David Bowie – Videostar

Zdjęcie David Bowie – Videostar

Pierwszy teledysk Davida Bowiego powstał, gdy nikt nie snił nawet o MTV, a najnowsze dzieło ukazuje się w czasach, gdy o telewizjach muzycznych prawie nikt już nie pamięta. W każdej z pięciu dekad ten współczesny człowiek renesansu (lista dziedzin, w których próbował on swoich sił, jest naprawdę imponująca: aktorstwo filmowe i teatralne, pantomima, malarstwo, produkcja muzyczna...) potrafił dobrać sobie współpracowników zapewniających niezwykłość wizualnym ilustracjom swojej twórczości. Dlatego, z okazji premiery „Blackstar”, postanowiliśmy wybrać i krótko opisać dziesięć naszym zdaniem najlepszych, najbardziej inspirujących teledysków Bowiego. Tym razem ani słowa o muzyce, let pictures speak louder than sounds! (ps)

10. Little Wonder

Florię Sigismondi, autorkę wideo do pierwszego singla z „Earthling”, uwielbiam głównie za przepiękny teledysk do „Untitled 1” Sigur Ros, ale wróćmy do lat dziewięćdziesiątych, kiedy reżyserka zaczynała swoją karierę i kiedy miała okazję współpracować z Mistrzem. Kawałek, podobnie jak cała płyta, miał być świeżym głosem Bowiego w sprawie muzyki elektronicznej i industrialnej ostatniej dekady milenium. Nic więc dziwnego, że klip do „Little Wonder” ma wiele wspólnego z wizualną oprawą grupy Nine Inch Nails, z której liderem Trentem Reznorem Bowie był wtedy w bardzo bliskich stosunkach. Sigismondi ilustruje muzykę Davida przy pomocy schizofrenicznych technik montażowych: przyspiesza obraz do drumandbassowych wstawek, używa naprzemiennie obrazu w sepii i w intensywnych kolorach. Tworzy też przy pomocy scenografii i rekwizytów klimat surrealistycznej groteski w stylu braci Quay z ich klaustrofobicznymi wnętrzami i humanoidalnymi figurami (tu też pojawia się ciekawy zabieg z nakładaniem obrazu twarzy na puste głowy manekinów). Trudno więc o lepszą wizualizację pomysłów artysty z tamtego okresu. (mw)

9. Where Are We Now?

Na „Reality” będący jeszcze przed sześćdziesiątką artysta deklarował, że nigdy się nie zestarzeje, ale jego kolejny album „The Next Day” to w dużym stopniu opowieść o starości. Świadczą o tym także teledyski, takie jak choćby „The Stars (Are Out Tonight)” „Love Is Lost” czy „Where Are We Now?”. W dwóch ostatnich produkcjach Bowie dokonuje reifikacji samego siebie, użycza swojej twarzy kiczowatym bądź infantylnym konstrukcjom. Trudno o bardziej przejmującą metaforę obumierania, zmieniania się w przedmiot, co robi szczególne wrażenie w przypadku artysty tak dynamicznego, porzucającego z płyty na płytę maski i tożsamości. Teraz on sam okazuje się porzucony, zostawiony na jakimś dziwnym biurku, bezwolny między porozrzucanymi przedmiotami, odsyłającymi do berlińskiego okresu własnej twórczości. Razem z Jacqueline Humphries, żoną reżysera wideoklipu, Tony'ego Ourslera, są pluszako-pacynkami, łątkami, które ktoś za chwilę weźmie w swoje ręce i będzie mógł się nimi bawić według własnych reguł. (ps)

8. Day-In Day-Out

Dla wielu „Never Let Me Down” to największy zawód w karierze Bowiego. Jednak jeśli spojrzeć na jakość teledysków, nie widać spadku formy. Gdybyśmy żyli w świecie fundamentalnie (ale nie fundamentalistycznie) chrześcijańskim, wideo Bowiego do „Day-In Day-Out” byłoby przedbożonarodzeniowym punktem obowiązkowym każdej stacji telewizyjnej, wyraża bowiem istotę tego, czym jest Wcielenie i jakie niesie ze sobą sensy oraz zobowiązania. Popkultura często karmi się prymitywnie przywoływaną religijnością, która ma za zadanie dodać dramatyzmu, wprowadzić patetyczną aurę.... W tym przypadku mamy jednak do czynienia z naprawdę odważną, intrygującą próbą reinterpretacji biblijnego motywu – jest dzieciątko, aniołowie, Józef i Maryja. Bowie organizuje tutaj jasełka czy raczej antyjasełka, przedstawiając niepokojący, hipnotyzująco-odrażający obraz miasta, na którego realistyczną wizją z pewnością ogromny wpływ miała wrażliwość reżysera dokumentalisty – Juliena Temple. (ps)

