Miesiąc w singlach: lipiec 2009

Wakacje w pełni, słońce świeci, festiwal goni festiwal, ale my trzymamy rękę na pulsie i jak zwykle raz na miesiąc przedstawiamy dziesiątkę utworów, które pozytywnie, jak i negatywnie zapadły nam w pamięć. Ladies and Gentleman, oto lipcowy zestaw.

Air - Do The Joy (5/10)

Jeśli chodzi o „Love 2” to na razie najbardziej podoba mi się tytuł, bo „Do The Joy”, które ten album zapowiada, choć znowu całkiem fajnie się nazywa, to jednak nie jest tak dobre, jakby się można w związku z tym spodziewać. Ja jestem specjalistą od robienia radości, ale tu jej jakoś nie słyszę. Dostajemy taki sobie, mroczny wręcz jak na tę grupę, instrumental, który jedzie na przesterowanym basie i sinusoidalnych klawiszach i który dopiero w połowie stawki jako tako się wypogadza, gdy wchodzą niby-cymbałki i typowo airowskie niby-chórki z tytułową mantrą. Tym samym, poziomem plasuje się to gdzieś pomiędzy słabiutkim „Pocket Symphony” a przyzwoitym „Talkie Walkie”, czyli poniżej oczekiwań, bo „Love 2” było gdzieś tam szumnie zapowiadane jako „Moon Safari 2”. Tymczasem „Do The Joy” nie miałoby racji bytu nawet jako super nieistotny b-side któregokolwiek z singli „Moon Safari”. Oni wciąż są cool i wciąż można rwać na to przysłowiowe studentki polonistyki, no ale niestety więcej tu stylu niż substancji.

(łb)

Alice In Chains - A Looking In View (1/10)

Dobra, wypada na wstępie zaznaczyć, że recenzent nigdy nie był zwolennikiem Alice In Chains. Odbierałem ich quasimetalową twórczość za dość kanciastą i nieciekawą nawet jak na grunge'owe realia. Jednak jeśli ktoś się poczuł taką oceną urażony, to niech spokojnie czyta dalej, bo będzie lepiej - otóż nawet mimo rezerwy wobec płyt AIC z pierwszej połowy lat 90. jestem głęboko poruszony utworem "A Looking in View". Popatrzmy na zawartość muzyczną - toporne, absolutnie nierelewantne w 2009 roku riffy. Wokale dosłownie kserujące Staleya. 7 (słownie: siedem) minut rzępolenia, w trakcie których *absolutnie* nic się nie dzieje - stworzenie czegoś takiego to jest jednak sztuka. Ale już pomijając oczywistą nędzę kompozycyjno-stylistyczno-kontekstualną, trudno jest nie odczuwać uczucia obrzydzenia wywołanego przez samą postać tego comebacku, jego całokształt. Jest kryzys, Jerry'ego Cantrella może być nie stać na utrzymanie swojej hacjendy w LA, ale powinny być chyba jakieś granice żerowania na sentymencie byłych fanów (no bo nie oszukujmy się, że ktoś po czymś takim pokocha Alice in Chains) i na dorobku nieżyjącego kolegi. To jest nie tylko słabe, to jest niesmaczne.

(dh)

Arctic Monkeys - Crying Lightning (4/10)

„Maupom przestały wyskakiwać pryszcze, mogą legalnie kupić alkohol, odkryli narkotyki, ale ich biszkoptowe serca wciąż czekają na owinięcie w ciepłą folię miłości” (czy jakoś tak). Boys to men, nie? To inaczej. „Zapuścili włosy, wymarzyli sobie pustynną sesję, więc pojawił się naczelny stoner naszych czasów Josh Homme ze swoją walizeczką. Plan? Udowodnić, że Happy Mondays mieli rację – braki talentu można wypełnić narkotykami.” Może coś na temat? „Kto nie skreślił ekipy dowodzonej przez charyzmatycznego Alexa Turnera po ostatniej „koszmarnej” płycie oszczędzi ich i tym razem. Komu podobał się zeszłoroczny krążek The Last Shadow Puppets ten aż podskoczy z radości. Turnera wciąż prześladują demony trudnej miłości, a jego dar słownej woltyżerki posępnieje – jest strasznie jak w ostatniej części przygód Harry’ego Pottera. I podobnie nudno.” Ej, a może oni nie umieją się dobrze zaciągnąć? (ml)

