Mondeo pop: ostateczna składanka samochodowa

Isn’t Mondeo Pop just chart indie with a mortgage?, pytał Dom Passantino, próbując stworzyć idealną definicję gatunku. Nasza próba wytłumaczenia specyfiki tego „fenomenu” znajduje się tutaj, ale wychodząc z założenia, że solą publicystyki muzycznej jest jednakowoż muzyka, opowiemy wam o mondeo popie poprzez piosenki. Poniżej nasza Ultimate Driving Collection, zachęcamy do wysłuchania jej w nowiutkim fordzie mondeo.

Deacon Blue - Real Gone Kid

Chociaż z pełną premedytacją zrezygnowaliśmy w naszym zestawieniu z formuły tradycyjnego rankingu na rzecz niezobowiązującej, acz w pocie czoła koncypowanej samochodowej składanki, myślę, że mogę w tym miejscu uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić, że „Real Gone Kid” zdystansowało resztę stawki o kilka długości Forda Mondeo w segmencie sedan. Trudno się zresztą temu dziwić. Utwór ten, jak mało który w naszym przeglądzie, od pierwszych sekund żeni w sobie kapitalną dynamikę popowego hiciora z refleksyjnym stanem duszy. Chociaż frontman Deacon Blue, Ricky Ross w wielu kompozycjach zdradzał rzadki talent konstruowania misternych, zapadających na długo w pamięć przebojów (niech za koronny dowód posłuży antycypujący Ariela Pinka „Fergus Sings The Blues”), to właśnie „Real Gone Kid” można uznać za szczytowe osiągnięcie zespołu z Glasgow, a kto wie, może całego szkockiego songwritingu. To bez cienia wątpliwości największa petarda w repertuarze Deacon Blue sytuująca się niemal dokładnie na przecięciu autonomicznej skłonności formacji do zadumy i opętańczego parcia na przebojowość podpatrzonego u cholerycznego Paddy’ego McAloona. Co zaś szczególnie ciekawe, wspaniała miłosna historia opisana w piosence znalazła swój happy end w prawdziwym życiu: Ross i brzmiąca niczym Liz Fraser przechrzczona na komercyjny pop Lorraine McIntosh do dziś tworzą wspaniałą parę, a owocem jej miłości jest trójka dzieci.

Tak jak heartland rock nie ma prawa zostać w pełni zrozumianym i docenionym poza granicami Stanów Zjednoczonych, tak mondeo-pop w każdych okolicznościach przyrody pozostaje w nierozerwalnym związku z wyspiarską specyfiką. Zapewne Ross i spółka – zachęceni komercyjnym sukcesem na Wyspach – nieśmiało marzyli o podboju amerykańskiego rynku, jednak, jak często w takich sytuacjach bywa, życie brutalnie zweryfikowało nadzieje zespołu. W zasadzie nie powinno to dziwić: muzyka Deacon Blue definiuje Szkocję w równym stopniu co... szkocka, chociaż w odosobnionym przypadku „Real Gone Kid” można mieć co do tego wątpliwości. To bowiem utwór predestynowany do bycia okrętem flagowym każdej rozgłośni radiowej na świecie, uniwersalny w swej przebojowości. Wprawdzie ktoś może zarzucić opartej na chorobliwie nośnym klawiszowym akordzie kompozycji przepowiednię koszmaru piano-rocka spod znaku Keane, ale dokładnie na tej samej zasadzie Pink Floyd odpowiedzialni są za barbarzyństwo Muse. Zaraźliwy optymizm „Real Gone Kid”, niewytłumaczalne w racjonalny sposób euforyczne nastroje i pogoda ducha muzyków bijąca z teledysku niezbicie dowodzą, że – cytując Wojciecha Kowalczyka – wspólna gra sprzyja im ogromną radość. Jeżeli więc właśnie ruszacie w długą trasę, a pod ręką nie ma „Piątego biegu” Budki Suflera, wasza podróż MUSI rozpocząć się od tej piosenki. (Bartosz Iwański)

Climie Fisher - Love Changes (Everything)

