Dźwięki Stereo #6

Fashawn feat. Nas and Aloe Blacc - Something To Belive In (8/10)

„The Ecology” nie sprostał poziomowi wyznaczonemu przez debiut rapera z Fresno, ale to wciąż dobry krążek. „Something To Believe In” to jeden z jego najjaśniejszych punktów - emocjonalny utwór z partią dęciaków, która z miejsca podbija serce - DJ Khalil ze swoim organicznym stylem wyrasta na jednego z najciekawszych producentów hołdujących soulfulowej tradycji. Raperska zawartość „Something To Believe In” to nawijki na wysokim poziomie - mimo trochę przeciągniętej zwrotki Nasa, obaj raperzy dostarczają technicznie wyśmienite wersy (choć odrobinę bełkotliwe w swoim „świadomym przekazie”, vide zagadkowe zestawienie ukraińskiej armii i amerykańskiej gwardii narodowej). Partie Aloe Blacca to również majstersztyk, szczególnie fraza „white cotton/gold corn/black hunger” - szkoda, że głos tego wokalisty marnuje się w kuriozach w rodzaju współpracy z Aviciim. „Something To Believe In” to jeden z najlepszych hip-hopowych utworów 2015 roku i dowód na to, że z soulowej wykładni rap może jeszcze dużo wyciągnąć. (Paweł Klimczak)

GoldLink & Falcons - Vroom (8/10)

Hip-house umarł tak szybko, jak się pojawił, po części ze względu na średnio interesującą realizację pomysłu, jakim było połączenie muzyki tanecznej z rapem (pomijam tu fenomen bmore’u). Do ponownego poważnego odświeżenia tego konceptu doszło na początku lat zerowych, wraz z pojawieniem się grime’u. Prawie 15 lat później, m.in. w publikacjach magazynu „XXL”, autorzy zaczęli wspominać o nowym zjawisku o enigmatycznej nazwie future bounce. Flagową postacią wymienianą w tym kontekście stał się GoldLink, a w drugiej kolejności Vic Mensa (pamiętacie „Down On My Luck”?), Kaytranada i Sango. Czym jest future bounce spróbował wytłumaczyć sam GoldLink w miksie nagranym razem z DJ Kidd Marvel. Tam właśnie po raz pierwszy usłyszeć można było track „Vroom”, z wsamplowaną nawijką Missy Elliott. Nie wiem jak wy, ale ja z wielką chęcią poszłabym na klubową imprezę, na której mogłabym poszaleć do „Vroom” czy „Divine”. Niewykluczone, że temat future bounce’u wyczerpie się po kilku wydawnictwach, nie da się jednak nie zauważyć, że GoldLink uchwycił coś, co od dłuższego czasu pojawiało się zarówno na albumach hip-hopowych/R’n’B, jak i u producentów muzyki klubowej (patrz np. Disclosure remixujący „Call On Me” Nellego i Janet Jackson) i to stało się kluczem do jego sukcesu, pomimo że debiutancki krążek „God Complex” pozostawiał spory niedosyt. Poczekajmy na to, co wysmaży z Rickiem Rubinem. (Katarzyna Walas)

iSHi feat. Pusha T - Push It (8/10)

Jak na razie nie widać aż tak znaczącego efektu zeszłorocznego sukcesu Run The Jewels. Można by się spodziewać, że wszechdocenienie albumu Killer Mike’a i El-P pobudzi konkurencję do tworzenia odważnych, ciężkich, bezkompromisowych numerów, łączących czystą energię i brzmieniową finezyjność. Być może taką jaskółką zapowiadającą wiosnę będzie „Push it” wypuszczone przez szwedzkiego producenta ukrywającego się pod enigmatyczną ksywką iSHi. Mocny, niebanalny podkład, po którym sprawnie hula Pusha T, zapadający w pamięć refren, a do tego zaskakujące nieco pompatyczne outro, które sprawia, że mamy ochotę na więcej. Biorąc pod uwagę, że to debiutancki singiel, można powiedzieć, że iSHi bardzo ładnie się przedstawił w tej chwili słuchaczom, przed (na razie) tysiącami słuchaczy. (Piotr Szwed)

Nosaj Thing feat. Chance The Rapper and Maceo Haymes - Cold Stares (6/10)

