Screenagers Jukebox #8: sierpień 2009

Kuba Ambrożewski

Jeśli nie zastanawiać się nad tym zbyt długo, Be Bop Deluxe mogą wydać się kwintesencjonalnym rockowym zespołem lat siedemdziesiątych. Zawiązany w pierwszej połowie dekady brytyjski skład rozszedł się wraz z pierwszymi taktami nowej fali, zostawiając po sobie kilka albumów i mit „najlepiej strzeżonego sekretu” wyspiarskiej sceny swoich czasów. Kwartet (bo mimo różnych konfiguracji składu, zawsze grali w czwórkę) z Yorkshire umiał zagrać prog-rocka ze stadionowym wykopem Thin Lizzy, antycypować amfetaminowy power-pop XTC przypominając jednocześnie The Who, sięgać po artyzm Roxy Music z energią T.Rex, łączyć eklektyzm Bowie’ego z luzem pub-rocka...

Element art-rockowy jest wprawdzie decydujący w ich twórczości, ale nawet w swoich najdalszych eskapadach pod pole karne Queen i Camel, Be Bop Deluxe pozostali po właściwej stronie mocy. Weźmy najbardziej błyskotliwe momenty twórczości zespołu. Dwuminutówka „Maid In Heaven” to kawałek redukujący niemal wszystkie inspiracje BBD do formatu singla Buzzcocks. Ich samotny hit, zdradliwie pogodne „Ships In The Night” posiada grację przebojów Phila Lynotta. Szczytowy moment kariery, „Fair Exchange”, to natomiast zjawisko o formie prog-rockowego potwora, gdzie kilka różnych stylistycznie segmentów zespolonych dynamicznym hard-rockowym riffem prowadzi ku kapitalnej solówce.

Autorem solówki jest zaś niejaki Bill Nelson, twórca i lider całego bałaganu. Ten obdarzony ekscytującą zwinnością gitarzysta i zarazem specyficznie zmanierowany wokalista to iście unikatowa postać w brytyjskim rocku. Jeśli Be Bop Deluxe miejscami uznać można za brytyjskie Television, to Nelson może uchodzić za odpowiednik Toma Verlaine’a dla Wyspiarzy. Rozwiązawszy grupę, Nelson rozpoczął na nowo karierę solową, dryfując w stronę synth-popu. Później, aż po początki dekady zerowej, Bill pozostał płodnym i twórczym, lecz coraz bardziej zapomnianym, kultowym artystą.

Wróćmy do końca lat siedemdziesiątych. W bogatej karierze Nelson jedynie epizod, projekt Bill Nelson’s Red Noise ma jednak na koncie jedną z najciekawszych brytyjskich płyt nowofalowych swoich czasów. Ten niegdysiejszy prog/glam-rockowiec – po rozwiązaniu macierzystego zespołu – okazuje się wytrawnym obserwatorem sceny, którą po części sam zainspirował i nagrywa futurystyczny, kanciasty longplay, który idealnie oddaje nastroje epoki. Już sam tytuł płyty – „Sound-On-Sound” – naprowadza na pozornie chaotyczną, wielowarstwową koncepcję brzmienia, a nazwy tracków – „For Young Moderns”, „The Atom Age”, „Art/Empire/Industry” – dokumentują kompletną metamorfozę Nelsona w eksperymentującego post-punkowca. Utwory są szybkie, głośne, geometryczne; ich odsłuch przypomina wertowanie kolorowego komiksu o superbohaterze.

Albumem Nelson nie wyrzeka się wszystkich dawnych inspiracji – Roxy Music czy zwłaszcza Bowie (ale już z „Low” i „Heroes”) są tu wciąż słyszalni. Prog-rocka zastępuje jednak dezorientujący surrealizm Devo, cyniczne wyrachowanie Wire, atonalna dynamika XTC. I kiedy przypomnimy, że po wydaniu „Drums & Wires” Nelson gratulował Partridge’owi płyty, którą zawsze chciał nagrać, to debiutujący w podobnym czasie „Sound-On-Sound” wydaje się longplayem godnym porównania.

Bill Nelson’s Red Noise – For Young Moderns

Kamil J. Bałuk

Z wielką przyjemnością w tym miesiącu przypominam właśnie tę piosenkę. Kocham Szwecję i kocham Snooka, ale ten teledysk to już po prostu mistrzostwo, o czym zaraz. „Snook svett och tårar" („Snook, pot i łzy"!) to kipiąca humorem i ironią opowieść o zakładaniu hiphopowego zespołu. Sam refren idzie tak, jak ktoś ciekaw:

Mamo, ja-a-a-a

byłem zbyt miły i uparty

żadnego backupu

żadnego crew

ale byliśmy tu (uhu) tu (uhu)

Na niedawnym wakacyjnym wyjeździe zapuściłem tę zgrabną piosenkę i gremium z miejsca uznało ją za hymn wyjazdu. Ściągnęliśmy więc z netu teledysk. Znałem go i widziałem kilka razy, ale tym razem oniemiałem. Sprawdźcie sami:

0:10-0:11 zmieniający się kaptur, nic strasznego

0:25 powitanie człowieka z jabłkiem

0:28 znowu je jabłko

0:47 a kto tu z boku stoi? a kto za nim pokracznie tańczy?