Mondeo-pop to gatunek stworzony dla wszystkich lubujących się w piosenkach z cyklu znam-to-ale-nie-mam-pojęcia-kto-to-śpiewa. „Love Changes (Everything)” zastawia na miłośników muzycznych zgadywanek wyjątkowo groźne sidła. Nad wyraz oczywiste skojarzenie wokalu Simona Climiego z niepodrabialną chrypką Roda Stewarta ma jednak swoje ezoteryczne uzasadnienie. Wieść gminna niesie bowiem, że jeszcze u zarania piosenka przeznaczona była właśnie dla sir Roda, zaś wskutek odmowy króla adult-contemporary Climiemu nie pozostało nic innego, jak tylko z nabożną czcią zbliżyć się do jedynego w swoim rodzaju timbre’u jego głosu. To jednak zaledwie nieco złośliwy mit narosły przez lata wokół epokowego singla brytyjskiego duetu, choć, jak to zwykle bywa, w każdej legendzie spoczywa ziarnko prawdy. W rzeczy samej, mający spore doświadczenie w pisaniu na zamówienie Simon Climie (dość powiedzieć, że to właśnie on jest ojcem słynnej kolaboracji George’a Michaela i Arethy Franklin) również „Love Changes (Everything)” tworzył z wybitnie altruistycznym nastawieniem. Kiedy Robert Palmer – bo to z myślą o nim utwór powstawał – odmówił legitymizowania własnym nazwiskiem hymnu na cześć metamorficznego potencjału miłości, nie było już o czym mówić. Simon Climie, do spółki z ex-klawiszowcem Naked Eyes Robem Fisherem, musiał wypić gorzki kufel nawarzonego przez siebie piwa sam.

No właśnie, gorzki? Balansująca niebezpiecznie blisko granicy dobrego smaku piosenka jest w istocie jednym z najsłodszych werbalnych peanów na cześć miłości, jaki zrodziła masowa kultura. Jeśli rzucić na bok uprzedzenia i wyzbyć się ironicznego uśmieszku towarzyszącego słuchaczom rozmiłowanym we wszelkiej maści kicz-party, okazuje się, że kompozycja Climie Fisher odkrywa niedostrzegalne na pierwszy rzut oka pokłady piękna. Naiwny, szczeniacki wręcz storytelling Climiego w pewnym stopniu nawiązuje przecież do wielu podobnych retrospektywnych wynurzeń o pierwszych zauroczeniach, romantycznych wzlotach i upadkach, nieśmiałych podbojach i bolesnym zderzeniu z rzeczywistością. Trudno nie skojarzyć otwierającej frazy I was only seventeen / When she looked at me that way / Seems like yesterday z kruchą i zawoalowaną namiętnością „Thirteen” Big Star. W przeciwieństwie jednak do kompozycji Chiltona, ledwie muskającej niełatwy temat miłości, „Love Changes (Everything)” mówi o tym uczuciu niemal wszystko. W tkance tekstowej utworu zawarta jest potężna nauka, zaś doświadczenia, którymi dzieli się Climie wychodzi daleko poza zakres wczesnych, nastoletnich zachwytów. Najwspanialsze jest jednak to, że warstwa muzyczna jedynego wielkiego hitu brytyjskiego duetu nie tylko tworzy dostatecznie godny grunt pod filozofię miłości, ale też we wspaniały sposób nadąża za nią, co w konsekwencji daje nam gotową receptę na epicką symfonię ku czci największego z uczuć. Stopniowa eskalacja napięcia w zwrotkach, cudowne objawienie natchnionego prechorusu, eksplozja miłosnych uniesień ze wszystkimi – jasnymi i ciemnymi – stronami uczucia w uginającym się pod ciężarem tytułowego hooka refrenie, wreszcie rozładowanie emocji w uroczym przyśpiewie. Gdyby nie fakt, że miłość brzydzi się przemocą, byłbym gotów iść na noże z każdym, kto odmawia „Love Changes (Everything)” wielkości. Pieśń nad Pieśniami mondeo-popu? (Bartosz Iwański)

