Miesiąc w singlach: maj 2008

To był wyjątkowo zimny maj, przynajmniej jeśli chodzi o temperatury w naszych odtwarzaczach. Wychodzi na to, że nie znalazł się ani jeden ósemkowy (czyli taki, który zadomowiłby się poważniej na playlistach redaktorów Screenagers) utwór. Cóź, najwyraźniej po tłustym miesiącu musi przyjść chudszy. Z tym większą motywacją przystępujemy do przeszukiwania perełek do czerwcowego podsumowania, zapraszając mimo wszystko do lektury.

CocoRosie - God Has A Voice (6/10)

CocoRosie przed kolejną koncertową wizytą w naszym kraju ewidentnie chciały zrobić prezent polskiej publiczności – wedle wszelkich statystyk przecież w tym gronie znajdować się musi zdecydowana większość katolickich chrześcijan. Jako że siostrom Casady dalekie zdają się być nasze rodzime, odpustowe tradycje i religijne pieśni, postanowiły w swoim nowym singlu zawrzeć elementy potocznie jednoznacznie kojarzonej muzyki gospel oraz filmowej ścieżki dźwiękowej rodem z bollywodzkiej superprodukcji. „God Has A Voice” w swojej całej kiczowatej formule ozdobione zostało delikatnym, niewinnym wokalem, dziewczęcą melodyjnością, strasznym teledyskiem i nutą jakiejś takiej ulotnej, transcendentalnej duchowości, która sprawia, że nawet zacietrzewiony ateista powinien uwierzyć, iż one naprawdę słyszą ten głos. (kw)

The Cure - The Only One (6/10)

Ten utwór spowodował zapewne, że wiele osób zniechęconych self-titled z 2004 roku z niecierpliwością będzie oczekiwać na nowy album zespołu. Jak daleko można posunąć się w autopastiszu i zachować przyzwoity poziom kompozycji? Czy cała płyta będzie wyglądać jak przearanżowane fragmenty poprzednich, a mimo to będzie posiadać przebojowy potencjał? „The Only One” to przecież wykapany „High” z mocno erotycznym tekstem. Jeśli pominiemy fakt niemal bliźniaczego podobieństwa piosenek to kawałek zapowiadający trzynasty album grupy to całkiem zgrabna kompozycja dysponująca warunkami, aby stać się większym hitem niż każdy z singli z poprzedniej płyty. Jeśli Smith będzie chciał zaprezentować samokopiujący album to niedługo czeka nas ksero „Friday I'm in Love", wszakże ten utwór jako drugi w kolejności promował „Wish”. Ja nie mam nic przeciwko powtórce z rozrywki z przed szesnastu lat, a Wy? (ww)

Delays - Hooray (5/10)

Czemu, Wielka Brytanio, zamiast wysyłać na Eurowizję ciemnoskórą reinkarnację Ricka Astleya, nie pomyślałaś o chłopcach z Delays? Pasują idealnie – blond-grzyweczki, zgrabnie skrojone kostiumy, odpowiednia dawka bezpłciowości... Sama piosenka spełnia zresztą wszystkie standardy eurowizyjne – 3/4 czasu jej trwania zajmuje powtarzanie refrenu (przyznajmy, chwytliwego), a połączenie klawiszowej oprawy z lekkim podrażnieniem w głosie Grega Gilberta zjednoczyłoby w wysyłaniu smsów emo-nastolatkę i jej mamę. Do tego ktoś wymyślił efektowną choreografię z cheerleaderkami. Dima, upiekło ci się. (ka)

The Futureheads - Radio Heart (5/10)