0:57 smaczne?

1:11 amciu!

1:24 pani puszcza oczko

1:33 kim jest ten człowiek widoczny przez ułamek sekundy na obrazku, nie udało się ustalić

1:35 wciąż je!

1:48 pojawia się pingwin z boku!

2:14 pani puszcza oczko!

2:53 spokojnie, zjedz sobie

2:56 znowu pojawia się pingwin

3:03 zajebistość rzucania włosami do tyłu!

3:36 pingwiny odlatują!

Ominąłem coś na pewno, poodkrywajcie sami. A jeśli naprawdę prześledziliście te wypisane momenty, to puśćcie sobie w nagrodę piosenkę, bo jest dosyć wyśmienita.

Snook - Snook svett och tårar

Łukasz Błaszczyk

„Matko Boska, Maryjo, najśliczniejsza lilijo” – odezwało mi się na słuchawkach kiedyś o piątej rano, gdy kliknąłem „shuffle”. Zanim zerknąłem na wyświetlacz w iPodzie, spodziewałem się, nie wiem, Kapeli ze wsi Warszawa czy czegoś takiego, czego zresztą tam nie było. Ale nie, napis głosił „Buck 65 – Lil’ Taste Of Poland”. Wtedy nie miałem pojęcia, kto to jest i że komuś z dalekiej Kanady, jak się potem okazało, coś takiego, jak robienie koślawego hip-hopu na bazie jakiejś starej, ludowej piosenki z Biłgoraju mogło w ogóle przyjść do głowy. Jeremy Greenspan twierdzi, że Dan Snaith z Caribou, komponując materiał na „Andorrę” inspirował się między innymi polskim rockiem psychodelicznym z lat sześćdziesiątych. Jak to ujął Bono, „powinno być więcej krajów takich jak Polska”.

Buck 65 – Lil’ Taste Of Poland

Dariusz Hanusiak

(rzut oka na recenzję Kyuss kolegi) Widzę, że dzisiaj będą lata 90., czyli praktycznie już prehistoria. Shudder to Think to zespół pełen paradoksów - z jednej strony typowy dla tamtych czasów transfer fonograficzny (tutaj na linii Dischord -> Epic), a z drugiej muzyka „nie dająca się w żaden sposób zaszufladkować” ((C) B. Koziczyński), trochę odstająca od realiów w których się pojawiła. Z jednej strony umiejący (i to całkiem nieźle) śpiewać wokalista Craig Wedren, nijak nie pasujący do zespołu, który - przynajmniej teoretycznie - bazuje na post-hardcore'owym łojeniu. Z drugiej - wspomniany kontrakt z wielką wytwórnią, z dzisiejszego punktu widzenia wręcz absurdalny, biorąc pod uwagę zawartość najsłynniejszego „Pony Express Record”. Zresztą chyba w Epic doszli do podobnego wniosku, bo nie chciało im się wznowić dawno wyczerpanego nakładu wyżej wymienionego albumu, za co będą się smażyć w piekle. Linkuję jednak nie utwór z PER, co, przyznajmy, byłoby pójściem na łatwiznę, tylko opener wcześniejszego, dischordowego jeszcze „Get Your Goat”. Jakość wybitnie lo-fi, sorry, ale przez to tym bardziej zachęcam do wysłuchania wersji studyjnej całej płyty (dobrze, że chociaż ostatnie zdanie jest o prezentowanym utworze).

Shudder to Think - Love Catastrophe

Artur Kiela

Na lato to nie żadna tam elektronika, tylko gitary, nie? No, poza sytuacjami wyjątkowymi, kiedy „Loop-finding-jazz-records” jest jedynym wyjściem, by wytrzymać upał. Ale ogólnie jak wakacje, to gitary. I tak któryś już rok w lipcu leci u mnie Lightning Bolt, leci Hendrix, Cream, a bodaj drugie wakacje z rzędu leci również i debiut Giddy Motors o takim przewrotnym tytule „Make It Pop”. Oj, czego tam nie ma na tej płycie. Jesus Lizard z krystaliczną produkcją („gałkami kręcił” koleś nazwiskiem Albini), cuda w postaci bębenków i saksofonu, jakieś tam absurdalne monologi. Polecić chciałem „Hit Cap”, bo zdaje się, że to jeden z najlepszych post-punkowych (noise/math-rockowych?) kawałków ostatnich lat, a przy okazji esencja debiutu Londyńczyków (!). Kilka punktów kulminacyjnych, cholerny bałagan i ten pieprzony dialog basu z perkusją, z powodu którego tak bardzo łykam tę płytę. Ale youtube nie ma tej piosenki, niech więc będzie opener płyty – on to ma nawet teledysk. Fakt, że kolesie są tak mało znani wyjaśnić może chyba druga płyta. Albo nie – nic nie może wyjaśnić faktu, że kolesie są tak mało znani.