Phil Collins - Two Hearts

Będąc dzieckiem, budowałem z klocków Lego wyimaginowane metropolie, w których rozgrywałem kolejne odcinki fikcyjnego serialu o wzlotach i upadkach klasy średniej na dorobku. Moi bohaterowie romansowali, wozili się po mieście mondeo-podobnymi resorakami, zarabiali złote talarki jako początkujący bankierzy i właściciele jednoosobowych przedsiębiorstw, a przede wszystkim po pracy spotykali się w lego-pubie przy pucharku zabawkowego piwa. Muzycznym tematem czołówki tego „serialu” było właśnie „Two Hearts”, odtwarzane z kasety na wysłużonej unitrze mojego ojca. Nie miałem wówczas pojęcia, czym jest mondeo pop, zresztą wówczas terminu ten jeszcze nie istniał. Za to Phil Collins już wtedy wiedział jak napisać piosenkę, która mogła uchodzić za uniwersalny temat piątkowego wieczoru – kiedy przepracowujący-się-w-firmie, młodzi biznesmeni (spłacający kredyt mieszkaniowy i po nocach w przepoconych prześcieradłach produkujący kolejne dziecko) spotykają się przy piwie. W pubie, w którym od czasów późnego liceum, co weekend widują tych samych kumpli. Jedynie zmarszczek im przybywa, czasem ktoś zmieni samochód, a co kilka lat wszyscy wdają się w zażarte przedwyborcze dyskusje. Ale poza tym jest ta jedna stała – „Two Hearts” – wymuskany pseudo-soulowy przebój, przy którym każdy aspirujący rekin finansierry rozluźnia krawat i podrywa do tańca najbliższą samotną kobietę. Idealna piosenka w idealnym lego-świecie. (Paweł Sajewicz)

Duran Duran - Ordinary World

Tutaj pewnie chodzi o złamane serce i post factum ponury powrót do rzeczywistości. Ale lubię sobie o wymowie tej piosenki myśleć nieco inaczej. Mój przyjaciel, niejaki James Cooper, opowiadał mi kiedyś, że gdy miał kilkanaście lat, pojechał wraz z klasą na wycieczkę do Paryża. Zarówno dla niego, jak i jego kolegów/koleżanek z biednych, robotniczych, londyńskich rodzin był to pierwszy taki wypad w życiu i tym, co miało w ich mniemaniu wieńczyć proces poznawania innego, lepszego, niedostępnego na dłuższą metę świata, było zwiedzanie wieży Eiffela. A konkretnie widok na bogaty, mieszczański, artystyczny i wyzwolony Paryż. No ale nie udało się, bo gdy klasa zebrała się pod wieżą, okazało się, że o zwiedzaniu nie ma mowy. Wieżę wynajęli sobie na wyłączność Duran Duran, by nakręcić teledysk do „A View To A Kill”. I jak to ujął James, przez pieprzonego Simona Le Bona żadne z nich nigdy nie było na wieży Eiffela. Simon. Le. Bon. Chyba nikt inny nie mógł bardziej boleśnie uświadomić tym dzieciakom reprezentującym biedę ich miejsca w odgórnie ustalonym porządku społecznym. I tak właśnie widzę „Ordinary World” – jako powierzchowną, na wpół zwerbalizowaną refleksję oderwanego od rzeczywistości Le Bona na temat życia innego niż to z żurnala, „Mody na sukces”, „Czterech wesel i pogrzebu”. On domyśla się naszego istnienia, a my marzymy, by być na jego miejscu. (Łukasz Błaszczyk)

Prefab Sprout - Cars And Girls

Pozycja Prefab Sporut w mondeopopowym kanonie jest sporna. Z jednej strony ekipę Paddy’ego McAloona można by uznać za prawdziwych królów estetyki, artystów których miarą będziemy mierzyć wszystkich pozostałych aspirantów – w końcu kto, jeśli nie Paddy, pisał tak wygładzone, a jednak wciąż rockowe (czyt.: szczere) piosenki; z drugiej, Prefab Sprout trudno zarzucić miałkość lub chociaż kompromisowość właściwe prawdziwej naturze mondeo. Jakkolwiek McAloon nie wzgardziłby pewnie komercyjnym sukcesem, wszelkie „przeboje”, które zdarzyło się mu podpisać, wydają się dziś jedynie wypadkami przy pracy, odpryskami wiecznej pogoni za muzą. To przecież na potrzeby zespołów takich jak Prefab Sprout ukuto termin „sophisti-pop” – opisujący muzykę, która przede wszystkim jest wysublimowana, a jedynie przy okazji cholernie przebojowa. Inni artyści zaliczani do kręgu mondeo, próbowali ugryźć ten temat z innej strony: wznosząc się na wyżyny studyjnej i kompozycyjnej maestrii, celowali w doskonale średni gust masowego odbiorcy…

