Jukebox z Burroughsem

Zdjęcie Jukebox z Burroughsem

grafika: © Karolina Wojciechowska.


Przeciętny czytelnik Screenagers rozpozna przynajmniej dwa z trzech następujących zespołów: Steely Dan, The Soft Machine, Thin White Rope. Wszystkie te nazwy wywodzą się oczywiście z prozy Williama Sewarda Burroughsa, bohatera tej mini-laurki, który obchodziłby wczoraj swoje setne urodziny. Sporządzenie kompletnego spisu artystów, subkultur i całych gatunków znajdujących się pod wpływem tej postaci byłoby niemożliwe do wykonania, zresztą publikacje na podobne tematy wyrastają od lat jak grzyby po deszczu, w Polsce głównie za sprawą wznowienia „Nagiego Lunchu”, tłumaczenia „Delikatnego mechanizmu” oraz wydania świetnej monografii autorstwa Rafała Księżyka. Lata 2013 i 2014 dla polskiego odbiorcy zdecydowanie upływają więc pod znakiem WSB.

Z nieco mniej oczywistych kąsków w kwestii inspiracji można by na przykład zaserwować info, że Grant Hart, znany jako perkusista Hüsker Du, współtworzył projekt Nova Mob, odsyłający do słynnej trylogii „Nova Mit”. Albo że już w 1967 istniała folk-rockowa grupa The Mugwumps, inspirowana podobno bezpośrednio Burroughsem, a nie nazwą grupy politycznej. No i kto wie, czy genialny utwór „Black Meat” z albumu „Codename: Dustsucker” Bark Psychosis to nie nawiązanie do słynnej metafory heroiny z „Nagiego Lunchu”. Duch Burroughsa przeziera więc przez setki albo nawet tysiące projektów, ale mało kto pochyla się nad faktem, że w dziesiątkach brał udział ciałem i głosem. Lista takich wydawnictw jest długa, a większość pozycji zajmują spoken wordy i kolaże, przynależące raczej do świata audio-literatury, niemniej znajdują się tam również rzeczy dużo silniej związane z muzyką sensu stricto. Oto wybór kilku utworów z udziałem El Hombre Invisible, w których muzyka jest czymś więcej niż tylko tłem dla jego porno-boschowskich opisów.

William S. Burroughs & Kurt Cobain - „The "Priest" They Called Him”

Typ oklepany i dla wielu pewnie z tej racji nieznośny, szczególnie jeśli na Nirvanę jest się uczulonym, co jest doprawdy niepojęte. W każdym razie uprzedzenie złe jak każde inne, a panowie się tutaj doskonale bawią. Cobain z powodzeniem naśladuje wszystkie sprzęty gospodarstwa domowego, pogrywając sobie z feedbackiem i masakrując delikatną kolędę, której czytelne nuty wybrzmiewają na przykład w momencie, kiedy Burroughs diametralnie zmienia głos przy odczycie dialogów. Cobain – noise-ekstaza na bazie „Cichej nocy”. Burroughs – żywe, jak na jego statyczność wręcz wybuchowe wjazdy z wysokim głosem. Plus spoiwo – postać „Księdza” wchodzi w inny tekst Burroughsa, „Junky's Christmas”. To zdecydowanie więcej niż symboliczne spotkanie dwóch znudzonych ikon, co nie?

Material - „Seven Souls”

Ze wszystkich stylistyk, w jakie został wrzucany południowoamerykański akcent Williama Sewarda Burroughsa, muzyka Material jest być może tą najobiektywniej właściwą, choć z tego samego powodu tą bardzo – przynajmniej na papierze – oczywistą. Bo notkę promocyjną dla „Seven Souls” można by sformułować tak: „Grupa filtruje inspiracje Starożytnym Egiptem przez modernistyczne środki wyrazu”, co byłoby najkrótszym zdaniem definiującym zarówno język tego albumu, jak i ostatnią powieść Burroughsa, „Zachodnią krainę”. To właśnie jej fragmenty współtworzą narrację tego krążka. O ile jednak proza nadal pozostaje świeża i bezprecedensowa, o tyle penetrowanie duchowości dawnych kultur za pomocą funkowego bitu i kiepskawych dźwięków syntezatorów niestety nie przetrwały próby czasu. Chociaż może i przetrwały – ciężko bowiem stwierdzić, czy jest tu bardziej kiczowato, czy intrygująco i egzotycznie. A skądś to znamy.

