mleka. Muzycznie natomiast to przyjemne echo organicznego popu z debiutu, tyle że odważniej osadzone na perkusjonaliach, niesione na przemian nieco plemienną frazą klawiszy i chóralnym zawodzeniem „Ooohhh!” na chwilę przed refrenem. Miłe to i lekkostrawne, acz nie ma się co na zapas podpalać. Poczekajmy, poczekajmy. Niecierpliwym podpowiadam, by w stan lekkiego podniecenia wprowadzali się niewielką ilością piwa spożywanego na pusty żołądek. (ml)

Yeasayer - Ambling Alp (8/10)

Grupa Yeasayer jest pewna mocy swojego nowego singla. Uhonorowała go własną stroną internetową. Pod tym adresem po podaniu maila doświadczycie możliwości pobrania pierwszego wielkiego numeru nowej dekady. Dobra, dobra, nie jest to petarda wielkości „2080”, niemniej jednak ja wieść głosi, „to będzie numer jeden i to nie przez jeden tydzień”. Ekipa z Brooklynu reklamując nowy album prezentuje mocno wstrząśnięty i zmieszany utwór, który pomimo instrumentalnego przekombinowania zawiera się w schemacie zwrotka-refren. Udawanie pozbawionych ostatniego jaja braci Gibb w konwencji cyfrowej, hologram Phila Collinsa walącego w bębny plus dziwna klawiszowa jazda pod koniec – oto tylko kilka części koktajlu „Ambling Alp”. Refren z morałem będzie za Wami chodził... długo. Do premiery „Odd Blood” w jakże zacnych barwach Secretly Canadian został bowiem aż kwartał.(ww)

Posłuchaj >>

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: lifeiswhatyoumakeit
[12 listopada 2009]
w takim razie ja pomineliscie, shame on you ;P
Katie
[8 listopada 2009]
z tym że płyta Bachelorette ukazała się kilka miesięcy temu, kto poznał, ten poznał, chyba nie ma większego sensu nagle odkrywać jakąś piosenkę z "My Electric Family" (na marginesie: dość ciekawy krążek)
Gość: lifeiswhatyoumakeit
[8 listopada 2009]
I jeszcze Bachelorette bym tu dodal :)
Gość: g-hs
[5 listopada 2009]
i gdzie tegan and sara?
Gość: brett
[3 listopada 2009]
a gdzie brett anderson i the hunted?
Gość: innuendo
[3 listopada 2009]
Yeasayer na tę 8 jak najbardziej zasługują, co nie zmienia faktu, że najlepszy singiel w październiku wypuścili Black Eyed Peas ;)

LCD rzeczywiście trochę poniżej oczekiwań
Gość: dr
[3 listopada 2009]
nowy singiel Yeasayer zwala z nóg! FF?
Gość: br
[3 listopada 2009]
Yeasayer poszedł nieco w kierunku Animali (i się nie położył!), ciekawe co zrobią FF ;).
A VW bardzo przyjemny, nawet się "prawie podpaliłem" ;)
Gość: hipster garabe
[3 listopada 2009]
i ever heard
Gość: Ja
[2 listopada 2009]
na huj piszecie o Jacksonie?
Gość: drunken polly
[2 listopada 2009]
singiel Yeasayer jest świetny, cudo
marta s
[2 listopada 2009]
The O'Jays wrócili?! Duck Sauce jest zawodowe. Dla kogoś, kto kocha disco, obowiązkowy numer tej jesieni, tym bardziej, że jest lepszy od tego zakurzonego oryginału, na którym bazuje.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także