Tyle, że takie postawienie sprawy, skazuje dyskusję na niewdzięczne uproszczenia. Przecież nie tylko Prefab Sprout, ale też The Beautiful South (czemu daję wyraz w opisie „Song For Whoever”) czy chociażby Blue Nile – artystom, którzy znaleźli swoje miejsce w tym omówieniu – daleko do miana jednowymiarowych. Poza tym mondeo pop nie jest fajny dlatego, że bywa pokraczny czy miałki, ale dlatego, że operując nierzadko pokracznymi i miałkimi środkami wyrazu, potrafi odpierdolić tricki, które się jazzmanom nie śniły. I w tym kontekście „Cars And Girls” stanowi wzór dla każdej mondeopopowej piosenki: pod płaszczykiem utworu drogi, przemyca kompletną dekonstrukcję zajawionego w tytule tematu. Paddy McAloon, zafascynowany amerykańską popkulturą, odwołuje się do postaci Bruce’a Springsteena jako sumienia małomiasteczkowej Ameryki, tylko po to, by podsumować jego twórczość słodko-gorzkim wersem: life’s no cruise with a cool chick / too many folks feelin’ car sick. A jako, że Springsteen jest ikoną heartland-rocka – stylu, który w Stanach pełnił podobną rolę, co mondeo w Wielkiej Brytanii – „Cars And Girls” można by interpretować jako ukrytą próbę samokrytyki. Paradoksem jest natomiast, że po latach, właśnie ten z utworów PS zaczął trafiać na składanki typu „Top Gear”. Jeśli więc planujecie ruszyć w trasę z „Cars And Girls” w odtwarzaczu, przygotujcie się, że nie będzie to żadne racing in the street. (Paweł Sajewicz)

Wet Wet Wet - Wishing I Was Lucky

Jak wiele innych dobrych stylów, mondeo pop mówił w podobnym stopniu o miłości, co o ekonomii. Marti Pellow śpiewał pełną piersią wersy w rodzaju my best friend wrote and told me that there may be a job in the city właśnie dlatego, że spędzał życie w podmiejskich pociągach, marząc o wyrwaniu się do Glasgow z leżącego nieopodal, satelickiego Clydebank. Nieprzypadkowo klip do pierwszego hitu Wet Wet Wet kontrastuje ujęcia odjeżdżających wagonów i industrialnych przedmieść z kadrami roześmianego zespołu pop-rockowego, ubranego w duże ilości czarnej skóry i białej bawełny, przemieszczającego się samochodem – brzmienie takich utworów, jak „Wishing I Was Lucky”, było brzmieniem tej aspirującej części społeczeństwa. Któż inny, niż kilku normalnych, dobrze wyglądających chłopców z północy i cóż innego, niż tworzona przez nich muzyka środka, mogła być lepszym wyrazem tych ambicji. Wet Wet Wet byli idealnie kompromisowi – ich styl w tym utworze jest kompletnie niemożliwy do zidentyfikowania, bo równie blisko im do Bryana Ferry’ego, co do Bryana Adamsa. Mieli jednak Pellowa – archetypicznego robotniczego playboya – oraz ten jeden moment pod koniec piosenki, kiedy pozwolili sobie na szaloną chwilę zapomnienia: gitarzysta próbował zagrać podniebną solówkę, a Marti wystawił głowę zza szyby auta podczas jazdy. Ilu przedstawicielom szkockiej klasy średniej dało to impuls do symbolicznego zarzucenia wytartą marynarką w powietrzu, mogę tylko zgadywać. Aha, i jeszcze jedno: niezależnie od wszystkiego, co przeczytaliście do tej pory, „Wishing I Was Lucky” jest kapitalnym, popowym singlem. (Kuba Ambrożewski)

