Screenagers Jukebox #1: luty 2009

Nowy rok – nowe pomysły. Niniejszym inaugurujemy najbardziej niezobowiązującą rubrykę Screenagers. Przed Wami JUKEBOX. A co to takiego? Jukebox będzie czymś na kształt zbiorczego bloga redakcji, zapisem naszych bieżących zajawek, sesją freestyle’ową serwisu. I jeszcze jedno: per-so-na-li-za-cja. Znajdziecie tu wszystko, o czym w danej chwili myślimy, lecz nie mieści się to w ramach pozostałych działów. To tu węgierski post-punk sąsiadować będzie z Bitelsami, a klasyczni jazzmani z tematami z kreskówek. Rubryka pojawiać się będzie raz w miesiącu, mniej więcej w jego połowie. Dziś odcinek pierwszy, a raczej zerowy – dopiero się rozkręcamy! Wszystkie teksty opatrzone są klipami umożliwiającymi zapoznanie się z utworem – zapraszamy zatem do lektury i odsłuchu!

Kuba Ambrożewski

Wydaje się, że dla zagubionego pokolenia wytwórni Flying Nun lata siedemdziesiąte nigdy się nie skończyły. Tall Dwarfs, The Chills czy The Verlaines mogliby być niejednym: rówieśnikami wczesnych Talking Heads, pierwszym plonami zasianymi przez debiut Modern Lovers, przyrodnim, młodszym rodzeństwem The Velvet Undeground. Fala niskobudżetowego indie-popu, jaka przetoczyła się przez akademickie miasteczko Dunedin w latach osiemdziesiątych, była dla Nowej Zelandii tym, czym dla Manchesteru działalność labelu Factory, a dla Szkocji rola wytwórni Postcard. Spiritus movens Verlaines, Graeme Downes to postać daleko wykraczająca poza schemat indie-frontmana z lat osiemdziesiątych: dość powiedzieć, że debiutancki album grupy z 1985 roku był pierwotnie jego pracą zaliczeniową z kompozycji w szkole muzycznej, a podczas długiej przerwy w działalności zespołu wykładał muzykę współczesną na uniwersytecie. Kolekcja wczesnych nagrań Verlaines „Juvenilia” rządzi się zasadą przysłowiowego hit-and-miss, lecz nawet przy pobieżnym odsłuchu łatwo wychwycić kilka mini-klasyków niedbałego, koledżowego grania z charakterystyczną surowizną i odrealnieniem Dunedin Sound. Choćby sztandarowy ich singiel „Death And The Maiden”, antycypujący metodę twórczą Pavement (są dowody, że Malkmus się inspirował), z psychodelicznym, syd-barrettowskim walczykiem w centrum. Albo jakże chwytliwy, popowy „Pyromaniac”. Tym razem stawiam jednak na otwarcie EP-ki „10 O’Clock In The Afternoon” z 1984 roku – „Baud To Tears” po atmosferycznym, miarowym wstępie a la epigoni Joy Division przeradza się w intensywny, indie-rockowy numer z desperackim refrenem They go down! They drown! Coś, co godzi fanów Sonic Youth z miłośnikami The Go-Betweens.

The Verlaines – Baud To Tears

Łukasz Błaszczyk

Kiedy ta piosenka szalała w radioodbiornikach komunistycznej Polski, moja matka była o rok młodsza niż ja teraz, więc postanowiłem, że sobie powspominamy przy śniadaniu. „Z czym mi się to kojarzy? Dostałam właśnie nowe mieszkanie i ty na tym nowym mieszkaniu chodziłeś za mną i wyłeś non-stop, bo się bałeś, że cię zgubię w tych przepastnych wnętrzach, a ja się uczyłam być matką i panią domu, bo po raz pierwszy wszystko zależało ode mnie. I Talk Talk wtedy cały czas leciało, na zmianę z drącym się dzieckiem, gdy robiłam pierwszy rosół, którego nie umiałam ugotować, ale przynajmniej mogłam wreszcie słuchać głośno muzyki, bo byłam na swoim i jeszcze tu nie było mebli, więc była fajna akustyka. Ale generalnie moje życie było wtedy mało efektowne - wiecznie sama z drącym się dzieckiem.” A ja pamiętam głupie miny Marka Hollisa, monumentalne zimy, moją maskotkę, Jeżyka i że było mi smutno, jak tego słuchałem.