Psychic TV - „Decoder 2: Dream” (ze składanki „Sugarmorphoses”, zawierającej soundtrack do filmu „Decoder”)

Nie ma wielkiej przesady w stwierdzeniu, że Psychic TV to muzyczny ekwiwalent prozy Burroughsa, a przynajmniej jedna z najpełniejszych realizacji jego postulatów. Niezależny, silnie środowiskowy film „Decoder” tę relację dokumentuje bardziej niż przekonująco. Cały soundtrack do tego obrazu jest znakomity, ale w momencie, kiedy głos Cosey Fanni-Tutti ustępuje miejsca barytonowi Burroughsa, nadającego jak gdyby z boskiego radioodbiornika, cała ta schizoidalna tkanka dźwiękowa zamienia się w hołd, oddany pisarzowi przez wszystkich wiarusów zaangażowanych w scenę industrialną. A trzeba pamiętać, że na planie tego filmu spotkali się reprezentanci pierwszej ligi – F.M. Einheit z Einstürzende Neubauten i Genesis P. Orridge. Jest oczywiście i sam Burroughs. W filmowym ujęciu „Decoder 2: Dream” Mistrz pojawia się zresztą na górze futurystycznego śmietniska, skąd wyprowadza głosem, a następnie za rękę jedną z bohaterek, wchodząc w rolę naturalnego przewodnika po tej dystopijnej rzeczywistości, czołowego dekodera. Film jest zresztą wprost naszpikowany odniesieniami do obsesyjnych tematów prozy Burroughsa – terroryzmu medialnego (próba zerwania ciągu dźwięków i obrazów) oraz futurystycznych zamieszek, paranoicznego poczucia kontroli i socjotechnicznej manipulacji, czy nawet do bezpośrednio wspomnianej cywilizacji Majów. W pewnym momencie Einheit ulega zresztą hipnozie patrząc w dokładną replikę Dream Machine, konstrukcji Briona Gysina, z której korzystał razem z Burroughsem. Duch Billa nie tyle więc unosi się nad tym audiowizualnym majstersztykiem kina niezależnego, co współtworzy go w niemal każdym detalu. Oczywiście to bardziej kwestia samego filmu aniżeli soundtracku, ale w tej symbiozie widać już jak na dłoni, że bombardowanie obrazami w twórczości Psychic TV to po prostu ożywione karty z książek Burroughsa. Niepokojące, futurystyczne bity ścieżki dźwiękowej są więc logicznym uzupełnieniem.

Laurie Anderson - „Sharkey's Night” (z albumu „Mister Heartbreak”)

Mało kto w świecie muzyki inspirował się Burroughsem więcej niż powierzchownie. Bowie ze swoim „Diamond Dogs”? Płycizna, nie czuć tam ani punkowej partyzantki „Wild Boys” ani mroków Orwella. Ale gdy Laurie Anderson pożycza sobie od Burroughsa hasło „language is a virus”, to nie tylko po to, żeby nagrać o tym piosenkę (co uczyniła), ale żeby zaszczepić tę koncepcję swojej sztuce i pozwolić rozkwitać dziecku tych dwóch doskonałych umysłów. Burroughs jest tym samym widoczny u niej nawet tam, gdzie nie jest cytowany i gdzie nie występuje osobiście, przezierając przez sporą część jej muzyki oraz poezji. W „Sharkey's Night” nasz bohater jest jednak na pokładzie w całej okazałości i chyba nie ma dla niego odpowiedniejszego miejsca. Kawałek broni się sam, co zresztą Anderson udowodniła, kiedy brawurowo wykonała go bez pomocy charyzmy Burroughsa na słynnym koncercie filmowym „Home Of The Brave”, zmyślnie modulując głos. Nasz gość za to nie brzmi tu jak wstawiony od czapy, może dlatego, że tekst utworu jest autorstwa Anderson, ustalającej tym samym reguły gry i dynamizującej flegmatycznego Billa. Dzięki temu zamiast geriatrycznej ściemy, w którą Burroughs w późnych latach czasami się osuwał, jest rasowy „wild boy”.