Blue Nile - The Downtown Lights

Zastanawiałem się ostatnio, z czym mi się kojarzy muzyka Blue Nile circa „Hats” i nic konkretnego nie przyszło mi do głowy. Jeśli już, to ze wszystkich zespołów/artystów, jakich znam, chyba najbliżej byłoby im do Junior Boys. Wyjąwszy cechy dystynktywne w rodzaju timbre Buchanana/Greenspana czy bitów Darka, obie kapele łączy dość podobna wizja melancholijnego, eleganckiego, skrojonego od linijki soundtracku do wielkomiejskich rozterek wrażliwych yuppies. W kontekście Junior Boys nie ma się co nad taką interpretacją rozwodzić, natomiast w przypadku Blue Nile sprawa jest o tyle interesująca, że mówimy tu o ludziach, którzy z wielkomiejskim spleenem nie mieli nic wspólnego. No bo Glasgow, jakby duże nie było, z całą swoją grozą i obrzydliwością nijak nie pasuje do na wskroś amerykańskiej, wręcz nowojorskiej poetyki „Hats”. A więc albumu, którego najmniej estetycznym elementem jest okładka (swoją drogą skrojona na nowo na potrzeby rynku amerykańskiego). „Downtown Lights” natomiast jest dla mnie podręcznikowym przykładem eskapizmu w muzyce – wtłoczeniem maksimum tęsknot/wyobrażeń o lepszym życiu w format piosenki pop. A w tej dyscyplinie Szkoci radzili sobie od zawsze całkiem nieźle, niezależnie od tego czy mówimy o Cocteau Twins, Boards Of Canada czy Belle & Sebastian.(Łukasz Błaszczyk)

Simple Minds - See The Lights

Simple Minds poświęcali się twórczości mondeopodobnej – świadomej społecznie i politycznie muzyce środka – już w głębokich latach osiemdziesiątych. Wtedy jednak zawłaszczył ich John Hughes i mimo wielokrotnych zapewnień, że z „Don’t You (Forget About Me)” nie czują żadnych związków, element kojarzący Szkotów z soundtrackiem do młodzieżowego filmu na dobre pogrzebał szanse innych ich singli z tego okresu w niniejszym zestawieniu. Na wydanym w 1985 roku „Once Upon A Time” oddawali się rozkosznemu, stadionowemu pop-rockowi („All The Things She Said” z wybornym middle eight), okazjonalnie zapuszczając się na terytoria komentarza politycznego („Alive & Kicking”), gdzie na dobre znaleźli się dopiero przy okazji zaangażowanego „Street Fighting Years” w 1989 roku. U progu kolejnej dekady Simple Minds wrócili do relatywnie bezpretensjonalnego popu, idealnie wstrzelając się w falę młodszych o pokolenie zespołów, będących solą opracowania, które czytacie. Z linijką I’m too proud to cry, tytułem płyty „Real Life” i teledyskiem, którego rzecz jasna lwią część stanowią ujęcia zafrasowanej postaci Jima Kerra jadącego gdzieś samochodem, grupa z Glasgow była znów mile widziana na falach eteru. Ba, nigdy wcześniej brzmienie Simple Minds nie było tak wygładzone, melancholijne i uniwersalne. „See The Lights” można interpretować jako rodzaj ich pomostowej emerytury, ale uwierzcie, są momenty, w których ta końcowoletnia nostalgia porusza znacznie mocniej niż cenione przez krytyków, pełne artyzmu lecz lodowate, wczesne oblicze szkockiego zespołu. (Kuba Ambrożewski)

