Oasis: 21 piosenek
Jeśli nie lubisz piwa, piłki nożnej i atrakcyjnych blondynek, to prawdopodobnie jesteś fanem Alice In Chains i możesz śmiało darować sobie dalszą część tego artykułu. Świat wartości Oasis został jasno określony na samym początku i specjalnych wyjątków od niego historia zespołu nie uświadczyła. A ta historia liczy sobie już dwadzieścia lat – to właśnie wczesną jesienią 1991 roku Noel Gallagher, Liam Gallagher, Paul Arthurs, Paul McGuigan i Tony McCarroll zagrali swój pierwszy wspólny koncert w składzie, który miał ich zaprowadzić na szczyty światowego rock’n’rolla. Dzieje Oasis to kilkanaście numerów jeden, gigantyczne stadionowe trasy, medialne konflikty i cała reszta ogromnego zamieszania, któremu od początku przyświecał jeden cel: zostać największym zespołem na świecie. My jednak w dwudziestą rocznicę nie zamierzamy roztrząsać raz jeszcze dobrze znanych historii – zamiast tego celebrujemy jubileusz Oasis refleksjami na temat dwudziestu... jeden wybranych nieprzypadkowo utworów grupy (ich kolejność jest chronologiczna, tj. pojawiają się w kolejności ukazywania się na regularnych wydawnictwach Oasis). Oraz rzecz jasna kilkoma kuflami zimnego piwa.
Odsłuchaj całą dwudziestkę za pomocą playlisty YouTube.
Live Forever (album „Definitely Maybe”, 1994)
Takie numery jak „Live Forever” pisze się raz w życiu, zwykle w najmniej spodziewanym momencie. Wiosną 1991 roku Noel Gallagher pracował na budowie, nie miał kasy, a na dodatek to nie on, tylko jego młodszy i lepiej wyglądający brat zaczynał karierę w zespole rockowym. Podczas nocnej zmiany słuchał „Exile On Main Street” i rozmyślał o lepszej przyszłości, brzdąkając na gitarze. Chwilę potem napisał swoją najlepszą piosenkę – wzorowany na „Shine A Light” Stonesów epicki hymn, otwierający jego przyszłemu zespołowi drogę do światowej kariery. W sierpniu 1991 Noel wybrał się na pierwszy koncert kapeli Liama o beznadziejnej nazwie Oasis, sugerującej przynależność do sceny reggae i załamał się poziomem występu. Z jakiegoś powodu starszy z braci postanowił jednak dołączyć do składu – z nim w roli lidera oraz „Live Forever” w kieszeni mieli zostać największym zespołem na Ziemi. I tak za pomocą jednego przeciągłego maybeee Oasis uzyskali kontrakt z Creation, nagrali świetny debiut i wskoczyli na listy przebojów singlem ze zdjęciem starego domu Johna Lennona, a teledysk z Liamem siedzącym na krześle przybitym do ściany na wysokości kilku metrów obiegł wszystkie telewizje świata. Co by tu jeszcze? Chyba tylko dwie rzeczy: dwadzieścia lat po tym, jak melodia łaskawie wstąpiła do głowy Noela Gallaghera, „Live Forever” wciąż brzmi gigantycznie, a poza tym Bono ponoć żałuje, że sam nie napisał tej piosenki. (Kuba Ambrożewski)
Rock‘n’Roll Star (album „Definitely Maybe”, 1994)
Muszę przyznać, że kiedy parę lat temu „Champagne Supernova” znalazło się w czołówce rankingu brytyjskich piosenek z najbardziej absurdalnym i pozbawionym sensu tekstem, nie byłem tym faktem szczególnie zbulwersowany. Gallagherowie – w przeciwieństwie do oxfordzkich inteligencików z Radiohead – nigdy nie należeli do intelektualnej elity brytyjskiego społeczeństwa. Jako szablonowi blue-collar boys nie mieli też – jak ich odwieczni wrogowie z Blur – szczególnego talentu do kreślenia karykaturalnych, boleśnie prawdziwych portretów wielkomiejskiej wyspiarskiej socjety. Osobiste życiowe credo (naczy się co, naćpać się i najebać?) wyłożyli w zasadzie w swoich trzech wczesnych singlach: „Live Forever”, „Cigarettes And Alcohol” oraz właśnie „Rock‘n’Roll Star” – cała reszta gallagherowskiej alkopoezji to – bez wielkiej przesady – trochę kopii, trochę powtórek. Trudno o bardziej bezczelne i pozbawione umiaru otwarcie pełnoprawnej kariery niż ostatni ze wspomnianych utworów. Wściekłe, buńczuczne skandowanie tytułowej frazy przez Liama można wprawdzie odbierać jako tanią prowokację, jednak znając charaktery obu braci trudno uwierzyć, że nawet śpiewając swój pierwszy wielki przebój dla dziesięcioosobowego tłumu, nie byli w swym przeświadczeniu o wszechpotędze zgodni z własnym sumieniem. To jednak, abstrahując od mocno aroganckiej wymowy, utwór w swej wymowie mocno eskapistyczny: kolorowy, roztańczony Manchester nagle okazuje się zapyziałą dziurą, z której jedyna ucieczka wiedzie przez poddany typowej, robotniczej idealizacji Londyn. Przeklęta socjotechnika rodem z cuchnącego tanim tytoniem i rozlanym piwskiem pubu? Kupuję! (Bartosz Iwański)