Tom Waits - „T'Aint No Sin”

Burroughs próbujący frazować jak Waits w krzywym coverze jazz-bluesowego klasyka Lee Morse'a? Tylko na „The Black Rider”, najbardziej odjechanym albumie Waitsa. O ile wczesnego Waitsa zestawia się na ogół z innym kultowym literatem, Charlesem Bukowskim, o tyle w jego późniejszej, poszukującej twórczości można już Burroughsa bez trudu odnaleźć, choćby w mechanicznym szaleństwie „Bone Machine”. Projekt teatralny „The Black Rider” był zresztą współtworzony przez Burroughsa, który napisał książkę do przedstawienia. Sama historia, oparta na niemieckiej baśni folkowej z motywem faustycznym, zawiera zresztą elementy autobiograficzne, a całość można odczytać jako ostrzeżenie przed zgubnym wpływem uzależnienia. Być może. Ciekawszy jest jednak Bill frazujący jak Waits na delirycznym zjeździe.

William S. Burroughs - „Ich Bin Von Kopf Bis Fuss Auf Liebe Eingestellt” (z repertuaru Marleny Dietrich)

Dziesiątki projektów, drugie tyle wywiadów i przemówień, ale Burrougsha śpiewającego w pełni melodyjnie nie udało się przyłapać na taśmie aż do wydania „Dead City Radio” w 1990 roku. Później zaśpiewa co prawda z R.E.M. w „Star Me Kitten” - utworze, w którym przedstawia wiersz o Dietrich, przewrotnie mówiąc o niej na wstępie „Not one of my favourite people” - ale to tylko pół-śpiewanie, więc się nie liczy. W pełnej krasie ukazuje się jednakże właśnie w repertuarze ikony niemieckiej muzyki popularnej, a niemczyzna w jego ustach jest uroczo bełkotliwa. I chociaż żywił tę niejasną niechęć do postaci Dietrich, to rzecz wydaje się całkiem szczera. Zresztą Burroughsa romantycznego, człowieka targanego tęsknotami i namiętnościami, a nie kosmicznego wysłannika Nova Police, znamy z powieści „Queer”. To właśnie w tamtych realiach, po którymś z licznych zawodów miłosnych, można sobie bez problemu wyobrazić Williama w pokoju meksykańskiego hotelu, sączącego nieco melancholijnie wódkę z colą i odtwarzającego – oczywiście z lekkim przekąsem - tę klasykę niemieckiej piosenki. Najprawdopodobniej jest to jednak wykonanie dedykowane gromadzie kotów, jedynym ziemskim stworzeniom, które sprawiały, że wizja zagłady świata zaczęła Burroughsa zasmucać. A po takim przedstawieniu padają jeszcze znamienne słowa: „Survive, it's the name of the game! Would I give a shit about these people?”, w których cynizm ustępuje miejsca zdławionej ciepłocie.

Master Musicians Of Joujouka - „The Pipes Of Pan At Jajouka”

BONUS, a to dlatego, że mamy tu odwrócenie roli – to etniczna muzyka Master Musicians Of Joujouka mocno inspirowała Burroughsa. Sam nie miał na nią wielkiego wpływu, poza faktem, że wraz z Brionem Gysinem wymyślili nazwę dla kolektywu, stworzyli dla niego środowisko silnie zainspirowane prozą Billa oraz ułożyli przedmowę we wkładce do nagranej dla nich płyty. Konkretnym wydawnictwem z 1971 roku zajął się Brian Jones, ale lista ludzi nagrywających Marokańczyków jest długa i ciągnąca się przez dekady. Niemniej to właśnie Burroughs spopularyzował ich na długo przed Jonesem i innymi. Notka z Wikipedii: In Tangier, Gysin and Hamri founded the 1001 Nights restaurant, in which the musicians played throughout the 1950s to a largely Western audience in what was then an international zone, the "Interzone" of Burroughs' fiction. How cool is that?

Karol Paczkowski (6 lutego 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Queer
[11 lutego 2014]
Czy pisarze to szuje, nie wiem, nie generalizowałbym aż tak dalece - takie uogólnienia zawsze mogą być dla kogoś krzywdzące. Niewątpliwie jest coś w tym, co zauważa Gombrowicz w swoich oficjalnych Dziennikach, że pisanie to sport ego, w dodatku indywidualny (choć to nie zawsze, co tyczy się zwłaszcza pisanej obecnie literatury w języku polskim); osobiście jestem zdania, że w ogóle wszelka działalność artystyczna nosi znamiona ego trippin'. Można mieć jednak wielkie ego, ale trzymać się elementarnych zasad etyki, co - umówmy się - Burroughsowi, z takich, czy innych względów wychodziło słabo.