The Beautiful South - Song For Whoever

Ilu dyskutujących, tyle definicji mondeo. Dla jednych to będzie „Dignity” Deacon Blue z wersem o domu, pracy i wierze, dla innych Wet Wet Wet z antycypującą boysbandy podskórną obskurą. Dla mnie taką definicją w pigułce jest „Song For Whoever” The Beautiful South i to od tej piosenki zacząłbym wymarzony soundtrack jazdy przedmieściami brytyjskich miasteczek. Pal już licho klasyczną konwencję, w której czadową kompilację rozpoczyna ballada; chodzi mi o głębsze sensy. A przecież jest to wybór kontrowersyjny i nieoczywisty, tak jak wbrew pozorom zupełnie bez sensu mówić o Beautiful South jako flagowym produkcie mondeo popu. Dowodzony przez Paula Heatona zespół wyrobił sobie markę najgorszej kapeli, jaką kiedykolwiek wydała brytyjska scena – wystarczy w tym momencie wspomnieć dyskusję z forum I Love Music (pod wiele mówiącym tytułem „Defend The Indefensible”), którą rozpoczął Tom Ewing nazywając TBS blizną na sumieniu muzyki pop. Dziwi takie dictum, tym bardziej w odniesieniu do zespołu, który dosłownie wymyślił ulubieńców krytyki, Belle & Sebastian. Ale może chodzi bardziej o rodowód Beautiful South niż ich muzykę? Może to, że podejmowali tematy bliskie codzienności klasy średniej albo że byli zagorzałymi kibicami (przynajmniej lider) i że odnieśli ogromny sukces komercyjny – może to zniechęciło do nich Ewinga i resztę, zwłaszcza publicystów angielskich, którzy po prostu mieli Heatona dość (Amerykanie ledwie odnotowali istnienie takiej postaci)? Maybe, or… maybe not. Rzecz w tym, że Beautiful South są przy tym wszystkim najbardziej przewrotnym, cynicznym i sarkastycznym produktem muzyki pop po tej stronie Todda Rundgrena i dziwię się, że można tej fascynującej właściwości nie dostrzegać. Paul Heaton sumieniem klasy średniej? Jasne, takim co to wyszydza problem przemocy domowej („You Keep It All In”) i drobnomieszczański konsumpcjonizm („Hooligans Don’t Fall In Love”). Ulubieńcem publiczności? Uhm, szczególnie wtedy, gdy ubliża ze sceny zgromadzonym na widowni kibolom lokalnych drużyn – a we wczesnym okresie działalności była to jego stała praktyka. No i w końcu jaki tam sukces komercyjny? Co najwyżej umiarkowany do czasu, kiedy składanka (SKŁADANKA!) „Carry On Up The Charts” (!) stała się jedną z najszybciej sprzedających się płyt w historii brytyjskiej fonografii.

O ile więc forma obrana przez TBS mogła sprawiać wrażenie idealnie średniej i skrojonej pod wymagania gospodyń domowych i ich tyjących mężów (słodkie, naiwne akordy, dżezawe aranże), wypełniająca ją treść i wewnętrzne sprzeczności (choć przecież zamierzone) stawiały songwriting liderów zespołu na głowie. „Song For Whoever” jest ze wszechmiar trademarkiem Beautiful South: to lovesong bez miłości, indie ballada, która trafiła na 2. miejsce brytyjskiej listy przebojów, cyniczna spowiedź (Love you because, you put me in my rightful place / And I love the PRS cheques, that you bring), a przede wszystkim – jak to u duetu Heaton/Rotheray – singiel tak zaraźliwy, że w zasadzie trudno powiedzieć gdzie zaczynają się, a gdzie kończą jego zalety. Czy fortepianowy akompaniament jest tylko liryczny, czy już przesłodzony? Czy aranżacja wokali roztkliwia, czy śmieszy? I tak jak TBS, wobec wszystkich tego zespołu ekscentryzmów, nie da się sprowadzić do roli ulubieńców przedmieść, tak mondeo popu nie można sprowadzić wyłącznie do schematu piosenek do samochodu. Tomie Ewingu, weź to zrozum! (Paweł Sajewicz)