Columbia (album „Definitely Maybe”, 1994)
Niech mnie Old Trafford pochłonie, jeśli kiedykolwiek uznam, że „Columbia” nie mieści się z dużym zapasem na liście dziesięciu obiektywnie najlepszych utworów Oasis. Pisząc obiektywnie nie mam, rzecz jasna, na myśli szczegółowej analizy rozkładu T-studenta, ale raczej zbiór atrybutów pozwalających cieszyć się tej kleistej, przećpanej epopei estymą nie tylko wśród zadeklarowanych wyznawców Gallagherów czy słuchaczy spotykających się z braćmi wyłącznie okazyjnie, ale wręcz między zadeklarowanymi hejterami OAZY. I rzeczywiście, trudno wyobrazić sobie, aby którykolwiek element kokainowego jamu z powodzeniem mogącego spełniać rolę oficjalnego hymnu psychodelicznego wcielenia najsłynniejszych bodaj fanów The Citizens pod słońcem, mógł w jakikolwiek sposób wadzić. Zachwyca przede wszystkim przebijający się przez grubą ścianę tekstur kruszonych wiodącym riffem i mięsistymi wprawkami prowadzącego wiosła Noela groove utworu – być może najbardziej klubowego w katalogu grupy. Czym jest bowiem „Columbia” jeśli nie sześciominutową, quasiminimalistyczną kontemplacją opartą o zasady maniackiej pętli, rozwijania kompozycji poprzez konsekwentną repetycję? Ulubiony koncertowy materiał Boneheada kreśli swą transową, laid-back atmosferą namacalny obraz Wysp stojących okrakiem na krawędzi dwu toczących wojnę o rządy dusz stylistyk – niby zerka na migoczące we wstecznym lusterku odbicie tradycji narkoucztowania Happy Mondays, ale też – jak mało który w moim odczuciu utwór na „Definitely Maybe” – antycypuje szaleńczą atmosferę bitwy o Anglię. Tej samej, która już parę miesięcy później na zawsze zmienić miała oblicze brytyjskiej sceny rockowej. (Bartosz Iwański)
Alive (singiel „Shakermaker”, 1994)
Skromny research, który miał przypomnieć mi o kilku związanych z Gallagherami, a zagubionych w otchłaniach pamięci faktach, zupełnym przypadkiem uświadomił mnie co do istnienia facebookowej grupy All Oasis Songs Sound The Same. Wprawdzie nikomu, kto czyta te słowa nie ma, rzecz jasna, potrzeby tłumaczyć, z jak wierutną, zakrojoną na zdyskredytowanie świętej pamięci grupy (swoją drogą, że w 2011 roku wciąż komuś się chce, szczerze podziwiam upór!) bzdurą mamy tu do czynienia, jednak „Alive” to przypadek z kilku powodów wymagający osobnego komentarza. Odsyłający nas w czasy, w których Bonehead dumnie paradował z gęstą czupryną, zaś braciszkom nie śniło się jeszcze, w jak niedługim czasie spełnią marzenia o sukcesie na globalną skalę, utwór zdaje się najbardziej radykalnym przykładem zerwania Oasis z rodzimą, wyspiarską tradycją songwriterską. Z perspektywy człowieka, który podarował światu „Don’t Look Back In Anger”, Noel może wprawdzie traktować „Alive” jako niezgrabną wprawkę, stylistyczne ćwiczenie niezupełnie określonej kierunkowo grupy, jednak faktem jest, że spośród najwcześniejszych kompozycji Oasis, to właśnie ten numer dostarcza najwięcej dowodów w sprawie niejasnych związków zespołu z tradycją amerykańskiego rocka. Jeśli przypomnieć dodatkowo, że starszy z Gallagherów odwiedził Stany jako techniczny Inspiral Carpets zanim jego muzykowanie nabrało w ogóle poważnego charakteru, wszystko stanie się niemal jasne. Chociaż wprawne ucho wychwyci tu (zupełnie zresztą słusznie) echa starych, dobrych Stone Roses, to właściwy trop wydaje się prowadzić ścieżkami wydeptanymi przez... formacje grunge’owe i korzenny indie-rock. Słuchając „Alive”, z jego ciężką, mocno siarczystą atmosferą, charakterystycznymi przełamaniami gitar po refrenie i wieńczącą solówką żywcem wyjętą z niezal-solo-generatora, mam zawsze nieodparte wrażenie obcowania z zagubionym klasykiem Dinosaur Jr. Ech, gdyby nie ta becząca koza na wokalu... (Bartosz Iwański)
Fade Away (singiel „Cigarettes & Alcohol”, 1994)