„It’s so cool to be English” – wyznał ostatnio z uśmiechem mój znajomy, zapisując w notesie numer nowo poznanego dziewczęcia, które zapewne nie bardzo nawet rozumiało, co za bzdury wciskał jej ów uroczy „syn Albionu”, przebiegle zdający sobie sprawę z magicznego oddziaływania jego macierzystego języka na płeć piękną. Fakt, kiedyś sam brytyjski akcent wystarczył, żeby dodać odrobinę czaru, wywołać szaleństwo, jednak coraz wyraźniejsza, nagminna wręcz wtórność wyspiarskiego przemysłu muzycznego, powoli staje się zbyt męcząca, by mogła być zrekompensowana przez miękkość języka. The Futureheads swoim drugim już singlem promującym ich nową płytę, świetnie obrazują to zjawisko. „Radio Heart” brzmiące jak plastikowe połączenie The Kinks i, dajmy na to, Pigeon Detectives, pomimo dynamizmu i energii, nie tylko nie dorównuje wcześniejszym nagraniom zespołu, ale po prostu rozpływa się niezauważalnie wśród singli innych rodzimych im indie bandów. Niedawno w jednym z wywiadów Barry Hyde skarżył się, że to wielce niesprawiedliwe, iż rynek jest tak nieprzyjazny dla albumów przeciętnych (sam przyznając, że „This Is Not The World” jest jednym z nich). Mylił się, rynek jest jak najbardziej przyjazny, ale moja opinia wcale nie musi. Panowie, you were hit to death in the future head. (kmw)

The Hold Steady - Sequestered In Memphis (5/10)

Jesteś ze Stanów? Prowadzisz bloga mp3? Twoi rodzice poznali się na koncercie Replacements w kwietniu 1984? Jeśli na wszystkie trzy pytania odpowiadasz TAK, to ok, spoko, twoja fascynacja Hold Steady jest usprawiedliwiona, choć prawdopodobnie nieuleczalna. W przeciwnym wypadku załóż sobie wątek z serii „Defend The Indefensible”. Sam musiałbym to zrobić, gdyby cała poprzednia płyta brooklyńczyków stawiała czoła dwóm otwierającym ją kawałkom, znakomitym w swojej zajechanej doszczętnie formule. Co na to nowy singielek? Nic specjalnego. Hold Steady nie mają ambicji zmieniania czegokolwiek, to ich trzydziesty ósmy utwór w tym stylu. Nie wiem co o tym sądzicie, ale dla mnie świat potrzebuje co najwyżej jednego Bruce’a Springsteena. I Craig, kurde, wypluj gumę jak do mnie śpiewasz. (ka)

Posłuchaj >>

Magic Wands - Black Magic (5/10)

Chyba mamy w tym sezonie modę na duety. Wracają w różnych kombinacjach i konfiguracjach. Wyłówmy z tego worka dwa najbardziej medialne: MGMT i The Ting Tings. Pomiędzy nimi bowiem jak pijany satelita krążą bohaterowie niniejszej recenzji, Magic Wands. Ich obecność na festiwalach Glastonbury i Lollapalooza każe przypuszczać, że na wieczornych zebraniach którejś z wytwórni ktoś obmyśla właśnie nowy hype. Z The Ting Tings łączy ich przede wszystkim pomysł na damsko-męski duet (idea stara jak świat, ale dziś nie trzeba szukać zbyt daleko) oraz odrobina syntetyczności; od MGMT pożyczyli natomiast umiarkowane brzmienie retro, momentami uciekające w te łagodniejsze propozycje of Montreal (bardziej „Hissing Fauna…”). „Black Magic” stoi na powracającym gitarowym riffie potraktowanym efektem fuzz (haczyk nr 1) i refrenie z powtarzaną frazą tytułową oraz poszatkowanym słowem „black” (haczyk nr 2). Zbyt czytelne, aby wciągnęło na dłużej. Znacznie ciekawiej wypada na tym tle zwiewność i naturalność zwrotek niesionych przez subtelne damsko-męskie harmonie. Wielbicieli prostolinijnych zabiegów (oraz Debbie Harry) odsyłam zatem do innego singla Magic Wands, „Teenage Love”, kompozycji o wiele bardziej uzależniającej. (ms)

Sigur Ros - Gobbledigook (6/10)