7. Thursday's Child

Utwór promował krążek „Hours”, czyli album, który rozpoczynał dużo bardziej stonowaną i spokojną część kariery artysty. Po krzykliwym, starającym się nadążać za trendami w elektronice „Earthling” przyszła pora na softowe granie i kryzys wieku średniego. Taki też jest teledysk do tej refleksyjnej ballady o przemijaniu. Nic mocniej nie odzwierciedlało atmosfery tamtej muzyki, jak i towarzyszących autorowi w tamtym czasie myśli, niż skromny klip, w którym oglądamy Davida przed lustrem i po jego drugiej stronie – przeszłość i teraźniejszość, które próbują się scalić. Bowie przygląda się odbiciu swojej twarzy, jak ta na powrót staje się młoda. Schodzą zmarszczki, znikają lata i doświadczenia. Również kobieta u jego boku staje się znów tą, którą była kiedyś. Wideo to najdobitniej pokazuje, jak istotna w karierze Anglika była postawa, według której artysta sam staje się tworzywem. Wielokrotnie zmieniający wizerunek i sceniczną personę aktor staje przed samym sobą nagi i przyjmuje w ten sposób nową rolę. (mw)

6. Loving The Alien

Nie wiem, czy Bowie ma świadomość tego, jak aktualne po latach okazują się jego wideoklipy. Obraz do „Loving The Alien”, gdyby nie ujrzał światła dziennego w połowie lat osiemdziesiątych, mógły dziś zostać wrzucony do sieci i z miejsca byłby komentowany jako niezwykle ciekawy głos na temat współczesnego kryzysu imigracyjnego. Tytułowy „alien” to wbrew naturalnym skojarzeniom wynikającym z wcześniejszej twórczości Bowiego nie kosmita, tylko cudzoziemiec (w języku polskim także mamy tę dwuznaczność w słowie „obcy”), a wideo jest niepokojącym montażem motywów odwołujących się do malarstwa surrealistycznego, a jednocześnie do historii relacji islamsko-chrześcijańskich. (ps)

5. The Heart's Filthy Lesson

Znany z subtelnych, bardzo własnych wideoklipów Bowie wszedł tym razem w określoną konwencję, współpracując Samuelem Bayerem, który miał już na swoim koncie m.in. teledyski do „Stick It Out” Rush, „Smells Like Teen Spirit” Nirvany czy „Zombie” Cranberries, a rok później miał stworzyć „Until It Sleeps” Metalliki. Z jednej strony w 1995 roku powstaje być może najbardziej intrygujący obraz Bayera, doskonale zgrany z nieco futurystycznym klimatem płyty „Outside”, z drugiej zaś Bowie, możliwe, że po raz pierwszy w karierze, staje się jedynie elementem cudzej wizji. Wszystkie motywy, które tworzą niezaprzeczalny, mroczny urok „The Heart's Filthy Lesson”, to znaki rozpoznawcze reżysera turpisty. Ziemistość, ciało traktowane jako temat, a zarazem materiał rozmaitych instalacji, nawiązania do chrześcijaństwa (tym razem do „Ostatniej wieczerzy”), prowokacyjność, zmysłowość – wszystko to, co proponuje tutaj duet Bowie – Bayer, jest demoniczne, piękne, przerażające, ale, trzeba przyznać, też trochę efekciarskie. (ps)

4. Boys Keep Swinging

Pierwsze wspólne dzieło Bowiego i Davida Malleta – reżysera dziewięciu teledysków artysty, kwintesencja estetyki kampowej. Jeśli Susan Sontag pisała w 1964 roku o braniu w cudzysłów kobiety oraz mężczyzny, to w „Boys Keep Swinging” David Jones melduje wykonanie zadania. Emanujący testoteronem, elvisowski, dumny z siebie boy jest jedynie przerysowaną kreacją podobnie jak trzy śpiewające w chórkach drag queens. Jedna z nich, najbardziej niepokojąca, przeistaczająca się na oczach widzów w androgyniczno-demonicznego wampo-wampira zdejmuje perukę, która wywołuje dość mocne skojarzenia z fryzurą Joanny Szczepkowskiej. W tej aksamitno-srebrnej rewolucji brakuje tylko deklaracji: Szanowni Państwo, 27 kwietnia 1979 roku skończyła się tradycjnie rozumiana płeć. Warto wspomnieć, że tego kampu nie byłoby bez Kempa, Lindsaya Kempa, tancerza i choreografa współpracującego z Bowiem pod koniec lat sześćdziesiątych. W 1974 roku chwalił się on czasopismu „Crawdaddy”: „nauczyłem Davida, jak uwolnić ciało”. (ps)