Talk Talk – Such A Shame

Dariusz Hanusiak

Zaskoczeń żadnych tutaj nie będzie – dla kogoś, kto śledzi CZARNĄ MUZYKĘ nie od wczoraj formacja Pharcyde jest doskonale znana jako – mimo wszystko – pierwszy plan „sceny” będącej w pierwszej połowie lat 90. w opozycji do gangsterskiej napinki. To żeby chociaż nieco uatrakcyjnić ten wpis: nie poleci żaden urywek klasycznego debiutu, tylko na warsztat wezmę drugie, „dojrzalsze” „Labcabin...”. Nie będzie też hiciora; nie „Runnin’”, nie „Drop”, tylko dziesiątka z listy utworów. „Hey You” to w lwiej części dzieło Tre „SlimKid3” Hardsona – zajął się nie tylko stworzeniem soulującego bitu, ale chwycił za mikrofon w pierwszej części kawałka. Może i tekstowo ta zwrotka nie ma sensu, ale sam sposób, w jaki Tre swoim charakterystycznym, pół-śpiewającym głosem wpisuje się w rytmikę utworu jest rewelacyjny. Refren przywołuje modne wówczas new jack swingowe klimaty. Po drugiej, nie gorszej w sumie zwrotce Imaniego kawałek wycisza się przez minutę. Patrząc z perspektywy mamy tu do czynienia z hiphopem najwyższej próby, idealnie obrazującym realia 1995 roku; zresztą cały album jest wart najwyższej rekomendacji – w końcu to na „Labcabincaliforni” jako na jednym z pierwszych longplayów kunszt prezentował ledwie 21-letni, niestety już ś.p. J-Dilla. Kawał świetnej, wyluzowanej i nienarzucającej się muzyki.

The Pharcyde - Hey You

Krzysiek Kwiatkowski

Niezbyt długo szukałem piosenki Converge, która mogłaby trafić do trochę szerszej publiczności. Amerykanie na ogół stawiają na ekstremalny zmetalizowany hardcore, ale od czasu do czasu na chwilę się zatrzymują i nagrywają coś „epickiego”. „Grim Heart/Black Rose”, pochodzący z wydanej 2006 roku płyty „No Heroes”, jest właśnie taką piosenką: niemal 10-minutowa emo kompozycja, podparta urokliwym wokalem, przeradza się ze stonowanych dźwięków w mały wybuch, by później jeszcze bardziej wyhamować i zmierzać ku noisowej końcówce. To jeden z najlepszych numerów bostońskiej formacji. Teraz brzmi najlepiej, w sytuacji kiedy nowy album zbliża się wielkimi krokami.

Converge - Grim Heart/Black Rose

Maciej Lisiecki

Klasyk. Cudownie pokraczny rap Mr. T z mocno psychodelicznego w mojej ocenie filmu instruktażowego dla dzieci „Be Somebody... or Be Somebody's Fool!”, w którym to bezapelacyjna gwiazda serialu „Drużyna A” (łezka się kręci) z pozycji osoby respektowanej (You know me, because I’m famous) podpowiada jak radzić sobie z nieśmiałością, presją otoczenia, doradza jak modnie i oryginalnie się ubierać oraz naucza o szacunku do samych siebie, własnych korzeni i przede wszystkim mamy, czego wyrazem owa rapowanka (Ice T *pomagał* od strony tekstowej). Toporny bit, tandetny posmak electro, kiczowata partia klawiszy i patetyczny chórek gospodyń domowych. Brzmi niemal tak dobrze jak Salt-N-Pepa, a w walce na matczyne kawałki Mr. T niemiłosiernie dokłada choćby 2Pakowi i jego „Dear Mama”.