Próba oddzielania biografii od twórczości w przypadku tego autora, dla którego materiałem dla pierwszych trzech, a właściwie czterech (wliczając "And The Hippos...") powieści jest jego biografia, wydaje mi się nieco na siłę; zresztą nie wiem czy takie próby w ogóle są uzasadnione - tak naprawdę większość piszących w pracy czerpie ze swojego doświadczenia życiowego. Tego rodzaju próby często służą zwyczajnie za furtkę, dzięki której autorowi udaje się uniknąć odpowiedzialności za różne - mniejsze lub większe - świństwa, które wypisuje, nierzadko używając sobie przy tym na innych.

Ogólnie z tego co czytałem, widzę, że się z grubsza zgadzamy. Czy też ja mogę się zgodzić z tym, co piszesz. W sensie, że nie zawsze, może nawet często, kiedy ktoś zabiera się za kolejny (nie wiadomo już który, bo właśnie odkrył Amerykę, a w istocie wyważa otwarte drzwi) tekst na temat pisarza właściwie rozkłada się akcenty. Nierzadko odnosi się wrażenie, co się jak dla mnie tyczy także eseju Księżyka, że ludzie podchodzą do tematu na kolanach, tudzież z wypiekami na twarzy jak u egzaltowanej nastolatki. U mnie tego rodzaju podejście wzbudza zwyczajnie awersję. To po prostu nie jest tak wielki pisarz i myśliciel, jak niektórzy chcieliby go widzieć - przynajmniej w mojej ocenie. Podobnie jak całe Beat Generation jako literatura jest zdecydowanie przeceniane. To był raczej ruch kulturowy, podobnie jak punk w swoim zaraniu był przede wszystkim ruchem społecznym, który w dalszej perspektywie uruchomił pewne mechanizmy - jako muzyka to nie było nic innego jak ol'good rock'n'roll.


Będę również szczery: nigdy nie zastanawiałem się nad wpływem Burroughsa na Deleuza, tudzież nie próbowałem filtrować jego twórczości przez pryzmat Foucaulta,czy Battaille'a, nie wspominając o Korzybskim (którego "Semantyka ogólna" ma blisko tysiąc stron), ponieważ - mimo, iż w zamierzchłych czasach studiowałem nauki społeczne - nigdy nie czytałem tych autorów. A teraz to mi się zwyczajnie nie chce, bo mam ciekawsze rzeczy do roboty niż przebijanie się przez jakiś postmodernistyczny - za przeproszeniem i przy całym szacunku - bełkot. Dla mnie większość filozofii postmodernistycznej nie jest filozofią, a krytyką społeczną (studiowałem socjologię) filozofię udającą tudzież do takiej aspirującą, a także często potwierdzeniem gombrowiczowskiej tezy, że im mądrzej tym głupiej. Nie przeceniałbym również wpływu tego autora na pisma postmodernistów, ponieważ zgodnie z prawem synchronii, tudzież koncepcją zbiorowej nieświadomości Junga, ludzie mogą wpadać na różne rzeczy równolegle; niektórzy mają przy tym farta i znajdują się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie.

Nie czytałem "Cities of the Red Night" i nie wiem czy przeczytam, bo raz, że książek jest do przeczytania więcej niż mamy na to czasu; pozycje takie jak "Delikatny mechanizm" nabywam raczej z ciekawości i czytam z sentymentu oraz dla zabawy - Burroughs w całej swojej makabrze bywa jednak bardzo zabawny. Dwa - co za tym idzie: często sięgam po inne pozycje niż te, które w pewnych kręgach wypada czytać, tudzież przeczytane mieć, nierzadko książki o klasycznej konstrukcji i narracji, li też po prostu klasyki, których nie czytałem jak byłem młodszy (np. Conrad albo - nie wiem - Dickens). Trzy - uczę się aktualnie kolejnego obok angielskiego języka obcego, więc staram się jak najwięcej czytać w tymże języku. I w końcu - czasem po prostu nie czytam nic, bo wolę sobie zwyczajnie wyjść na rower, po prostu pożyć.