Z kultowych ansambli Manchesteru zespół braci Gallagher zawsze stał po stronie Stone Roses – lista dowodów jest zbyt długa, by ją przytaczać w tym miejscu. Dość powiedzieć, że to koncert kwartetu Brown/Squire/Mounfield/Wren zainspirował siedemnastoletniego Liama do odstawienia na chwilę butelki z piwem i sięgnięcia po mikrofon, a wczesny – I mean, naprawdę wczesny – repertuar Oasis brzmi jak materiał z przesłuchań do programu twoje własne Stone Roses. Sprawdźcie takie demówki, jak „Colour My Life” albo „See The Sun”, a uwierzycie. Z całej reszty, stylistyka obozu Joy Division/New Order leżała za daleko od strefy komfortu Noela, a muzyka The Smiths była zbyt studencka jak na poglądy polityczne Liama i zbyt złożona, żeby zajmowali się nią pubowi grajkowie pokroju Boneheada. Zostawali więc Buzzcocks i choć Gallagherowie należeli od początku do komitetu poparcia Sex Pistols, zdarzyło im się zapuścić na terytoria kapeli Pete’a Shelleya. Z „Fade Away” wylewa się energia eksplodującego zespołu – takiego, który za moment zawojuje świat, lecz jeszcze nie tym utworem, ten wciąż nie jest dość dojrzały. Ale i nie ma co się dziwić, skoro brzmi jak naładowane testosteronem „Singles Going Steady” – kwintesencja i definicja gówniarskiego punk-popu – a jednocześnie kradnie melodię zwrotki od jeszcze bardziej gówniarskiego... Wham! (kapitalny, zapomniany numer jeden z 1984 roku, „Freedom”). Za chwilę do gry wkroczą naprawdę duże pieniądze i taki JAZGOT nie będzie już możliwy. (Kuba Ambrożewski)
Whatever (singiel „Whatever”, 1994)
Spośród długiej litanii kłamstw manchesterskich Noela Gallaghera, „Whatever” wydaje mi się przegięciem zdecydowanie najgrubszym. Nie dość, że oszukał, to jeszcze zadrwił bezczelnie, ośmieszył, skompromitował wyznawców świątecznego singla z mundialowego roku 1994, którzy po odkryciu bolesnej prawdy mogli tylko za autorem oryginału – naczelnym kpiarzem muzycznej Wielkiej Brytanii ery Monty Pythona, Neilem Innesem – zaintonować jak słodko być idiotą. Do posiadaczy zgwałconej lojalności zaliczałem się i ja, zobaczywszy w popołudniowym programie Marka Wiernika fragment czarno-białego klipu i zakochawszy się w nim bezkrytycznie. (Sam utwór w namacalnej postaci zdobyłem dopiero sześć lat później, kupując za grube tysiące lirów kompaktowego singla podczas zagranicznej wycieczki. Przez cały ten czas słyszałem go może raz, piosenka funkcjonowała w mojej głowie na zasadzie hipnagogicznego marzenia. Czasy przedinternetowe, co nie?). Ta arcyzgrabnie przepisana interpretacja bitelsowskiego pastiszu ma jednak swój zbuntowany, osobisty wymiar – Noel popełnił„Whatever” w momencie podejmowania decyzji o rzuceniu regularnej pracy i rozpoczęciu kariery muzyka, wbrew naciskom rodziców. Pozornie niewinny tumiwisizm frazy I’ll sing the blues if I want czyni więc z tej lennonowskiej, smyczkowej ballady jego prywatny, cichy, ale pełen determinacji protest song, zarazem sprawnie objaśniając songwriterski patent Gallaghera – kraść tak, żeby zorientowali się jak najpóźniej. (Kuba Ambrożewski)
Some Might Say (album „(What’s The Story) Morning Glory?”, 1995)
Wicie, rozumicie, towarzysze: z fanami Oasis już tak po prostu jest, że o skromną dawkę krytycyzmu, obiektywnego spojrzenia na rzeczywistość i myślenia w kategoriach zdrowego rozsądku i chłodnej głowy w kontekście posiadaczy najsłynniejszych monobrwi w brytyjskim showbiznesie cholernie trudno. Nie wiem, być może to kwestia rozprzestrzeniającego się za pośrednictwem tych piosenek wirusa zniekształcającego faktyczny obraz świata. Być może jednak to January ma rację, a Dusia blefuje i Oasis faktycznie byli zespołem większym nawet od Beatlesów, zaś siedzący na chmurce John Lennon surowo osądzi u bram nieba wszystkich, którzy w szczytnej intencji obrony jego czci i chwały, opluwali Gallagherów jako tych, którzy beatlesowskie ideały sierpnia w sposób barbarzyński sprzeniewierzyli. Nie wiem. Piszę to wszystko w gruncie rzeczy wyłącznie po to, aby się usprawiedliwić. Owszem, zawsze dziwiło mnie bezkrytyczne, bałwochwalcze wręcz podejście do zespołu, gwarantujące braciszkom całkowitą nietykalność – także od dobrodusznej drwiny. Bolesna prawda jest jednak taka, że ilekroć przychodzi mi zabierać głos w kwestii „Some Might Say”, błyskawicznie dociera do mnie głęboki sens sposobu myślenia oasisowskich bojówkarzy, lepszych ludzi.