Mr. T - Treat Your Mother Right

Paweł Sajewicz

To wszystko wina red. Walas! Ja chciałem opisać wam klip Talking Heads z koncertu w Rzymie w ‘80 roku, a Kasia powiedziała: „Sajewicz, pisz o tych Serbach czy Chorwatach…”. Ej, sorry, wtedy (tj. 12 miesięcy przed wspomnianym koncertem TH) to wciąż jeszcze byli Jugosłowianie! Więcej: wąsate chłopaki z Bijelo Dugme byli najważniejszym zespołem byłej Jugosławii, a może i do dziś pozostają najważniejszym zespołem bałkańskiego kotła w ogóle? Wiadomo, rock komunistyczny albo zapisał się w muzycznych annałach zgłoskami innymi niż złote, albo się wcale nie zapisał. Do tego ta „Bitanga i Princeza” to jakaś zapóźniona (1979) hybryda hard-rocka i glamu – z czym do ludzi, nie? Idźcie lepiej słuchać Animal Collective albo czegoś tam, nie wiem. Ale: byłbym parszywym kłamcą, twierdząc, że ten rajcowny RIFF, ten zaczepny wokal (sprawdźcie jak Željko Bebek śpiewa: Luda noc, ja sam momak nad losem glasu, u ovom gradu, a ko si ti, a ona kaze… cokolwiek to znaczy, hm?), ten pełen dramatyzmu i patosu refren – że mnie one nie przyprawiają o gęsią skórkę i miękkie kolana. Bo to jest trochę tak: zanim w ogóle posłuchamy, mamy stylistykę Bijelo Dugme w dupie, a zupełnie niesłusznie przecież. „Bitanga i Princeza” okazuje się utworem tak wysublimowanym pod względem melodycznym, tak idealnie wyważonym strukturalnie (barokowa ekspresja refrenu przeciwstawiona prostocie zwrotki), że niejeden powerpopowy zespół ze Stanów mógłby się od nich uczyć. Żart polega na tym, że kompozytorem był Goran Bregović… Może dlatego ja się bałem podejmować temat? Niemniej jednak dobrze się stało: na Talking Heads moda jest zawsze, a na Bijelo Dugme dopiero trzeba modę nakręcić.

Bijelo Dugme – Bitanga i Princeza

Katarzyna Walas

Felixa Labanda odkryłam niedawno, przeszukując remiksy niejakiego Todda Terje. Norweg przerobił w typowy dla siebie balearyczno–transowy sposób jego utwór - „Whistling In Tongues" z jedynego jak na razie longplaya „Dark Days Exit”. Remiks Todda, mimo że świetny, niewiele ma wspólnego z oryginałem, po który bezsprzecznie również warto sięgnąć. O Feliksie Labandzie Google wie tylko tyle, że pochodzi z południowej Afryki i gra electro muśnięte odrobiną jazzu. Jego muzyka ma w sobie coś z aury mistyczności, pozbawiona jest jednak nachalnych, modnych ostatnimi czasami wśród hipsterów, chcących zabłysnąć muzyczną erudycją, afrykańskich rytmów. Zastąpione są subtelną, regionalną melodyjnością, która sprawia, że „Dark Days Exit” słucha się z tych samych powodów co „Moon Safari” – żeby odpocząć i pozwolić na chwilę sobie na chwilę niewinnego rozmarzenia.

Felix Laband – Red Handed

Witek Wierzchowski

Zespół postrzegany jest przez pryzmat tego jednego hitu, notabene praktycznie niezauważonego w USA. Prawdziwymi artystami jedno przeboju The Connells stali się w Europie i to dopiero w dwa lata po premierze albumu „Ring”, z którego pochodzi ten utwór. Fantastyczny patent na wideoklip, doskonale ilustrujący tekst odnoszący się do spotkań po latach ze znajomymi z maturalnej klasy. Kiedy ten numer katowało MTV, jego wydźwięk wydawał mi się szalenie pesymistyczny – zdjęcia młodych ludzi, a potem obrazy tych samych osób poddanych upływowi czasu (heh, szczególnie zapamiętałem tego klienta z teczką i brylami na pół twarzy). Kto by pomyślał, że w kilkanaście lat później ogromną kasę będzie można zarobić na masochistycznych skłonnościach Polaków gotowych w milionowych rzeszach szukać znajomych z dawnych lat. Od jakiegoś czasu zastanawiałem się dlaczego programowo olewam ciepłym moczem portale społecznościowe – winni są The Connells. Tempus Fugit, baby.