Generalnie, jak interlokutor zauważa, jestem o parę lat starszy, choć nie sądzę, żeby to była istotna różnica pokoleniowa. W każdym razie się na pewnych rzeczach wychowałem, zarówno na Burroughsie, jak i lansującym go w koło Macieju i do znudzenia Rafale Księżyku. Z dystansu widzę jednak swoje młodzieńcze ekscytacje trochę inaczej, a dziennikarstwo Księżyka zwyczajnie jako wtórne. Nie tak dawno - w latach 90. - internetu nie było, tudzież raczkował, więc można było przepisywać i zrzynać do woli bez obaw, że ktoś nam wytknie, że to było w ostatnim Wire, tudzież NME. Ogólnie Rafał Księżyk zrobił karierę przepisując to, co już było napisane. Ale z drugiej - nie chciałbym umniejszać jego roli - tak właśnie rozwija się kultura. Albo - jak powiedział Burroughs - pisarze nie piszą tylko przepisują. I coś w tym jest. W każdym razie - niezależnie - pewien rodzaj dziennikarstwa nie ma już dziś racji bytu. I zwyczajnie drażni. Koniec. Kropka. Przepraszam, że tak długo to trwało. Z całym szacunkiem dyskusję uważam za skończoną, bo mam lepsze rzeczy do roboty niż dyskutowanie z wirtualnymi interlokutorami, a poza tym - powtórzę: się z grubsza zgadzamy. Dobranoc albo dzień dobry.
Gość: karol p nzlg
[8 lutego 2014]
pisarze to szuje, wiadomo, nikt tu nie chce tych ego-chujków wybielać, ale dla higieny oddzielmy twórczość od biografii. zgadzam się ze wszystkim odnośnie taniego lansiarstwa na fali już-nie-kontrowersyjnego pisarza. tego typu jechanie "Billem" oczywiście potępiam, z mojej strony wynika to raczej ze świadomości rozdarcia jego twórczości między opozycje - oczywiście bardzo umownie - wysokie/niskie: teoria informacji a spiskowe ściemy, fajnie potraktowane ciało a duchowość dla ubogich, teorie technik sprzeciwu a ich bełkotliwa, komiksowa realizacja. i tak dalej, zawsze pomiędzy pop i nie-pop, stąd takie podwójne traktowanie z mojej strony, trochę serio, trochę nie.

pewnie masz rację z tym powtarzaniem się Księżyka, ale ja jestem młodej daty, żadnych kultowych zinów nie tykałem i generalnie nie było mi z tym autorem szczególnie po drodze, więc i frustrującego deja vu przy lekturze "Cięć" nie doświadczyłem. a pisząc o tym, że książka ma wpływ na czytanie Burroughsa, miałem na myśli między innymi własne otoczenie i siebie samego, bo poza tangierskim numerem LnŚ, to był mój wstęp do czytania obszerniejszych tekstów na temat tego przecenianego - tu zgoda - ale również niedocenionego autora. bo problem z odbiorem Burroughsa polega na szkodliwej polaryzacji - albo nazbyt poważne wielbienie, albo redukcja do ikonki popkultury. tymczasem jego się świetnie czyta dla przeczyszczenia wyobraźni, ale jeszcze lepiej się go używa. na przykład pojęcie kontroli, bardzo kompleksowe dzięki tej jego paranoi, można gryźć u niego Foucaultem, semantyką ogólną Korzybskiego, Sade'em i Bataille'em, posthumanizmem, antropologią kulturową, itd. bardzo wdzięczne tworzywo do dłubania, oczywiście w granicach rozsądku. sam Deleuze - tu ryzykuję, bo nie wiem jaki masz do niego stosunek - co nieco sobie powyciągał z Burroughsa. dlatego sądzę, że problem z czytaniem, ekhm, Billa, jest podwójny, bo to ani nie powinna być lektura, którą należy odłożyć wraz ze zniknięciem wszystkich pryszczy, ani też rzecz godna kultu ślizgającego się po powierzchni. i dlatego nadal broniłbym monografii Księżyka, bo może chociaż trochę naświetli wątki, a potem może ktoś sobie sięgnie choćby po "Literary Outlaw". zauważ, że Ty wychodzisz z pozycji czytelnika, który już tego Burroughsa przetrawił, ja trochę odkrywam go na nowo, a szereg potencjalnych czytelników chętnie skubnie jakiś tekst w rodzimym języku, choćby w roli trampoliny.