Pisanie o piosenkach z „(What’s The Story) Morning Glory?” zostawiłem sobie na sam koniec, choć skłamałbym, gdybym próbował tłumaczyć się z tego za pomocą metafory o wisience na torcie i uroczystym ukoronowaniu naszego skromnego ficzura. Jest dokładnie na odwrót: nawet teraz nie bardzo wiem, o czym w kontekście „Some Might Say” napisać. Własnie „Some Might Say” – prawdopodobnie najważniejszego (choć na ten moment zapewne nie ulubionego) utworu, z jakim kiedykolwiek się zetknąłem. Noel Gallagher powiedział kiedyś, że singiel ten definiuje w pięciu minutach esencję tego, czym jest Oasis i zgadzam się z tym stwierdzeniem w dwustu procentach. Dla mnie jednak znaczenie tego kawałka było zawsze dużo bardziej złożone. W życiu kilkuletniego pędraka poznanie „(What’s The Story) Morning Glory?” (i to w dodatku jako pierwszego pełnego albumu w ogóle) stanowiło prawdziwą rewolucję. Wiodący riff zawsze więc będzie kojarzył mi się z nieznanym, mocno idealizowanym, oddalonym o kilka tysięcy kilometrów lądem zwanym Brytanią. Tak bardzo irytujący mnóstwo ludzi wokal Liama, na zawsze pozostanie jednym z wzorców proper rockowego wokalu. Zjechane zaś na amen na kasecie kończące piosenkę solo Noela, jak również poprzedzający je warkocz zapijaczonych, choć krystalicznie czystych harmonii po wsze czasy będzie – niczym kwiatek do kożucha – towarzyszyć paru naprawdę wielkim motywom na mojej prywatnej liście najlepszych momentów w historii muzyki. Bo, widzicie, fanom Oasis, cytując herszta radosnej gromady kibiców Lechii Gdańsk, nie przetłumaczy się, że tak ma być. (Bartosz Iwański)
Talk Tonight (singiel „Some Might Say”, 1995)
Najprawdopodobniej była to jedna z tysięcy uderzająco do siebie podobnych, obficie podlanych wódką i nasączonych dymem gallagherowskich kłótni. Być może – jak zazwyczaj – poszło o niewybredne uwagi kierowane przez przechodzącego kulminacyjny moment zachłyśnięcia się niespodziewaną i oszałamiającą sławą Liama, wymierzone w kierunku brata, choć równie dobrze mogło być dokładnie na odwrót. Z całą pewnością do pogłębienia frustracji, o których przezwyciężeniu „Talk Tonight” pośrednio opowiada, przyczyniło się chłodne przyjęcie przez nieszczególnie wrażliwą na granie Oasis jankeską publikę. Faktem jest też, że pierwsza amerykańska trasa tej obwoźnej gorzelni o włos nie skończyła się przedwczesną katastrofą, w obliczu której świat nigdy mógłby nie usłyszeć o „Wonderwall”. Cała historia jest zresztą doskonale znana: samotna podróż Noela do Frisco i Vegas, buńczuczny katastrofizm i deklaracja zwinięcia kramiku z szyldem Oasis, przypadkowe spotkanie z nieznajomą soul sister i zbawienny wpływ jej alkoholowych seansów psychoterapeutycznych na dalsze losy zespołu. Owocem całej sprawy jest właśnie dziękczynne „Talk Tonight”: prawdziwy klejnot w koronie Oasis, a przy okazji – zważywszy na okoliczności – być może najbardziej szczere wyznanie, na jakie zdobył się starszy z Gallagherów (przynajmniej do momentu bolesnych sprawozdań z wycieczek w odmienne stany świadomości). Ta nieskomplikowana, przefiltrowana przez kolory ustępującej brzaskowi nocy, esencjonalnie noelowska ballada ma w sobie ciężko wytłumaczalny słowami nastrój zawieszenia wpół drogi – tak w sensie geograficznym, jak i dalece metafizycznym. Piosenka turystyczna dla niedoszłych samobójców. (Bartosz Iwański)
Roll With It (album „(What’s The Story) Morning Glory?”, 1995)
„Roll With It” to takie trochę oasisowskie „Coś optymistycznego” – sobą bądź, sobą być, najlepiej jest, o czym wiadomo nie od dziś. Kto wie, być może gdyby Kasia Kowalska natrafiła na swoich Blur, także nad Wisłą mielibyśmy do czynienia z czymś na kształt pamiętnej bitwy o Anglię sierpnia 1995 roku. Żarty żartami, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ten fantastyczny singiel został przez niszczycielską siłę żywiołu historii potraktowany w sposób wyjątkowo krzywdzący i uwikłany po wsze czasy w kontekst pamiętnej, bezlitosnej walki, która w znacznie większym stopniu przypominała poważny konflikt kulturowy niż banalną konkurencję dwóch formacji muzycznych. Oczywiście, nawet w zamkniętej lidze singli z „(What’s The Story) Morning Glory?” „Roll With It” z trudem wytrzymuje pojedynek z takimi gigantami jak „Wonderwall” czy „Don’t Look Back In Anger”. Z całą pewnością nie ma tu nawet krztyny hymniczności obu wielkich kompozycji