To już drugi raz kiedy Nosaj Thing spotyka się w studio z Chancem The Rapperem. Pierwszym ich wspólnym nagraniem był kawałek „Paranoia”, który trafił na mixtape rapera - „Acid Rap”. „Cold Stares” zapowiada longplay producenta, który ukazać ma się jeszcze w tym roku. Utwór wzbogacony funkowymi wokalami pokazuje nam zarówno producenta, jak i młodego MC z zupełnie innej strony – Nosaj Thing stara się nagrać piosenkowy singiel, Chance natomiast deklamuje przejmujące wersy o bezsenności i uzależnieniu. Obu wychodzi to poprawnie, po takim duecie oczekiwałam jednak więcej. (Katarzyna Walas)

Raekwon feat. French Montana and Busta Rhymes - Wall To Wall (6/10)

Promujący nadchodzącą płytę członka Wu-Tangu „Wall to wall” brzmi nieco jakby został nagrany podczas ostrej najebki u Coreya na chacie. Generalnie nie mam z tym większego problemu, Raekwon po pobycie na śląsku pić się nauczył i sam redaktor Szygendowski z pewnością nie odmówiłby zmontowania jakiejś butelki z nowojorczykiem. No, ale dotrzeć na melanż nie mogłem, gdyż wizy do Stanów tak niebezpieczni gangsterzy dostać nie mogą. Na imprezę za to wpadli French Montana i najtrzeźwiejszy z całej trójki Busta Rhymes. Ten pierwszy odpowiedzialny jest za pijacki, choć nie ukrywajmy sing-alongowy zaśpiew z refrenu i (najgorszą) pierwszą zwrotkę. Busta zaś nieco spowolniony przez zbyt duże ilości soku pomarańczowego Costa (50% gratis) nie strzela już słowami, jak z karabinu. Ale wciąż nie brak mu zdecydowania – ziomek bez pierdolenia się leci z mocno akcentowaną nawijką na temat hajsu. Raekwon zaś jak zwykle staje na wysokości zadania, w kilku dosadnych słowach sprzedaje co należy i puszcza mikrofon. No i tyle... Niby nic wybitnego ten track nie reprezentuje i jak na mój gust trochę zbyt mało ma w sobie energii ale do picia wódki może się nadać. To co? Jeszcze po jednym? (Paweł Szygendowski)

Skepta - Shutdown (7/10)

Amerykańskie gwiazdy rapu wreszcie trafiły na grime, co sytuuje się między beką a kuriozum, ale na zdrowie - to gatunek zasługujący na mainstreamowe rozpoznanie poza UK. Skepta nie potrzebuje legitymizacji Drake’a, radzi sobie doskonale sam, a we właściwym swojemu poczuciu humoru stylu woli zsamplować Kanadyjczyka, niż czekać na kontrakt z Young Money. „Shutdown” to typowe dla Skepty żartobliwo-agresywne wersy. Na szczególną uwagę zasługuje badanie prawilności rastamanów i swodoba, z jaką nawijacz lata po bicie. Dodatkowa piona za tekstowe zamknięcie Fashion Weeka - trudno o bardziej odrażającą imprezę. (Paweł Klimczak)

Snoop Dogg feat. Charlie Wilson - Peaches N Cream (4/10)

Nie widzę zbytnio sensu się rozwodzić na tym numerem. Szczerze? Snoop Dogg mnie już nic a nic nie obchodzi. Jak długo będziesz ziom eksploatował tego funkującego samograja na beacie, co? . Nawijka Snoopa nie robi na mnie wrażenia chyba jeszcze od dłuższego czasu. To już zakrawa powoli o dosyć bezczelny cynizm. Miało być imprezowo i sexy, a w efekcie mamy bardzo starający się duet - 40 i 60-latka wyśpiewujących na „słyszanym-już-n-razy” bicie aluzje seksualne, które wymyślili 30 lat temu Def Leppard. „And that's just gross”. (Paweł Szygendowski)

Tede - Wunderbaum (8/10)

Tedzik wszedł w produktywne obroty porównywalne tylko z pewnym znanym raperem z Łodzi - kolejny rok, kolejny album. Po „Pażałsta” i „Wunderbaum” na nowym krążku, zatytułowanym cudnie „Vanillahajs” można się spodziewać kontynuacji „Kurta Rolsona”, czyli korepetycji z amerykańskiego rapu. Trochę szkoda, bo Tede to artysta na tyle dobry, że nie potrzebuje imitacji, jakkolwiek dobre by one nie były. Na „Wunderbaum” trop jest oczywisty, od pierwszych nut brakuje tylko dropa „M-maybach Music” - wyluzowany, płynący bit Sir Micha brzmi jak dzieło Justice League, a i sam TDF przybiera szaty Ricka Rossa. Mimo tego w nowym singlu jest coś pociągającego - kapitalna, profesjonalna do perfekcji produkcja, sprytne linijki, chwytliwe hooki - ba, nawet auto-tune wydaje się tu pozytywnym czynnikiem. Polski rap, przy całym mroku, który przychodzi z dobrodziejstwem inwentarza, daje nam chociaż jeden stały czynnik - mistrzostwo Tedego. (Paweł Klimczak)