Tears For Fears - Everybody Wants To Rule The World

W dzieciństwie, pomimo całkowitego oddania Tears For Fears, uważałem że z okładką „Songs From The Big Chair” jest coś nie tak. W ogóle stylowy aspekt nie wydawał mi się ich najsilniejszą stroną, choć przecież klip do „Everybody Wants To Rule The World” sprawdziłby się świetnie w filmach Johna Hughesa. Swoją drogą, zarówno ten kawałek, jak i cały album produkował, niespowinowacony z kultowym reżyserem, Chris Hughes. Curt Smith odgrywa tu rolę Ferrisa Buellera w dwukrotnie uprowadzonej furze, na liczniku której niesforni lokaje wbili wcześniej kilkaset dodatkowych mil, wszyscy wokół tańczą odziani w oldskulowe bikiniarskie stroje i okulary, z modnymi młodzieńczymi fryzurkami. Na dobrą sprawę to może być zlepek cudownych, parateledyskowych scen tańczonych na modłę filmów Hughesa, z uwzględnieniem gustownych jak na tamte czasy kreacji i rzutów na stopy (happy feet) w tenisówkach czy adidasach. Podobnie jak większość bohaterów Hughesa, TFF sprzeciwiają się Babilonowi i jego milionom monet, biurokracji i tyranii złego człowieka. Antykorporacyjny tekst i tytuł tego singla jest na tyle poważny, że zakazano go w Chinach, choć z drugiej strony tamtejszej cenzurze chyba nietrudno podpaść. A że Orzabal i Smith muzykują z nadzwyczajną lekkością, singiel zasłużenie staje się hitem.(Mateusz Błaszczyk)

Simply Red - Something Got Me Started

Takiego otwarcia chyba nikt się wtedy nie spodziewał. Chociaż począwszy od debiutanckiego „Picture Book” z 1985 roku Simply Red z dumą kroczyli w awangardzie brytyjskiego popu dla dorosłych, zaś gigantyczny komercyjny sukces „A New Flame”, które na Wyspach pokryło się siedmiokrotną platyną dodatkowo umocnił budowaną przez lata markę, twórczość formacji z Manchesteru zawsze była tak daleka od wycieczek w stronę młodzieżowych trendów, jak to tylko możliwe. Ostatni z poprzedzających „Something Got Me Started” singli, utwór tytułowy ze wspomnianego „A New Flame” zdawał się raczej cementować wizerunek Hucknalla i spółki jako grupy celującej w gusta otwartych na życiową refleksję krawaciarzy. Oczekiwanie na kolejną porcję muzyki Simply Red było ogromne, przynajmniej w określonej grupie wiekowej.

Ciężko było posądzać Micka Hucknalla o tak radykalny zwrot w kierunku nieeksplorowanych dotąd obszarów i agresywną modernizację brzmienia. „Something Got Me Started” nie tylko otwiera nowy rozdział w historii grupy i inicjuje trylogię albumów, które wreszcie zadomowiły się na szczycie brytyjskiej listy sprzedaży. To przede wszystkim cholernie interesujące świadectwo śmiałego flirtu Hucknalla ze święcącą w początku lat dziewięćdziesiątych największe triumfy kulturą rave. Nagle okazało się bowiem, że wrota zadymionych, tonących w stroboskopowym świetle, przećpanych klubów niekoniecznie muszą stać otworem wyłącznie przed zdemoralizowaną, odreagowującą z impetem wszelkie wyrzeczenia minionej epoki młodzieżą. „Something Got Me Started”, ze swoją archetypicznie rave’ową linią pianina, wściekle seksualnym solo saksofonu, pląsającym – raz nieśmiało, kiedy indziej niemal w ekstazie – długowłosym rudzielcem w clipie, to kluczowy dowód na wyświechtany frazes o muzyce łączącej pokolenia. Nawet jeśli ktoś rozpuścił muzykom Simply Red MDMA w herbacie, to, na Boga, jak dobrze, że to uczynił. (Bartosz Iwański)