3. Let's Dance

Prawdopodobnie to właśnie „Let's Dance” a nie „Heroes” jest najbardziej rozpoznawalnym utworem Bowiego. W zasadzie nie mam nic przeciwko. Utwór pochodził z pierwszej płyty artysty, która zahaczała tak odważnie o mainstream, a premiera teledysku przypadała na dziewicze jeszcze lata stacji MTV. Nie ma więc się co dziwić, że promowany wysokorotacyjnym teledyskiem utwór stał się globalnym hitem. Podobnie jak królowie ówczesnych wideoklipów Duran Duran, Bowie wraz z reżyserem Davidem Malletem osadzili akcję produkcji w egzotycznej scenerii dalekiej Australii. Oglądamy więc zroszonego potem Davida, który wraz z zespołem gra w nagrzanej popołudniowym słońcem knajpie, a w tle toczy się historia młodej pary reprezentującej rdzenną ludność. Porzucając naturalne środowisko, dwójka naszych bohaterów stara się przetrwać w dziczy, ale tym razem kapitalistycznej. „Let's Dance” podobnie jak inny singiel „China Girl” podejmuje temat zderzenia cywilizacji, co nie przeszkadza w tym, żeby był to też wysokobudżetowy klasyk ery MTV. Takie rzeczy to tylko Bowie potrafi. (mw)

2. Life on Mars?

Klip nakręcony w 1973 roku przez Micka Rocka, który sam mógłby być bohaterem osobnej publikacji, jest pozornie bardzo konwencjonalny. Ot, filmowanie śpiewającego wokalisty. Po pierwsze jednak – jaki to wokalista. W swoim czwartym teledysku po raz pierwszy Bowie tak radykalnie odrealnia swój wygląd, wprowadzając, być może pod wpływem „Mechanicznej pomarańczy”, image charakterystyczny dla okładki „Aladdin Sane” i postaci Ziggy'ego Stardusta. Po drugie, celowe prześwietlenie. Ta niepokojąca, męcząca jasność (pamiętam jak Vonnegut nie mógł zaakceptować modlitwy o pośmiertną „światłość wiekuistą”) nasuwa skojarzenia z bardzo agresywnym oświetleniem przestrzeni z innego filmu Kubricka, „Odysei kosmicznej ”. Po trzecie, kadrowanie unikające statycznej perspektywy – poprzez kamerę, która czasem zdaje się krążyć wokół Bowiego, ale przede wszystkim bazuje na zbliżeniu. Tak jakby Mick Rock zmuszał nas agresywnie i perwersyjnie do intymnego kontaktu z kosmitą. (ps)

1. Ashes to Ashes

Kim mógłby być twórca „Scary Monsters”, gdyby urodził się w XV bądź XVI wieku – oto jest pytanie. Fizjonomia predysponowała go, co prawda, do roli angielskiego artystoraty, ale David Jones, ze swoim dość przeciętnym pochodzeniem, ze zwyczajnie czerwoną krwią w żyłach, mógłby co najwyżej starać się o coś takiego, jak np. kariera twórcy commedii dell’arte. Motyw Pierrota fascynował Bowiego co najmniej od lat sześćdziesiątych. Razem z Lindsayem Kempem przygotowywali w 1968 roku przedstawienie „Pierrot in Turquoise”, ale dopiero w „Ashes to Ashes” udało się na wielką skalę wykorzystać potencjał tej postaci. Wszystkie pozornie chaotyczne elementy, jakie zostały wykorzystane w tym teledysku (począwszy od tytułu piosenki, po ziarenka piasku na plaży w Hastings, Sussex), układają się w przejmujące przesłanie dotyczące rozpadu – świata, relacji międzyludzkich, konwencji, ról, w które wchodzimy w życiu. Sunie spychacz historii, błyska stopklatki semafor, nie trzeba dorabiać teorii, nie trzeba szumnych metafor, by opisać, jak genialny jest ten teledysk o przemijaniu. Wykorzystałem więc jedynie nawiązanie do twórczości zapomnianego, nieaktualnego poety. (ps)

Piotr Szwed, Michał Weicher (27 listopada 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: melo
[4 grudnia 2015]
Pan Szwed strzelił ripostą XD
Gość: szwed
[30 listopada 2015]
Tak, zgadzam się "Jump they say" na 11.
Gość: 997
[30 listopada 2015]
"jump they say"!!!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także