Miesiąc w singlach: styczeń 2014

Przed Wami nowo wydane single, które pozostawiły nas z uczuciem przyjemnego niedosytu.

Banks - Brain

Gdybym miała wskazać moją największą nadzieję na 2014 rok na postawie tego, co w singlach i EP-kach wydarzało się w minionym roku, postawiłabym na Jillian Banks. Wokalistka z Los Angeles jest mistrzynią w budowaniu niesamowitego napięcia w swoich piosenkach i bazowaniu na bardzo mocnych emocjach. Powiedziałabym nawet, że posiada klasycznie rockową wrażliwość w tej kwestii, co pewnie nie byłoby specjalnym zaskoczeniem, gdyby nie to, że Banks artystycznie jest raczej daleką kuzynką Abela Tesfaye'a czy Toma Krella niż chłopców/dziewczyn z gitarami. Amerykanka doskonale dobiera sobie producentów, którzy z premedytacją wykorzystują jej atuty. Nie inaczej jest w przypadku „Brain”, za które zabrał się Shlohmo, znany przede wszystkim z ładnych, glitchowych kolaży. Ze współpracy tej dwójki powstała kolejna, po „Waiting Game”, mroczna, emocjonalnie zagęszczona, charyzmatyczna kompozycja, która potwierdza absolutną fajowość Banks i jej niezwykłą, twórczą osobowość, wprowadzając prawdziwy powiew świeżości do tego całego nurtu alternatywno-klubowego r'n'b. (Kasia Wolanin)

Wilhelm Bras - Sleeping Rough

Wilhelm Bras nie próżnuje, i tak jak zapowiadał pod koniec ubiegłego roku w udzielonym nam wywiadzie, materiał na nowy album jest już gotowy i na wiosnę zostanie wydany w DUNNO Recordings. Zwiastunem nadchodzącego wydawnictwa jest jedenastominutowy utwór, prezentowany już publiczności na koncertach. Po usłyszeniu „Sleeping Rough” nadchodzący album stał się dla mnie najbardziej wyczekiwaną premierą tego roku. Bras w niebywale twórczy sposób rozwinął koncepcje z debiutanckiego „Wordless Songs By The Electric Fire”. Zmiany dynamiki trzymają w ciągłym napięciu sprawiając, że 11 minut mija niepostrzeżenie i dzieje się w tym czasie więcej, niż na wielu dyskografiach bardziej znanych twórców. Poszarpana, zdekonstruowana linia melodyczna kontrastuje ze stosunkowo prostym rytmem, który pozwala się ruszać do tych dźwięków. W końcu jak by nie patrzeć (lub też nie słuchać), mamy do czynienia z muzyką taneczną. Fakt, że jest podpisywana jako sonorystyczna niczego tu nie zmienia. Wręcz przeciwnie, swoją muzyką Wilhelm Bras udowadnia, że dancefloor to idealne miejsce na spotkanie awangardy z techno. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj na Soundcloudzie

Clean Bandit feat. Jess Glynne - Rather Be

Brytyjczycy do perfekcji opanowali fajną sztukę przenoszenia klubowych klimatów do mainstreamowego popu. Najlepszym przykładem, jak dobrze im to wychodzi, jest jeden z najgorętszych numerów stycznia na singlowych listach przebojów z Wysp. Clean Bandit przy znaczącej pomocy sympatycznej Jess Glynne (która zapewne ma nadzieję powtórzyć historię Jessie Ware, która sama zaczynała od kapitalnych featuringów) i wsparciu Jimmy'ego Napesa (niegdyś współpracującego z duetem Disclosure przy „Latch”), popełnili niemały przebój. Obecność świeżej, zdolnej wokalistki o wyrazistej, ale i ciepłej barwie głosu nadała „Rather Be” popowego polotu i bezpretensjonalnej lekkości, jednocześnie zachowując wszystkie soczyste, parkietowe walory tej chwytliwej piosenki. A już dość oryginalnym pomysłem było urozmaicenie kawałka o dość klasyczny, smyczkowy element, świetnie zintegrowany z całą, raczej zdecydowanie nowoczesną melodią. Takich pozytywnych i całkiem pomysłowych utworów słucha się z dużą przyjemnością i to więcej niż jeden raz. (Kasia Wolanin)