Beastie Boys - Too Many Rappers (7/10)

Nie chcę robić z tej notki epitafium, ale siłą rzeczy muszę się jakoś odnieść do problemów zdrowotnych MCA. Więc dobrze – mam nadzieję, i coś na kształt zapewnień z jego strony (This is something that’s very treatable), że Adam Yauch niebawem wróci do zdrowia. W związku z w/w perypetiami, premiera nowego albumu Beastie Boys została przesunięta na bliżej nieokreśloną przyszłość, ale myślę, że tak czy inaczej powinniśmy się jarać, palić papierosa za papierosem i nerwowo wiercić na krzesełku, bo przecież do gry wraca jedna z najfajniejszych kapel wszechczasów, do której nieblaknąca fajność została przypisana na wieki. Właśnie, od wydania „To The 5 Boroughs” minęło sporo czasu, a skoro to już wtedy był ich hip-hop emerytalny, to czym w takim razie będzie „Hot Sauce Committee”? Strasznie się bałem, że w końcu stracą klasę, bo przecież wszystkie postaci z klasą prędzej czy później ją tracą, gdy ego nie pozwala zejść ze sceny w odpowiednim momencie, o ile nie mamy do czynienia z Williamem Shattnerem. No ale na szczęście „Too Many Rappers” uśmierzyło moje napady paniki. Na poziomie tekstów jest po staremu – zestawienie głupich przechwałek, podkreślania własnej długowieczności, dissu na co popadnie, Shuggiego Otisa i sosu tartare – tego nie można brać na poważnie. O ile wciąż nie rozumiem skąd pomysł z gościnnym występem Santigold i Enyi (serio, tak piszą na Wikipedii, mam nadzieję, że to żarcik, bo inaczej to WTF?!), o tyle Nas kontynuuje chlubną tradycję kolaboracji zewnętrznych i wewnętrznych Beastie Boys (z jednej strony Q-Tip, Lee „Scratch” Perry, a z drugiej UNKLE czy BS 2000). Wszystko odbyło się na stopie korespondencyjnej, ale udało się to ładnie poskładać; nie ma dysonansu, rotacja czterech MC jest bardzo płynna. Brzmieniowo mamy powrót do hardej wiksy z „Check Your Head” (z kolei pierwszy wyciek z nowej płyty, „Lee Majors Come Again”, każe zerknąć przez ramię w kierunku punkowych odpałów z „Ill Communication”), ewentualnie możemy powspominać „99 Problems”, bo ten przyciężki bit jakoś tak się kojarzy. Reasumując: to nie jest coś, co zmieni oblicze tej ziemi, ale z drugiej strony nie trzeba się już lękać i można z podniesionym czołem patrzyć w przyszłość, sezon jesień-zima.

(łb)

Chew Lips - Salt Air (7/10)