starszego z Gallagherów, brakuje też narastającej aż do oczekiwanego katharsis atmosfery „Some Might Say”. Bezkompromisowe riff-music „Roll With It”, samonakręcający się mechanizm prostej kombinacji refrenu i zwrotki w pewnym sensie wciąż przynależy stylistycznie do nieco bardziej patologicznej rodziny kompozycji z „Definitely Maybe”, ale być może w tym tkwi jego największa siła: razem z „Whatever” i „Some Might Say” zdaje się tworzyć masywny pomost łączący dwa nieco odmienne oblicza tego samego zespołu. Chociaż może to ja przesadzam, może powinienem po prostu napisać o najśmieszniejszym TOTP, jakie widziałem i legendarnym kaszlnięciu, które poprzedza TĘ piosenkę. (Bartosz Iwański)
Rockin’ Chair (singiel „Roll With It”, 1995)
Pięć miesięcy dzieli ten utwór i jedną z najlepszych brytyjskich płyt lat dziewięćdziesiątych, będącą jej tekstowym rewersem. Choć nie, cofam to, co cofnąłem – oddanie emocjonalnej głębi tamtego albumu poprzez zestawienie go z lirykiem Noela Gallaghera byłoby lekką profanacją. Nie dlatego, że teksty lidera Oasis uważam za szczególnie głupie. Są, ogólnie rzecz biorąc, w normie. Raczej z tego powodu, że nie były nigdy niczym więcej niż prostą i sprawną konstatacją podstawowych prawd o życiu z domieszką uroczej, zaprawionej narkotykami grafomanii. Ale mniejsza z tym – Elton John powiedział kiedyś, że teksty w muzyce pop nie mają niczego oznaczać. Wystarczy, że dobrze brzmią. Ten Noelowy z „Rockin’ Chair” – akustycznej, wieczornej, szybkiej ballady – zarzuca haczyk już pierwszą, ponadpokoleniową linijką; taką, pod którą ciężko się nie podpisać (I’m older than I wish to be) i która dobrze rymuje się z kolejną (This town holds no more for me). A Liam okazuje się zaskakująco czułym interpretatorem tej chwili jesiennej, melancholijnej zadumy w bujanym fotelu. Kieliszek czerwonego wina bywa czasem bardziej inspirujący niż siódmy browar, najwyraźniej. (Kuba Ambrożewski)
Wonderwall/Don’t Look Back In Anger (album „What’s The Story (Morning Glory?)”, 1995)
„Wonderwall”, „Don’t Look Back In Anger”, what difference does it make? Truizmem jest umieszczanie obu tych kawałków w rankingu takim, jak ten; wymuszoną kontrowersją byłoby ich pomijanie. Wybieramy rozwiązanie wpół drogi – dwa najpopularniejsze single w dorobku Oasis zajmują jeden slot w dwudziestce, robiąc miejsce utworom słabiej kojarzonym, niedocenionym. „Today Is Gonna Be The Day” oraz „So Sally Can Wait” dawno weszły do klasyki rocka, stanowią kanon każdej playlisty z przebojami, obowiązkową pozycję przerwy w meczu piłki nożnej. Oba rekonstruowano też na tysiące sposobów – istnieją przeróbki trance’owe, poważkowe, metalowe, na modłę muzyki bawarskiej, piwnej, uzdrowiskowej... Znakomity kolega, z którym współredaguję ten artykuł, posiada na pewno informacje odnośnie tego, czy disco polo nie interesowało się przypadkiem tymi melodiami. Powinno, nie ma nic do stracenia. (Kuba Ambrożewski)
Cast No Shadow (album „(What’s The Story) Morning Glory?”, 1995)
Chociaż w szerokiej świadomości bracia Gallagher funkcjonują (a przynajmniej tak odczytywane były ich okołosceniczne zagrywki w okresie szczytowej popularności zespołu) jako wyjątkowi buce i pozbawione autokrytycyzmu chamidła, nigdy nie mieli oni szczególnych problemów w zawieraniu mniej lub bardziej trwałych przyjaźni z pierwszoplanowymi postaciami czy to amerykańskiej, czy brytyjskiej sceny gitarowej. Lubisz myśleć o sobie w kategoriach mesjanistycznych? Masz problemy z narkotykami i alkoholem, a przy okazji zdarzyło ci się napisać kilka rewelacyjnych piosenek? Tak jak drug buddy Evan Dando z Lemonheads, który omal nie przepłacił imprezowania z Oasis podczas jednej z edycji festiwalu Glastonbury życiem, tak i Richard Ashcroft spełniał w połowie lat 90. wszelkie kryteria, by dołączyć do grona autentycznych bratnich dusz koleżków z Manchesteru. Wieloletnia przyjaźń Ashcrofta z Noelem nie jest zresztą tajemnicą – to właśnie starszemu z Gallagherów zadedykował on dosłownie chwilę przed premierą „Morning Glory” rewelacyjny utwór tytułowy z „A Northern Soul”. „Cast No Shadow” jest jednak, w przeciwieństwie do kompozycji Verve – jedynie sygnalizującej pewne nieoczywiste wątki personalne – hołdem totalnym. Począwszy od tekstu wprost odwołującego się typowej dla Ashcrofta osobistej poetyki, a jednocześnie pośrednio zahaczającego o bolesne wątki biograficzne, poprzez podejmującą dialog z „On Your Own”, okraszoną nieodłącznymi dla balladowego oblicza Verve smykami melodię, aż po – choć to skojarzenie nieco odleglejsze – wokalną manierę Liama i tęskne falsetta jego brata. Jeżeli Ashcroft, który lubi myśleć o sobie w kategoriach boskich, kiedykolwiek objawił się jako niosący natchnienie duch, to musiało to mieć miejsce właśnie tutaj. (Bartosz Iwański)