Giddy Motors - Magmanic

Krzysiek Kwiatkowski

Zapewne na „Welcome To Sky Valley” były lepsze piosenki (ok, ale cały album jest zbiorem absolutnych wymiataczy, wiadomo), lecz to „Odyssey” przynosi najwięcej radości. Po chwilowym wyciszeniu na krążku pojawia się właśnie ON. Jest tutaj wszystko co najlepsze w stonerze: świetny riff, moc, znakomite psychodeliczne przejścia i te hipnotyzujące pustynne brzmienie. Stoner to Kyuss, a Kyuss to stoner, nie ma co do tego chyba żadnych wątpliwości. Aż dziw bierze, że rockistyczni wojownicy o prawdę w muzyce raczej nigdy nie zaglądali w te rejony, bo przecież mają tutaj wszystko co trzeba pod nosem. Jednak zbytni eklektyzm musiał biedaków na śmierć wystraszyć. Tak czy inaczej - „Welcome To Sky Valley” soundtrackiem lata (wielki comeback), a „Odyssey” mini przebojem.

Kyuss - Odyssey

Maciej Lisiecki

Podglądactwo (ang. people-watching) to już oficjalnie a pastime. Co odważniejsi wpisują to nawet w rubryce hobby i zainteresowania. Problem w tym, że ludziom nie wystarczy już, że są (p)o(d)glądani – muszą się całej reszcie ostentacyjnie wpieprzać w kadr, percepcje swoim jestestwem zaburzać. Częściej to przypadłość męska niż damska – w przypadku pierwszym raczej wizualna, a w drugim dźwiękowa. Coraz powszechniejsza też wśród zwykłych chleba zjadaczy. Przykład? Proszę was bardzo.

Idzie takie metr-pięćdziesiąt faceta, ale jak idzie, całym sobą idzie. Tak jakby się nie mieścił w skórzanym przykurczu jaki mu zgotowała natura, a ten jego (wyimaginowany) cielesny nadmiar wylewa na Bogu ducha winnych bliźnich. Idzie więc, podskakuje próbując wybić się ponad przeciętność, przyspiesza niczym podpalony właśnie co zdobytym prawem jazdy uczniak, to zaraz zwalnia przestraszony osiągniętym pędem – małe to to, to się łatwo rozpędza. I tak wierzga sobą miast spokojnie i tempem dla zdrowia własnego i innych bezpiecznym z punktu A do B się przemieścić.

W muzyce jest podobnie. Małemu (wzrostowi) towarzyszy wielkie (ego, pretensje, ambicje).

Taki Phil Collins na przykład. Ledwo go zza perkusji widać, więc z bębnów przerzucił się na kotły co by bardziej swoją obecność zaakcentować. Parcie na pierwszy plan miał takie, że z Genesis najpierw wokalistę wygryzł (co im akurat na dobre wyszło), a potem zespołu nieprzeżartą resztkę porzucił skazując dawnych kolegów na nietrafione przystawki (Ray Wilson). No, a jak kolega (znany z Earth, Wind & Fire Philip Bailey) go – Collinsa, nie upojonego Poznaniem Wilsona – poprosił by mu debiucik („Chinese Wall” – „3/5”) wyprodukował to ten nie dość, że zabębnił to się jeszcze za mikrofon wbił (co akurat – znowu! – płycie wyszło na dobre). Wprawdzie splendor za „Easy Lover” spływa na Collinsa i Bailey’a po połowie – acz singiel podpisany był nazwiskiem drugiego z nich – to zdaje się, że więcej śmietanki spił ten pierwszy i gdyby nie jego facjata na okładce tegoż, to oszałamiającej kariery utwór by nie zrobił.

Co do piosenki – ta wymiata po całości! Epickie intro klawiszy (powracające również w mostku), tnący riff gitary (i takież też solo) oraz charakterystyczne dla Collinsa, nieco kartonowe, bębnienie. No i ten ich wokalny, słodko-gorzki dialog (ze wskazaniem na przeszywający falset Bailey’a) – tak jakby dwóch kumpli ostrzegało się wzajemnie przed toksycznym związkiem z kobietą niemożliwą do usidlenia, choć, podejrzewam, obaj chętnie by spłonęli w ogniu tej miłości. Klasyk!

Acha, dzisiejszy wpis sponsoruje Janusz Rudnicki. Wyrazy współczucia z powodu śmierci (czeskiego) psa.

Philip Bailey & Phil Collins – Easy Lover

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: muahaha
[31 sierpnia 2009]
u snooka, na wysokości 3:27 kogo on klepie? ;] (jeżeli chodziło o wyłapanie wszystkich ujęć pana z jabłkiem to zostały pominięte jakieś 54 razy)
Gość: a(g)
[17 sierpnia 2009]
starowinek co sie subliminalnie u snooka przejawia to schopenhauer jest.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także