Cloud Nothings - I'm Not Part Of Me

Im dłużej słucham tych nowych Cloud Nothings, tym trudniej mi się od nich uwolnić. Jak żywe wracają wspomnienia z gimnazjum: czarne rzemyki na nadgarstkach obu rąk, spacery po nieczynnych torach kolejowych, dzielenie papierosa na czworo. „I’m Not Part Of Me” zaczyna się jak nieco bardziej surowe „Stay Useless” i surowe pozostaje już do końca: gitara brzmi brudno, stłumiony skądinąd wokal – chrypliwie i chropowato, podbicie sekcji rytmicznej nie oszczędza uszu. Te środki sprawiają, że tytułowe zaprzeczenie (tak charakterystyczne dla tekstów i ekspresji zespołu) brzmi wiarygodnie pomimo słodkiej, pop-punkowej melodii, która sprawia, że singiel mógłby w każdej chwili stać się radiowym przebojem. Dlatego liczę, że cała płyta da mi solidniejszego kopa w postaci godnego następcy „No Sentiment” (i niech ten ostatni tytuł będzie tytułem mówiącym). (Ania Szudek)

Holly Herndon - Chorus/Solo Voice

Nie spodziewałem się po podwójnym singlu „Chorus/Solo Voice” niczego innego, niż dostałem w ramach ambitnego debiutu Herndon z 2012 roku („Movement”). Jedyne moje zaskoczenie to jakość tego materiału – uwaga, uwaga, „Chorus” to prawdopodobnie najbardziej udany i przebojowy wałek Herndon w estetyce melodyjnego techno, jakim może się pochwalić w dotychczasowej karierze (z olśniewającym, nieco lopatinowskim klipem jako nierozerwalna całość), „Solo Voice” natomiast niczym nie ustępuje co bardziej eksperymentalnym utworom, jakimi raczyła nas Holly wcześniej.

Jest coś intrygującego w sposobie, w jaki Amerykanka skomponowała utwór „Solo Voice”, który ewidentnie jest tylko dodatkiem do obdarzonego wysokim potencjałem komercyjnym (w swojej niszy) „Chorus”. Molekuły fonetyczne, czyli fragmenty głęboko przetworzonego głosu artystki, pojawiają się i znikają, wzbierają, falują i odpływają w niebyt, układają się w konstelacje, ale jakby anemicznie, wcale nie próbują zawiązać się w stałą muzyczną wartość. Samogłoski dryfują w próżni, Holly natomiast korzystając ze starej maksymy „komponowanie to organizowanie dźwięków” układa je we wzory. Punkty głosu niczym paciorki, które zsunęły się z nitki na ceramiczną posadzkę i odbijają się (poli)rytmicznie, tworząc krystaliczną mozaikę tonów. Być może jestem staroświecki, ale b-side tego podwójnego singla pociąga mnie bardziej (zwłaszcza w zaciszu domowych odsłuchów). (Michał Pudło)

Innercity Ensemble - White 4

Powiem wprost i w ramach wstępu: nowy album Innercity Ensemble zapowiada się fantastycznie. Wnioskuję to głównie po dwóch utworach, które zespół udostępnił na swoim bandcampie – oba bez tytułów, choć krąży w eterze kryptonim „White 4” na pierwszy z nich, drugiemu pozwolę sobie nadać miano „Black 5” w nawiązaniu do wariantów kolorystycznych okładki (swoją drogą: pięknej okładki). Biała kompozycja to frenetyczne, prawie dziesięciominutowe rozpasanie napędzane pulsem gitary elektrycznej Kuby Ziołka i okazjonalnymi ukłuciami fletu (Rafał Kołacki). Instrumenty perkusyjne tworzą tu dosłownie ścianę miedzianych i blaszanych pogłosów, co dodaje gęstości i pozwala słuchającemu zanurzyć się w toni. Czarną odsłonę nadchodzącej dwupłytówki „II” reprezentuje utwór z przeciwległego bieguna – zbudowany na klarowniejszym i lekko synkopowanym rytmie i nastrojowym temacie gitary. Bezdyskusyjny prym wiedzie tu afirmatywna melodia trąbki Wojciecha Jachny. Niczym dwie strony tego samego medalu, biała i czarna muzyka IE dopełnia się perfekcyjnie tak, jak (spodziewam się) perfekcyjnie dopełni się „II” – za którym to nagraniem już z niecierpliwością wyglądam z okienka.

Żył kiedyś taki mądry Francuz, Michel Foucault, który stwierdził gdzieś między wersami, że „nie możemy bezkarnie dorzucić do języka słowa, które wszystkie słowa przekracza”. Innercity Ensemble grają tak, jak gdyby to przekraczające-wszystkie-słowa słowo intuicyjnie odnaleźli, i próbują nam o tym opowiedzieć za pomocą – a jakże – muzyki, która – by użyć czysto subiektywnej miary – oswaja z bezkresem. (Michał Pudło)

Jachna/Buhl - Beduin

Sympatykom rodzimej sceny jazz/improv Wojtka Jachny i Jacka Buhla przedstawiać nie trzeba. Duet trębacz-perkusista wypracował sobie już markę, która swoją świetność opiera przede wszystkim na perfekcyjnym zgraniu obu instrumentalistów – czyli na elemencie najistotniejszym. „Beduin” otwiera dla muzyków rok 2014 – zapowiada się obiecująco, o ile materiał nagrany na strychu Biblioteki Miejskiej w Bydgoszczy doczeka się wydania. Mógłby się nie doczekać? Słucham, słucham, i nie mam o to najmniejszych obaw.