Champagne Supernova (album „(What’s The Story) Morning Glory?”, 1995)
To wyjątkowa piosenka – nawet Liam Gallagher zapuścił na jej użytek brodę, żeby wyglądać dojrzalej. Wygląda źle, jak zresztą wszyscy w klipie do tego utworu. Wokalista Oasis nosi w nim golf i okulary, prawdopodobnie po to, by jeszcze bardziej upodobnić się do gwiazd soft rocka, Noel ubrał się w jakąś koszmarną koszulę w pasy, której nie chciałby dziś sprzedawać nawet sklep C&A, Bonehead gra na klawiszo-piszczałce, a w tle jakaś laska odstawia taniec kojarzący mi się bardziej z teledyskiem do „Życie cudem jest” albo innego utworu Varius Manx. Ale to nieważne. Oasis nienawidzi wiele osób, ale nie spotkałem jeszcze takiej, która nie lubiłaby tej piosenki, co jest fenomenem. „Champagne Supernova” w głowie Noela zrodziło się jako „Stairway To Heaven” lat dziewięćdziesiątych, nawet słychać, jak próbował to osiągnąć, ale i tak skończyło się na epickim hołdzie dla Fab Four oraz pisania tekstów pod wpływem narkotyków. O czym jest ostatni track na „Morning Glory”? O niczym. Gdyby tylko spróbował być o czymś, to na pewno nie byłoby między nami tak samo. (Kuba Ambrożewski)
Underneath The Sky (singiel „Don’t Look Back In Anger”, 1996)
Noel Gallagher przyrównał kiedyś pierwszy album Oasis do suto zakrapianego alkoholem wyjścia na miasto, drugi natomiast do spędzonego w domowych pieleszach wieczoru we dwoje, zakończonego – a jakże – KONSUMPCJĄ. Ten charakterystyczny sposób robotniczego pojmowania romantyczności znalazł ujście w delikatnych, akustycznie inkrustowanych kompozycjach z okresu „Morning Glory”, dość znacznie różniących się od punkowych wygrzewów z okolic „Definitely Maybe” czy kokainowych odjazdów „Be Here Now”. O pop-rockowych niemalże ciągotach Noela świadczą nie tylko światowe szlagiery w stylu „Wonderwall”, ale też dopracowane w detalach bisajdy, ot, choćby „Underneath The Sky”, utwór na kształt lustrzanego odbicia „She’s Electric” – tyle, że bardziej wysmakowanego, mądrzejszego i mimo, że podobnie wpatrzonego w Fab Four, to nie ściągającego od nich tak nachalnie. Zamiast sfuzzowanego, przesterowanego feedbacku gitary Noela mamy tu inteligentnie filtrowane brzmienie riffu, wspomagane elektrycznym pianinem i refleksyjnym śpiewem Liama, a starszy z braci dodatkowo wykańcza refren całkiem zaskakującą, jak na siebie, choć, trzeba przyznać, dosyć lennonowską nutą. Nawet jeśli „Underneath The Sky” nie jest utworem wesołym czy pogodnym, to emanuje niecodziennym w dorobku Oasis ciepłem i jest jedną ze zgrabniejszych piosenek swojej epoki. (Kuba Ambrożewski)
Don’t Go Away (album „Be Here Now”, 1997)
Jedną z „Sensacji XX wieku” jest niewyjaśnione jak dotąd pytanie: czemu najbardziej przystępna, NAJŁADNIEJSZA piosenka w całym dorobku Oasis, nie stała się gigantycznym, globalnym przebojem? „Don’t Go Away” zawsze mnie uwierało, poruszało te struny, których nie chciałem, żeby poruszało – jako nastolatek miałem powinność buntować się, więc jeśli już musiałem słuchać britpopu, co przecież samo w sobie wykluczało jakąkolwiek wiarygodną kontestację rzeczywistości w kraju nad Wisłą, to rokendroli w stylu „Cigarettes & Alcohol” albo stadionowych, rockowych hymnów a la „Live Forever”, a już na pewno nie mazgajskich balladek ze smyczkami takich, jak ta tutaj. „Don’t Go Away” było śliczne w zbyt oczywisty sposób – jak laleczkowata buzia modelki spoglądającej z kolorowej okładki wyedytowanej Photoshopem. Wiele lat później uderza mnie wiele rzeczy, ale przed wszystkim to, jak klasyczna oasisowska prostota łączy się tu z namiastką uniweralnej szlachetności, zezwoleniem na wzruszanie się do w gruncie rzeczy kiczowatych emocji. Nie ma w „Don’t Go Away” poezji – I DOBRZE, bo ona wykluczałaby filmowo melodramatyczne sceny refrenu, frazy w rodzaju „obiecaj, że nie odejdziesz”. Gdyby „Miasto aniołów” było „Niebem nad Manchesterem”, to dziś John Rzeznik nadal gryzłby zeszłoroczne suchary, roniąc łzy przy odrzuconych demówkach „Iris”, a Noel Gallagher... No cóż, Noel Gallagher byłby jeszcze bogatszym człowiekiem. (Kuba Ambrożewski)