Chew Lips sukcesywnie przenoszą swoje nagrania z poziomu demo na stricte singlowe wydawnictwa. Pierwszy raz zrobili to w „Solo”, teraz powtórzyli przy „Salt Air”. Utwór, który „wisiał” na myspace grupy już od dłuższego czasu, teraz został przez Londyńczyków odświeżony i wzbogacony o wizualną oprawę, czyli jednym słowem teledysk. Dopiero przy „Salt Air” dostrzegłam w wokalistce Chew Lips zalążki potencjału na miarę chociażby Allison Goldfrapp czy też Karen O, a to już coś. Bo powiedzmy sobie szczerze, to właśnie w tym należałoby upatrywać główny atut angielskiego zespołu. Celowo lekko siermiężne, ciężkawe podkłady z dużą ilością wyrazistych klawiszy i raczej prostych gitarowych dźwięków jakkolwiek bardzo przebojowe niewiele nowego wnoszą do eksploatowanej przez Chew Lips stylistyki. Niemniej kolejny fajny ich singiel i zauważalny progres wokalistki stawiają w ich gronie hot new bands, na których płytowy debiut warto czekać z zainteresowaniem i nadzieją na sympatyczną niespodziankę.

(kw)

DJ Kaos - Love The Night Away (Tiedye Mix) (8/10)

Miesiąc bez dobrej kompozycji spod znaku balearic byłby miesiącem straconym. Tym razem także wychodzimy naprzeciw oczekiwaniom i znów wynajdujemy utwór w tymże właśnie klimacie. „Love The Night Away” to mistrzostwo w temacie utworu na lato – lekka, totalnie niezobowiązująca, radosna piosenka. Jeszcze bardziej leniwe i plażowe Air France z wokalem ewokującym ekspresję niejakiego Gregga Alexandra z kapeli New Radicals, jak słusznie zauważył red. Ambrożewski. Muzyczne krajobrazy Quiet Village oglądane z perspektywy wygodnego leżaka i kolorowego, zimnego drinka z palemką. Jack Peñate potrzebował blisko czterdziestu minut i 9 kawałków, Niemiec DJ Kaos z pomocą jednoosobowego szwedzkiego zaciągu, ukrywającego się pod pseudonimem Tiedye, zaledwie jednego, siedmiominutowego kawałka. Dobra robota.

(kw)

jj - Ecstasy (6/10)

Sensacja lata 2009 na miarę ubiegłorocznego debiutu Air France? Panie, daj pan spokój! To jacyś ubodzy – choćby produkcyjnie – krewni tego przesympatycznego duetu z Göteborga. Fama głosi, że jj to projekt The Tough Alliance z laską na wokalu. To nie dobrze. Bo zamiast raczyć się sprawną parafrazą perwersyjnego lizaka Lil’ Wayne’a, będziemy roztrząsać czy „Ecstasy” nie jest tanią próbą zdyskontowania sukcesu „Miami” z hołubionego przez fanów nurtu albumu „A New Chance”. Podobieństwa są oczywiste, różnica jedna, acz znacząca – w „Miami” Szwedzi próbowali oddać klimat dochodzenia do narkotycznej ekstazy, a jj starają się jedynie umilić poeuforyczne „zejście”. (ml)

Lindstrom - The Magnificent (6/10)

Niemal ośmiominutowa minimal techno-disco kompozycja sympatycznego Norwega bezczelnie ociera się o kicz, ale być może właśnie igranie z ogniem dodaje dodatkowego kolorytu. „The Magnificent” świetnie nadaje się do lipcowego soundtracku - Lindstrom doskonale wie co zrobić, żeby słuchacz poczuł letnią beztroskę. Z drugiej strony nowy singiel trudno odbierać w kategoriach wielkiego sukcesu, nie jest to przecież żaden krok naprzód, a po prostu całkiem przyjemny numer. Lindstroma stać na o wiele więcej, stąd mam cichą nadzieje, że nowe długogrające wydawnictwo będzie utrzymane w nieco innym klimacie.