TI - Project Steps (6/10)

TI ostatnio nie miał dobrej prasy. Wyczyny jego rasistowskiej podopiecznej, niedudane próby jej obrony, krytyka ze strony Azaelii Banks („shoe shining coon” to ostre określenie). Ciężko się słucha „Project Steps” w świetle tych wydarzeń. Mimo, że to porządny utwór, odsyłający do dawnych, ulicznych czasów rapera, to nie sposób otrząsnąć się z wrażenia, że to próba odzyskania street credu, desperackie ustawianie się w roli świadomego głosu czarnej społeczności. Mroczny, ciężki bit (za który odpowiada Mars z 1500 Nothin’) dobrze zgrywa się z lekko niedbałą nawijką TI - po sterylnym rapie z festiwalu seksizmu zwanego „Blurred Lines” już nie ma śladu. Muzycznie dostajemy Tipa w starej formie, ale mimo wszystko coś zgrzyta. (Paweł Klimczak)

Tinashe - Dreams Are Real (7/10)

Nikt się nie spodziewał, że po sukcesie zeszłorocznego „Aquarius” Tinashe tak szybko wypuści zupełnie nowy materiał, do tego bez żadnej promocji i do pobrania za darmo. Na mixtapie „Amethyst” dziewczyny nie wspierają już ani DJ Mustard, ani Mike Will Made It, słychać jednak, że i bez nich Tinashe radzi sobie całkiem nieźle. Moim ulubionym trakiem z miksu jest eteryczne „Dream Are Real”. Tinashe prezentuje tu cały wachlarz swoich umiejętności wokalnych, słychać też, że to ona stoi za kształtem i brzmieniem swojej muzyki – bez względu na producentów z którymi pracuje, jej kawałki mają podobną wrażliwość i pewne podejście do wykorzystywania elementów klasycznego R’n’B, w bardzo świeży i nieszablonowy sposób. (Katarzyna Walas)

Tink - Ratchet Commandments (6/10)

Timbaland ostatnio zdradził, że śniła mu się Aaliyah i że w tym śnie wskazała mu, że Tink jest TĄ wybraną, wielką nadzieją hip-hopu. Wszyscy się pośmialiśmy, wiadomo, prawie jakbyśmy czytali jakiś fanpage w stylu Beka z raperów, ale muszę przyznać, że w Tink sama pokładam spore nadzieje. „Ratchet Commandments” to kolejny mocny utwór w jej „portfolio". Raperka wypowiada w nim mocne słowa zarówno o mężczyznach („(Thou shalt not) put trust in these men /These niggas are now bitches, quit acting so feminine (…). You fake fathers never held your daughters, never had a conversation/You too fucking immature to get an occupation”) jak i innych kobietach („I thought, I thought we had some young queens, what you mean? /We act belligerent, generation of ignorance/ Bitches live for the 'Gram so they life ain't got no significance”). Dziewczyna ma potencjał, żeby nieźle namieszać na scenie hip-hopowej, do tego jednak przydałby się jej producent ze świeższym podejściem niż Timbaland. (Katarzyna Walas)

Wasiu - Physical (6/10)

Wasiu – gdyby przeczytać tę ksywkę zgodnie z polską artykulacją, brzmiałaby bardzo ławkowo, blokowo. Wasiu nie jest jednak prawilnym kumplem Zinia, Białego albo Grzyba, ale najprawdziwszym Murzynem z Ameryki, którego twórczość, w przeciwieństwie do skojarzeń, jakie starał się wywołać autor tej niepoważnej notki, zwraca uwagę muzyczną subtelnością. „Physical” to naprawdę udane połączenie leniwego podkładu i bardzo bezpośredniego przesłania. Rozmarzona, jakby uduchowiona historia o tym, że nie mamy duszy. (Piotr Szwed)

Paweł Klimczak, Piotr Szwed, Paweł Szygendowski, Katarzyna Walas (27 marca 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: SWEET BB PW
[27 marca 2015]
świerzy (sic[k]!)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także