co do "Delikatnego mechanizmu" - świetne rozdziały obok nadających się do kibla, w ogóle najbardziej przeceniana książka Burroughs. w wywiadach przestrzegał, że eksperymenty mogą zapędzić literaturę w ślepą uliczkę, po czym sam tam włazi. przy okazji, czytałeś może "Cities of the Red Night"? to chyba moja ulubiona książka Burroughsa, wolna od wielu przymiotów, które potrafią tak irytować np. w "Nova Mit".
Gość: Queer
[8 lutego 2014]
Co złego? Hmmm... Z tego co wiem Burroughs wcale nie był tak sympatycznym i otwartym człowiekiem, jak niektórzy chcieliby go widzieć. "Całe środowisko" to żaden argument, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że w pewnym kręgach, i w pewnym wieku, nie ma nic bardziej "cool" niż przewieźć się na Burroughsie. To prowadzi do tego, że - na przykład - swego czasu pewien młody, bardzo "cool" pisarz popełnił felieton o pisarzu do jakiegoś kolorowego pisemka dla kobiet, było to bodajże Elle. Obawiam się, że się taką figurą retoryczną posłużę, autor się w grobie przewraca i przy całym jego hedonistycznym zacięciu zapewne boli już go dupsko, bo podejrzewam, iż - mimo swoich ciągot do (s)ekstremy - raczej bicie rekordu świata w analu go nie interesowało. To raz. Dwa - choć opatrzony potężną bibliografią, tekst Pana Księżyka przypomina zlepek powierzchownych i schematycznych komunałów pozbawionych jakiegokolwiek odautorskiego spojrzenia. Ot, przepisane, co napisano już dziesiątki razy, a tak naprawdę zainteresowani tematem czytali już to wszystko po angielsku dawno temu. Dużo lepiej dla porównania wypada ten artykuł: http://thequietus.com/articles/14434-william-burroughs-100-birthday-writer-centenary Także śmiem również powątpiewać tą morderczą pracę pana Księżyka, bo on wciska od blisko 20 lat gdzie tylko może ten sam kit: industrial, Throbbing Gristle, społeczeństwo spektaklu, beatników, kontrkulturę i taka w kółko, masło maślane. "23 cięcia..." wydają się tylko syntezą tych schematycznych, powierzchownych tekstów, które przemycał dziennikarz na łamach różnych periodyków. Morderczą pracę to wykonał tłumacz "Soft Machine" , które przeczytałem z pewną przyjemnością, choć nie wszystkie rozdziały do mnie przemawiały, jak to zresztą zwykle w przypadku - że sparafrazuje (jak wszyscy to wszyscy) - Billa. Jako pisarz jest to postać zdecydowanie przereklamowana, jako myśliciel również - jak dla mnie interesujący jest tylko jego przyczynek do teorii informacji, ale jako - człowiek - umówmy się szuja pozbawiona skrupułów, której udało się uniknąć odpowiedzialności za różne mniejsze i większe świństwa. I nie mam tu nawet na myśli zabójstwa żony, bo to był wypadek. Zaniedbanie syna już takim nie było. Że tak na koniec retorycznie spytam: chcielibyście mieć takiego starego? Wielkiego pisarza?
Gość: karol p nzlg
[6 lutego 2014]
a co złego jest w mówieniu per Bill, kiedy całe niemal środowisko wokół Burroughsa tak się do niego zwracało? poza tym, to przecież świadoma figura, która ma trochę ożywić tę postać, pokazać że to wciąż świetny pisarz dla młodych pokoleń, a nie pomnik z brązu. tak jest w moim przypadku, i myślę, że u Rafał Księżyk podszedł do sprawy podobnie. kto jak kto, ale Księżyk poświęcił temu tyle pracy i widać u niego taką pasję w temacie Burroughsa, że nie ma co się czepiać takich pierdół. zgadzam się, że monografia nie jest perfekcyjna, ale jest 1. pierwsza, 2. jest bardzo dobrym wstępem, 3. no i czyta się świetnie, kawał przyjemnej literatury. a że brakuje jej dystansu i jest małą pigułką, nie mogąca się mierzyć z anglojęzycznymi pozycjami, to inna sprawa. ale to słabiutkie powody, żeby zjeżdżać fajną pracę kogoś, kto realnie przyczynia się do małego renesansu czytania Burroughsa w Polsce.
Gość: Queer
[6 lutego 2014]
Śmiem powątpiewać w "świetność" monografii pana Rafała Księżyka i tej jego pretensjonalnej maniery pisania o pisarzu per Bill. Zero odautorskiej inwencji w tej książeczce.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także