(kk)

Muse - United States Of Eurasia (1/10)

Muse staje w szranki z Placebo o prestiżowy tytuł najgorszej piosenki (płyty?) roku. Zawsze broniłam brytyjskiej kapeli, że w kategorii grania ala Mansun Matt Bellamy i koledzy prezentują się naprawdę porządnie, potrafią wysmażyć znakomite single i niezłe płyty. Dodatkowo lider Muse jest niezwykle charyzmatycznym, ekspresyjnym wokalistą, a sam zespół świetnie prezentuje się w koncertowym wydaniu. Oczywiście, jeśli ktoś nie reaguje z definicji alergicznie na tego typu klimaty, mówiąc kolokwialnie, powinien „łyknąć” Muse do krążka „Absolution” włącznie i się nie zakrztusić. Dopiero po raz pierwszy przy okazji albumu z 2006 roku zespół Bellamy’ego zaczął przekraczać dopuszczalną granicę kiczu i patosu, które w większej dawce stawały się po prosto mocno ciężkostrawne (ale hej, tam na osłodę było „Starlight” chociażby). W każdym bądź razie po „United States Of Eurasia” bronić Muse już nie zamierzam. Co więcej, zerkam na tracklistę „The Resistance”, widzę jakieś trzyczęściowe „Exogenesis: Symphony” i zaczynam być poważnie przerażona. Ale okej, nie dzielmy skóry na niedźwiedziu. Skupiając się tylko na pierwszym singlu z „The Resistance”, obawiam się apokalipsy i nieuchronnego końca świata oraz tego, że tym razem Nicolas Cage nie uratuje naszej planety. Boję się też, że nie ocali także grupy Muse od spektakularnej porażki ich nowego albumu.

(kw)

Sally Shapiro - Love In July (6/10)

Sally Shapiro to już nie ta sama Sally, którą znamy z „Disco Romance”. Tamta pociągnięta do granic kiczowatości mieszanka tandetnego italo i ambientowych zajawek Agebjorna, nie miała być niczym więcej jak eksperymentem, bez oczekiwania na jakikolwiek sukces. Stało się jednak inaczej i album szwedzkiego duetu rozpoczął nową modę i revival eterycznego disco. Musząc zmierzyć się z kultowością jaką w pewnych kręgach zyskało „Disco Romance”, Sally Shapiro nie ma dobrego wyjścia: albo zostanie oskarżona o kopiowanie pomysłów z pierwszej płyty, albo zawiedzeni fani odwrócą się od niej z powodu zmiany estetyki. Na nowych singlach tandem obrał drogę pośrednią. Słychać postęp, bardziej profesjonalne brzmienie, lepszą produkcję. Bardziej dopracowane aranżacje to już nie tylko kiczowate syntezatory, ale również żywe instrumenty. Mniej ambientu, więcej popu. Wciąż jest słodko, ale już w bardziej subtelny, mniej tandetny sposób. Generalnie wszystko wskazuje na progres, tyle że przez to brak już Sally Shapiro tego, czym zwracała na siebie uwagę, wyróżniając spośród innych artystów – wyjątkowego i trochę naiwnego brzmienia, stworzonego bez jakichkolwiek sugestii i podlizywania się indie-hipsterom.