Kompozycja rozpoczyna się spokojnie, równie spokojnie trwa, by zakończyć się w niepozornym, lecz dość zaskakującym rozwiązaniu: głos przewodni zatapia się panicznie w ciemnościach nocy. Melodyka Wojtka Jachny zakorzeniona jest we wrażliwości na klasyczne brzmienia orientu, próbując jakby malować falujące, rozgrzane powietrze i znój trwania w spiekocie dnia. Jacek Buhl sekunduje stonowanym, leniwym metrum z głębokim centralnym pulsem i wieloma pobocznym odbiciami – imituje rytm wędrówki. Posłuchajcie tej uroczej drobnostki. Brzmi tak, jak gdyby muzycy Duke’a Ellingtona odpoczywali wycieńczeni całonocnym graniem „Far East Suite”. (Michał Pudło)

Posłuchaj na Soundcloudzie

Król - Szczenię

Mechanizm był naprawdę prosty, a jaki skuteczny. Pewnego styczniowego, piątkowego poranka na skrzynki pocztowe wszystkich osób z listy mailingowej Thin Man Records trafiła zwarta, rzeczowa informacja prasowa o nowym utworze Błażeja Króla – połówce duetu UL/KR. Panowie po nagraniu dwóch bardzo dobrych albumów dość niespodziewanie zawiesili działalność, ale zdaje się, że jeden z nich postanowił utrzymać przy życiu dobre wspomnienia związane z UL/KR.

Pierwszy solowy utwór Błażeja Króla został utrzymany w bliskim jego macierzystej formacji brzmieniu – melancholijnej, charyzmatycznej mieszance ambientu, post i indie rocka. Najlepszym przykładem niezwykłej wrażliwości muzyków UL/KR, na którą składały się nie tylko przestrzenność melodii, prostota i jednoczesne bogactwo brzmienia oraz cudowne polskojęzyczne teksty, był do tej pory numer „Tuż nad głowami”. Przy okazji warto odnotować, iż to zarazem jeden z najlepszych singli 2012 roku na naszym rodzimym podwórku. „Szczenię” to niemalże ta sama znakomita historia, a nawet jeszcze cudowniejsza. Gdy po skromnej akcji promocyjnej wytwórni, wszyscy, którzy odpalili kompozycję Króla (a sądząc po moim facebookowym wallu, zrobiło to całkiem sporo osób) z miejsca okrzyknęli go męską odpowiedzią na Nosowską lub następcą Ciechowskiego – najwyraźniej zachwycając się pięknym, oryginalnym tekstem – lub nowym mesjaszem polskiego niezalu, już mając na względzie „Szczenię” jako tę perfekcyjną, niezwykłą całość.

Wiem, że trzeba zachować pewne proporcje, różnice w kontekście, wziąć pod uwagę rozwój, który niewątpliwie dokonał się w polskiej muzyce niezależnej oraz na obrzeżach krajowego mainstreamu, ale nie czułabym specjalnego dyskomfortu szukając analogii między pokoleniowym przekazem wczesnej twórczości Much i tej bardziej współczesnej UL/KR i teraz Błażeja Króla. Inna stylistyka, inna charyzma, ale próba uchwycenia stanu emocjonalnego pewnej grupy ludzi, wiekowo i mentalnie bliskich Królowi, ma w sobie podobny poziom sugestywności i trafności. Takich autentycznych, zwyczajnych, wrażliwych gości potrzebujemy, taka muzyka ma sens i potrafi przemawiać do emocji – z bliżej niejasnego powodu – ciągle jest towarem bardzo deficytowym. (Kasia Wolanin)