Nie odmówię sobie przytoczenia opinii Kuby Jonczyka, który w audycji Maxisingiel straszliwie kręcił nosem na porównania artystycznej rangi Animal Collective i Sigur Ros – w jego mniemaniu Islandczycy zawsze górą. Nie minął rok i to nieco zagubieni Sigurzy, decydując się na pierwszą od czasów genialnego „Agaetis Byrjun” woltę w karierze, po prostu rżną z dorobku Animali. Skrzypce i przesterowane gitary ustępują miejsca akustycznemu folkowi, podbitemu paranoicznymi – zwykło się mówić – szamańskimi bębnami. Królowa Lodu schodzi do lasu, by z krasnoludkami zamieszkać w pieczarze. Słodkie i chyba potrzebne, bo „Takk!” nie szło słuchać. (jr)

Stereolab - Three Women (5/10)

Wychodzi nowa płyta Stereolab. Fajnie. Właśnie pojawił się zwiastujący ją singiel. Fajnie. Co my tu mamy? Krautrockowa rytmiczna mantra z uwypukloną linią basu. Fajnie. Cukierkowe wokalizy Laetitii Sadier. Fajnie. Bajeczne zróżnicowanie instrumentarium. Fajnie. Ksylofony. Sekcja dęta. Vintage syntezatory. Fajnie. Elegencki pop. Jednocześnie retro i futuro. Jednocześnie wyluzowany i wysublimowany. Fajnie. Awangarda wpisana w format popowej piosenki. Fajnie. Jedyni w swoim rodzaju. Fajnie. Nie do pomylenia z niczym innym. Fajnie. Lipiec. Stylowa kawiarenka gdzieś we Francji. Arystowska klientela w pastelowych tekstyliach. Mały plakacik Marksa na ścianie. Fajnie. Stereolab. Fajnie. Właśnie takich ich znamy. Od 1996 roku. (mm)

Paul Weller feat. Noel Gallagher - Echoes Around The Sun (3/10)

Jeżeli Twój czuły do tej pory mężczyzna zmienia się w pełnego złości nieznajomego lub próbuje zmienić swój wizerunek, pozując na młodego, wyzwolonego kawalera i mieści się w przedziale wieku od 35 do 50 lat, możesz przypuszczać, że przeciera on właśnie szlak wieku średniego. Co ciekawsze – zapewne przechodzi z tego powodu kryzys. Ale czy możesz być tego pewna? Symptomy? Właśnie stuknęła mu pięćdziesiątka, zafundował sobie przyciasną skórzaną kurteczkę, fryzurę typu „krótko z przodu długo z tyłu” i zadaje się z kolesiami o 20 lat młodszymi od niego. Składowe kryzysu? Odgrzewane Oasis (Noel na gitarze) w riffie a la Stooges, kartonowa perkusja, w tle dramatyczne smyki, kod morsa i wokal Paula, tłamszony ścianą hałasu. All is fucked. Ilu jest jeszcze fanów takiego grania?

Wire - One Of Us (7/10)

Kto wie czy nie najważniejszy brytyjski zespół drugiej połowy lat siedemdziesiątych wraca do grania singli. Rzadko docenia się to oblicze Wire – wybitnych dekonstruktorów muzyki rockowej, którzy raz na jakiś czas, od niechcenia, rzucali tłuszczy genialnie napisaną popową piosenkę („Mannequin”, „Outdoor Miner”, „Map Ref. 41N 93W”). Promo-singiel albumu „Object 47” to Newman, Lewis i Gotobed w swoim najbardziej stadionowym wcieleniu. Atuty „One Of Us” to przede wszystkim jego niezwykle mięsiste brzmienie, kapitalna motoryka (bas Grahama!). Dobrze wyedukowani słuchacze zespołu wychwycą pokrewieństwo z mikro-przebojami Wire z lat osiemdziesiątych, jak „Eardrum Buzz”, ale nie zmienia to faktu, że jest bardzo dobrze. (ka)

Posłuchaj >>

Kuba Ambrożewski (ka), Maciej Lisiecki (ml), Maciej Maćkowski (mm), Jakub Radkowski (jr), Marta Słomka (ms), Katarzyna Walas (kmw), Witek Wierzchowski (ww) Kasia Wolanin (kw) (31 maja 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także