I Hope, I Think, I Know (album „Be Here Now”, 1997)
Noel Gallagher twierdzi, że nie pamięta praktycznie niczego z sesji nagraniowych „Be Here Now” – w obozie Oasis trwał wówczas wielki kokainowo-piwny maraton. Nic dziwnego, że kilka rzeczy mogło wymknąć mu się spod kontroli, kilka razy mógł przytrzymać but na swoich efektach gitarowych o minutę lub dwie za długo, przez co płyta przeciągnęła mu się o jakieś pół godziny ponad to, co niezbędne. Nie mogło być inaczej w sytuacji, w której nawet „punkowe” fragmenty trzeciego longplaya Oasis – „It’s Getting Better (Man!!)” albo „My Big Mouth” – swobodnie wyjeżdżały poza granicę piątej albo nawet siódmej minuty. W lawinie hardkorowego koksu zaplątało się mimo wszystko kilka śladów po czasach chwały, z których „I Hope, I Think, I Know” cieszy się relatywnie najwęższym elektoratem negatywnym wśród fanów. Może dlatego, że w przeciwieństwie do rozlazłego „Magic Pie” albo cheesy ballady „Stand By Me” okazuje się relatywnie bezpretensjonalny i konkretny – wkrada się tu momentami podlane soczystym gitarowym feedbackiem, piosenkowe Ride, a łobuzerski perfomans Liama z nonszalanckim you’ll never forget my name na czele należy do jego najbardziej pamiętnych. (Kuba Ambrożewski)
Gas Panic! (album „Standing On The Shoulder Of Giants”, 2000)
This one’s for the potheads – tymi słowami miał w zwyczaju anonsować „Gas Panic” na koncertach Liam, akcentując przy tym oczywiście narkomański, transowy charakter tej jednej z najbardziej monumentalnych kompozycji w dorobku Oasis, z drugiej strony zaś jakby złośliwie wbijając jeszcze jedną drobną szpilkę we własnego brata. Paranoiczna, duszna atmosfera najlepszego (a z całą pewnością najmniej oczywistego) kawałka na „Standing On The Shoulder Of Giants” w bezpośredni sposób oddaje stan ducha starszego z Gallagherów na etapie przełomu millenium upływającym dlań w dużej mierze pod znakiem walki z wymykającym się od dłuższego czasu spod kontroli kokainowym nałogiem, łagodzenia coraz częstszych napadów paranoi wysokimi lotami po valium-przestworzach i nieustannych szamotaninach z braciszkiem, które osiągnęły swe apogeum wkrótce po premierze czwartego krążka grupy, czyniąc stale obecne w powietrzu widmo rozpadu Oasis wyjątkowo realnym. Powracające przed premierą albumu pytania o jakiekolwiek możliwe update’y brzmienia największego zespołu świata (czy raczej powątpiewania w zdolność i odwagę braciszków do wcielenia ich w życie), zostały wyjaśnione tu w sposób wybitnie dyplomatyczny. To wprawdzie wciąż Oasis z krwi i kości, ale z większą niż dotychczas śmiałością zapędzające się na fali rozmytych, kwaśnych linii wioseł na nie w pełni odkryte terytoria prog-rocka, odtwarzanego na obrotach leciwej betoniarki Led Zeppelin czy kosmicznej psychodelii żywcem wyciętej z debiutu Verve. Narkotyki to oczywiście zło, ale fanom Oasis tak naprawdę nie bardzo wypada o tym mówić. (Bartosz Iwański)
Let’s All Make Believe (singiel „Go Let It Out”, 2000)
Gdyby Noel Gallagher podejmował nieco inne decyzje w zakresie tracklist albumów Oasis, niektóre płyty zespołu nie byłyby aż takim obiektem szydery – na stronach B singli kryje się przynajmniej kilka czołowych utworów i drugie tyle solidnie wdzięcznych. Znów, gdyby tak się stało, to Oasis nie byliby już wykonawcą stworzonym do gry w „Playing God”, a są. „Cloudburst” za „Digsy’s Dinner”, „Underneath The Sky” w miejsce „Hey Now!”, „Acquiesce” wykopujące „She’s Electric” albo „Stay Young” wchodzące w lukę po „Magic Pie” – mógłbym tak długo. Bisajd singla pilotującego czwarty longplay Oasis jest tu przypadkiem szczególnym – odkąd pamiętam, nieobecność „Let’s All Make Believe” na trackliście „Standing On The Shoulder Of Giants” była jedną z większych traum fanów. Trudno się dziwić – to jedna z najbardziej niebanalnych ballad Noela, urzekająca post-lennonowską naiwnością, bardzo podniosła, lecz nie przygniatająca. W sam raz, by wykopać „Put Yer Money Where Yer Mouth Is”. (Kuba Ambrożewski)
Songbird (album „Heathen Chemistry”, 2002)