Linda Perhacs - River Of God

W „Parallelograms” Lindy Perhacs pociągała mnie zawsze eteryczność i pewna efemeryczność, przejawiająca się w uczuciu niezaspokojonej ciekawości – spędziłam z tą płytą długie tygodnie, próbując nasycić się mgiełką harmonii wokalnych i wybrzmiewających delikatnie pojedynczych strun gitary. Dlatego z taką niecierpliwością oczekuję premiery „The Soul Of All Natural Things”, pierwszego albumu Perhacs od czterdziestu czterech lat. Jego zapowiedź stanowi „River Of God”, swoisty wehikuł przenoszący słuchacza w czasie do lat siedemdziesiątych – dekady, w której kontemplacyjny singer-songwriter folk rozkwitał. W tym świetle „River Of God” brzmi jak utwór charakterystyczny dla autorki „Parallelograms”; pięknie zharmonizowany, trochę psychodeliczny (co przejawia się choćby w keyboardowym motywie przewodnim), ale dzięki nowoczesnej produkcji bardziej zwracający uwagę na rytmizację. Nie mniej zapadają w pamięć szczegóły i smaczki; do tych ostatnich można zaliczyć krótkie, ulotne akcenty smyczkowe, brzmienie gitary elektrycznej w refrenie, pojedynczy brzdęk dzwonka i wieńczącą utwór partię klawiszy, zmieniającą dotychczasową progresję akordów i nadającą piosence nieco inny koloryt. Estetycznie i lirycznie piosenka mieści się gdzieś ponad czasem, w sferze symbolicznego, lecz także prostego obrazowania, co stanowi o medytacyjnym pięknie „River Of God”. (Ania Szudek)

Posłuchaj na Soundcloudzie

The Soft Moon - Feel

Trudno o muzykę bardziej hedonistyczną niż The Soft Moon, czego kolejny dowód stanowi „Feel”, nowy singiel Luisa Vasqueza. W „Feel” skupia się jak w soczewce kilka kompozycyjnych patentów, znanych już doskonale z debiutu i „Zeros”: EBM-owy rytm uzupełniony post-punkowym basem i przeszkadzajkami, przestrzenny wokal, gitarowe wstawki oparte na znajomej melodii. Jednak „Feel”, w przeciwieństwie do utworów z „Zeros”, rozwija się w zasadzie wyłącznie z mocy ciągłości i repetycji: pętla zatacza kolejne kręgi o jednakowym promieniu, a kumulacji napięcia służą drony i operowanie wysokością pierwszoplanowych dźwięków. Nie ma tu miejsca na prowadzenie melodii czy większe zmiany rytmiczne. Przy takiej konstrukcji niedosyt pozostawia też brak rozwiązania – utwór po prostu się wycisza. Vasquez doskonale wie, że ekstatyczny rytm stanowi najbardziej charakterystyczną cechę jego muzyki; pozostaje czekać na więcej i mieć nadzieję, że wbrew tej wiedzy postawi na różnorodność, tak niepodważalną w przypadku – dość jednorodnych skądinąd – dwóch pierwszych płyt. (Ania Szudek)

St. Vincent - Digital Witness

Szczwany lis z tej Annie Clark i nie ukryje tego nawet jej nowa, siwa czupryna. Otóż w singlu „Digital Witness” artystka, odwołując się do krytyki telewizji (jako medium tak rewolucyjnego, jak i ogłupiającego), śmieje nam się prosto w twarz. Odkrywa bowiem, że interaktywny z założenia internet coraz bardziej dosłownie służy nam za okno na świat, stając się raczej medium podglądacza niż aktywnego odbiorcy. St. Vincent w jednoznacznie uszczypliwy, ale też w subtelny i pełen polotu sposób piętnuje niechlubne przyzwyczajenia epoki digitalnej: kompulsywną dokumentację rzeczywistych doświadczeń w sieci i poszukiwanie uznania drogą internetowego ekshibicjonizmu. „Digital Witness” brzmi równie lekko i zabawnie jak dźwiękowy kolaż „Strange Mercy”, a to za sprawą groteskowego połączenia synth popu z nieco jarmarcznym brzmieniem dęciaków. Jest trochę przyziemnie, trochę sci-fi. O tak, taka komedia ludzka do mnie przemawia. (Ania Szudek)

Krzysztof Krześnicki, Michał Pudło, Ania Szudek, Kasia Wolanin (12 lutego 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: PES
[26 lutego 2014]
Dokładnie! Cykl co miesięczny powinien być co miesiąc a z zasady tak nie jest:)
Gość: kyas
[17 lutego 2014]
coś się nie mogę przekonać do nowego singla St. Vicent :/
Gość: blejk
[15 lutego 2014]
dzięki za Clean Bandit! - to jest takie lepsze Call me Maybe (smyki, stopa i jedziemy) Singiel roku, jak na razie :)
Gość: Magenta
[13 lutego 2014]
Świetnie, że wróciliście z tym cyklem!
Gość: jw
[13 lutego 2014]
ale Clean Bandit to chyba 2013?
Gość: Arek
[13 lutego 2014]
Zmieniam zdanie: St. Vincent pozamiatała. Digital Witness wkręca się w banie konkretnie. Dęciaki jeszcze nigdy nie brzmiały tak dobrze.
Gość: Arek
[12 lutego 2014]
A Albarn? nie spodobal sie?
Z tego zestawienia najlepsze Innercity Ensemble. Po prostu M-I-A-Z-G-A!
Gość: kuba
[12 lutego 2014]
ja jebie, ale dobry ten Wilhelm Bras...

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także