(kmw)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: xyz
[7 września 2009]
a kiedy doczekamy się wydania sierpniowego?
Gość: kuracjusz
[15 sierpnia 2009]
Leszczyśnki? <lol>
kuba a
[10 sierpnia 2009]
Ale kto się nazywa krytykiem? Konkretnie cytat, zanim znów na kogoś wskoczysz.
Gość: wars
[7 sierpnia 2009]
domorosli krytycy...
jednym sie podoba to, innym tamto. nie ma to nic wspolnego z krytyka. po prostu pokazujecie swoje preferencje muzyczne i tyle. mniej napuszenie, mniej pretensji... kazdy moze napisac, co mu sie podoba, a co nie... ale blagam was, nei nazywajcie sie krytykami
Gość: apajajaja
[5 sierpnia 2009]
ten kawałek beastie taki słaby niestety...nie ma tragedii ale jak to się ma np. do chcheck it out..cieszę się na powrót do punkowych klimatów (lee majors come again sympatyczny :P)! BB to BB - oni się nie starzeją!
błaszczyk
[4 sierpnia 2009]
No tak, racja, zapomniałem o "Stick Stickly" i innych cudownych utworach tego "nurtu" - są faktycznie gorsze, o ile w ogóle jest sens to porównywać. Mam jednak wrażenie, że Attack Attack, czy jak oni się nazywają, nikt nie traktuje poważnie, podczas gdy Muse właściwie od zawsze cieszyło się jakąś tam estymą, więc siłą rzeczy słabość singla tych drugich powinna być dla nas bardziej zajmująca. No ale nic, co do samego "United States Of Eurasia" - dawno nie słyszałem czegoś tak napuszonego, beztreściowego i kuriozalnego jak to nowe Muse. Swoim kompozycyjnym, formalistycznym i tekstowym nadęciem przekroczyli wszelkie granice dobrego smaku, brzmiąc jak ponura parodia Queen.
Gość: koles
[4 sierpnia 2009]
Może ktoś mi wytłumaczyć, co jest tak bardzo chujowego w piosence Muse? Bo żadnych konkretnych wniosków wyciągnąć się z opisu nie da, tyle tylko, że utwór jest zły. Ja mówię, że nie jest. Mogę pisać dla screenagers?
Gość: koklun
[4 sierpnia 2009]
@blaszczyk
a stick stickly? nie bylo gorsze?
mroo
[4 sierpnia 2009]
ajajaj, zwalam to na późną porę czytania :)
niemniej pytanie podtrzymuję.
błaszczyk
[4 sierpnia 2009]
@mroo
Przecież to pytanie nie do mnie.

@Muse
Inaczej niż w kategorii żartu nie jestem w stanie tego w ogóle rozpatrywać. To bezkonkurencyjnie najgorsza rzecz, jaką słyszałem w tym roku i nie wydaje mi się, żeby cokolwiek ich zdetronizowało.
iammacio
[4 sierpnia 2009]
dla mnie wygrywa Chew Lips - zajebisty kawałek. A Maupy słabe, owszem.
Gość: django
[4 sierpnia 2009]
Słabe do bólu Arctic Monkeys dostaje 4 a całkiem przyzwoity utwór Muse 1. Porównania do Placebo i Mansun jak i sama ocena są mocno przesadzone. Wygląda na to, że każdy bardziej patetyczny utwór ze smyczkami w tle od razu zakrawa na kicz. Pewnie - lepiej przekombinować, przeintelektualizować i awangardowo stracić melodię gdzieś w natłoku niespójnych dźwięków. Poza tym, tak jak ktoś już to stwierdził, to nie jest ich pierwszy singiel.
D
[4 sierpnia 2009]
Ta piosenka Muse jest tak żenująco denna, że oficjalnie proszę o zawyżenie oceny opisywanego przeze mnie utworu do 2. Przy tym czymś najnowszy singiel AIC brzmi jak Animal Collective.
Gość: dzambula sr junior
[4 sierpnia 2009]
Muse w kategorii grania "ala Mansun" umieszcza Katarzyne Wolanin w kategorii "ala kompetentna recenzentka".

Enolka
[4 sierpnia 2009]
"Zawsze broniłam brytyjskiej kapeli, że w kategorii grania ala Mansun Matt Bellamy i koledzy prezentują się naprawdę porządnie" - co?? Jakie "a'la Mansun"? Gdzie tak piszą?
mroo
[4 sierpnia 2009]
@łb

panie, pan tam słyszysz last shadow puppets?
Gość: krisss
[3 sierpnia 2009]
http://en.wikipedia.org/wiki/Uprising_(song)
Gość: gość
[3 sierpnia 2009]
nie no ta piosenka Muse może i jest słaba, ale, żeby aż taka niska ocena? i chyba nawet to nie jest singiel, singiel podobno dzisiaj pierwszy wychodzi - uprising
Gość: kokrocz
[2 sierpnia 2009]
kiki!
Gość: kuracjusz
[2 sierpnia 2009]
Muse - Screenagers 10/10?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także