The Connells - '74 - '75

Piotr Wojdat

Exuma, czyli McFarlane Gregory Anthony Mackey, to muzyk pochodzący z Nassau, umiejscowionego na Bahamach. To właśnie na jednej spośród około 700 wysp powstało jedno z najoryginalniejszych zjawisk w muzyce lat 70. Połączenie folku, muzyki afrykańskiej oraz reggae, w zderzeniu z karnawałowym szaleństwem, plemiennymi obrządkami i transowym rytmem bębnów robi wrażenie aż pod dzień dzisiejszy. Po sprawdzeniu „Damn Fool”, koniecznie sięgnijcie po „Exuma” i „Exuma II”, które ukazały się w 1970 roku. Nie będziecie zawiedzeni.

Exuma – Damn Fool

Kasia Wolanin

Dziś chyba nikt już nie pamięta, że The Railway Children to odkrycie Tony’ego Wilsona. Pod skrzydłami Factory Records wówczas młodzi, przystojni chłopcy z angielskiego miasteczka Wigan stawiali pierwsze kroki. W 1987 roku nagrali płytę „Reunion Wilderness”, będącą bodaj najbardziej stricte popowym wydawnictwem, jakie ukazało się pod szyldem wytwórni Wilsona. Wówczas James byli jeszcze drugoligowcami, a The Railway Children okazali się nadspodziewanie pilnymi uczniami grup pokroju Aztec Camera czy Orange Juice, którzy to na poziomie końcówki dekady lat 80. najlepsze czasy mieli już za sobą. Ten potencjał zauważyli dość szybko ludzie z Virgin Records i zaproponowali zespołowi z Wigan płytowy kontrakt. Niemalże równo rok po debiutanckim krążku ukazuje się już w barwach potężnego labela kolejny album The Railway Children. Highlightowe momenty z „Recurrence” jak „In The Meantime” czy „Over And Over” aktualnie pretendują raczej do miana ciekawostek swoich czasów niż realnych hitów. Od drugiej płyty zespół zmienił też oblicze. Ich brzmienie stało się jeszcze łagodniejsze, The Railway Children było wówczas bliżej np. do Spandau Ballet niż popowych spadkobierców nowej fali. Najlepszym tego dowodem jest „Every Beat Of The Heart” z albumu „Native Place” – utwór, przez który obecnie dość niesłusznie określa się brytyjską grupę jako typowe one hit wonder. Prawdą natomiast jest, że wszystkie trzy płyty tych chłopaków są solidną porcją fajnego, chwytliwego grania, charakterystycznego dla przełomu dekady lat 80. i 90., a „Every Beat Of The Heart” ze swoją smithsowską gitarą, lekką, niezobowiązującą i niesamowicie czepliwą melodią oraz aksamitnym wokalem Gary’ego Newby’ego stanowi trochę już zapomniany masterpiece ich singlowej działalności.

The Railway Children - Every Beat Of The Heart

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: life's what u make it
[18 lutego 2009]
Tekst Łukasza Błaszczyka rewelacyjny. Pamiętam miałem z 6 lat kiedy znalazłem u taty w szufladzie album Talk Talk "The Party's Over" i słuchałem tego w drodze na kolonie na przenośnym "jamniku" (aż kierowca się wkurzył i kazał mi wyłączyć). Na "Such A Shame" trafiłem później, ale do tej pory ten kawałek zajmuje wysokie miejsce w mojej liście piosenek wszechczasów :o)
Gość: szalony tekst
[18 lutego 2009]
Szalona noc, jestem sluga kiepskiego glosu w tym miescie, kim jestes ty, a ona mowi...

Luda noc, ja sam momak nad losem glasu, u ovom gradu, a ko si ti, a ona kaze…
błaszczyk
[16 lutego 2009]
Dziękuję bardzo:) Przekażę miłe słowa mamie!
Gość: madee
[16 lutego 2009]
Najlepszy jest Łukasz Błaszczyk :)
Gość: gościu
[16 lutego 2009]
screenagers, portal z klasą ;)
Gość: mthn
[16 lutego 2009]
piątka za Converge! przepiękny song.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także