Ponoć to właśnie przy „Songbird” – jak przy mało której piosence Oasis – Chris Martin zalewa się rzewnymi łzami i z ze zdrowej, artystycznej zazdrości rozpaczliwie drąży głową dziurę w ścianie w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: dlaczego nie ja? W niczym nie zmienia to jednak faktu, że w oczach odpowiedzialnego za tę przepiękną, choć opartą na zaledwie dwóch banalnych akordach romantyczną miniaturkę Liama, dla którego był to zresztą singlowy, kompozytorski debiut, frontman Coldplay, jak i wierna rzesza wyznawców londyńskiej kapeli pozostaje – cóż za nowość – zgrają przewrażliwionych studenciaków. Fakty są jednak nieubłagane i bezlitośnie przemawiają za racją Gallaghera juniora: podczas gdy Martin wolał w młodzieńczych latach zapychać sobie głowę wersetami z Eneidy i Odysei, niemogący poszczyć się nawet tytułem skromnego bakalarza Liam, z nie mniejszym zaangażowaniem pobierał w knajpianym zaciszu lekcje z elementarza lennonowskiego songwritingu. A tytułowy śpiewający ptaszek? Cóż, Nicole Appleton, bo to przed nią pada tu Gallagher na kolana, swego czasu zdążyła solidnie zapracować na Wyspach na miano naczelnej łamaczki mniej lub bardziej rockandrollowych serc (przez chwilę nosiła nawet w brzuchu małego Robbiego Williamsa). Patrząc jednak na partnerski, a od paru lat także małżeński staż państwa All Saintsis, „Songbird” naprawdę musiał zadziałać na nią jak paczka Rafaello na przysłowiową typiarę z reklamy. Wniosek? Chrzanić studia, słuchajcie Beatlesów. (Bartosz Iwański)
Keep The Dream Alive (album „Don’t Believe The Truth”, 2005)
Sytuacja, w której jeden z najwybitniejszych i najbardziej wpływowych brytyjskich songwriterów początku lat dziewięćdziesiątych z dobrodziejstwem inwentarza przyjmuje drugoplanową rolę w dogorywającym w pewnym sensie największym zespole świata musi wzbudzać poważne wątpliwości. Przygoda Andy’ego Bella z Oasis zaczęła się w sposób symptomatyczny. Dość znana anegdotka mówi, że kiedy podczas prób przed serią dwóch legendarnych koncertów na Wembley w lipcu 2000 roku (Hello Manchester!) usiłował dostać się na backstage, spotkał się z ostrą odmową jednego z ochroniarzy, ponieważ… nie posiadał akurat przy sobie identyfikatora poświadczającego tożsamość. Cóż, Ride nie istniało wtedy od paru dobrych lat, o Hurricane #1 – późniejszym projekcie współautora „Nowhere”, nie pamiętają dziś nawet najstarsi górale, zaś sam Bell, dyplomatycznie rzecz ujmując, nigdy nie był człowiekiem o wielkiej charyzmie czy opętańczym parciu na szkło. Ci jednak, którzy mieli w pamięci, jak doskonałe kompozycje podarował światu parę lat wcześniej wraz ze swą macierzystą formacją, nie mogli być zdziwieni, że to właśnie spod jego pióra wyszła jedna z najlepszych (jeśli nie najlepsza) kompozycja Oasis w dwudziestym pierwszym wieku. Duch melancholijnego songwritingu Bella unosi się nad „Keep The Dream Alive” od pierwszych taktów, jednak jego prawdziwa potęga objawia się dopiero w paraliżującym genialną prostotą przewodniego hooka, masywnym sing-along refrenie. Wielką pracę wykonuje tu również świeżo upieczony bębniarz Gallagherów, Zak Starkey – ten sam, którego ojcu zdarzyło się kiedyś grać w pewnej dość istotnej kapelce. Jego gęste, atmosferyczne bębnienie idealnie wpisuje się w klimat refleksyjnej, ospałej psychodeli kawałka. Who the fuck is Andy Bell, gdy mnie ktoś tak spyta, to zakurwię z laczka i poprawię z kopyta. (Bartosz Iwański)
Komentarze
[15 maja 2020]
https://youtu.be/daC5eFZ_E1U
[21 grudnia 2016]
[21 grudnia 2016]
[5 maja 2014]
[5 maja 2014]
[1 maja 2014]
[13 grudnia 2011]
[13 grudnia 2011]
[5 grudnia 2011]
[16 listopada 2011]
Co do innych wersji jeszcze, to miałem początkowo pomysł, żeby pod każdym utworem zamieścić kilka innych wykonań (koncertówki, dema etc.), ale jakoś mi się to nie komponowało z układem graficznym artykułu i odpuściłem.
Kilka osób napisało - tu czy gdzieś indziej - że ułożyłoby inny zestaw. To chyba zachęcamy do tego, żeby wklejać swoje listy.
Dodam może, że w mojej silnej rezerwie były takie tytuły:
Up In The Sky
Slide Away
Go Let It Out
Who Feels Love
Roll It Over
Turn Up The Sun
Love Like A Bomb
Stay Young
Headshrinker
The Masterplan
I Will Believe
Cloudburst
Sad Song
You've Got The Heart Of A Star
[16 listopada 2011]
[15 listopada 2011]
[15 listopada 2011]
[15 listopada 2011]
[15 listopada 2011]
Czuję się, jakby w tym roku Mikołajki nadeszły trzy tygodnie wcześniej - wielkie dzięki, panowie!
[15 listopada 2011]
[15 listopada 2011]
[15 listopada 2011]
[15 listopada 2011]
[15 listopada 2011]