Danny Wilson - Marry’s Prayer

Stylistycznie, Danny plasuje się gdzieś pomiędzy Dennisem, Brianem a Wilsonem Kipketerem. Tak jak znakomity duński średniodystansowiec nigdy nie zdobył olimpijskiego złota, tak szkockie trio nie zaskarbiło sobie należnego im uznania w czasach swojej działalności. Wystarczy powiedzieć, że „Mary’s Prayer” potrzebowało zaznaczyć swoją obecność w Stanach, aby zostało w ogóle dostrzeżone na brytyjskiej liście przebojów. Krzywdzące dla braci Clark byłoby mianowanie ich autorami jednego przeboju, który stał się dość przypadkowo jednym z hymnów gatunku. „Meet Danny Wilson” jest bowiem nie tylko najlepszą płytą, jaka kiedykolwiek powstała w Dundee, ale zapomnianą perłą w koronie szkockiego popu w ogóle. Ewidentne fagenowskie inklinacje („Nothing Ever Goes To Plan”), elementy bossa novy czy udział znanego w Polsce z nagrań z Miłością Lestera Bowie (wspaniałe „Steamtrains To The Milky Way”) stanowią ledwie tło do tkanych misternym ściegiem songcraftingu kompozycji Szkotów.

Lirycznie, „Mary’s Prayer” wykorzystuje dwuznaczność w wygłosie tytułowego imienia – na pierwszym planie mamy typowy dramat niespełnionej miłości, roztrząsanie niebyłych chwil. Kiedy jednak nasz bohater przestaje być przedmiotem wniebogłosów swojej Mary, zaczyna szukać ukojenia w, katartycznych w zamyśle, zdrowaśkach.

Rozbuchana aranżacja stanowi crème de la crème całego gatunku – antycypacja eskalacji emocji aż do 57 sekundy, efektowne klawiszowe pasaże w tle, czy wreszcie, nieustępujące kunsztowi „Drumming” czy naszego „Divertimento”, partie glockenspielowe w mostku. Wszystko to jest dokładnie na swoim miejscu, mimo wszystko nie dając wrażenia przepychu czy zbędności. Cecha największych mistrzów, ot co. (Mateusz Myśliwski)

Johnny Hates Jazz - Shattered Dreams

Historia bywa złośliwa: Johnny Hates Jazz nie mogliby istnieć, gdyby nie Prefab Sprout, a jednak żadna płyta Paddy’ego McAloona nie sprzedała się tak dobrze, jak „Turn Back The Clock” (fraza zaczerpnięta z mostku „Goodbye Lucille”, wydanego na „Steve McQueen” w 1985 roku) londyńskiego tria. Jazzujący synth-pop Prefab Sprout został przez Johnny Hates Jazz odchudzony do typowo klawiszowej aranżacji, uproszczony kompozycyjnie (czytelna konstrukcja zwrotka-mostek-refren), opatrzony nowoczesnym klipem i... proszę, nagle styl McAloona zaczął zarabiać pieniądze na konto niejakiego Clarka Datchlera. Naturalnie, dezawuowanie tak pięknej piosenki, jak „Shattered Dreams” (i wielu innych z pierwszego albumu JHJ, wcale nieodstających), nie wchodzi w grę – to wciąż utwór tak wyrafinowany, dystyngowany i wrażliwy, że równie dobrze mógłby znaleźć się w repertuarze Junior Boys i świecić tam pełnym blaskiem. (Kuba Ambrożewski)

Jimmy Nail - Ain’t No Doubt

Ciekawa sprawa z tym Jimmym Nailem. Kompletny naturszczyk, ziom, który wybił się na roli podręcznikowego Geordie (tak się mówi o mieszkańcach Newcastle) w serialu „Auf Wiedersehen, Pet”, traktującym o perypetiach brytyjskich gastarbeiterów w RFN. I pewnie tak by się zapisał w annałach, gdyby nie uporczywa (i skuteczna) walka z aktorskim zaszufladkowaniem i całkiem ciekawa kariera muzyczna. Z pamięci poleciłbym krążek „Tadpoles In A Jar”, no ale wszystko zaczęło się nieco wcześniej, bo w 1992, gdy z „Ain’t No Doubt” Nail wdarł się na szczyt brytyjskiej listy przebojów. I chyba tyle wystarczy, by zrozumieć jego fenomen – ot gość, którego historyjki mają robotniczo-knajpiany rodowód, ale język, sznyt i aspiracje (kabaret + rozmach) to już klasa (niemal) średnia. A w kwestii warstwy muzycznej – no cóż, nieprzypadkowo autobiografia Naila nosi tytuł „A Northern Soul”. Teraz proponuję wyobrazić sobie, że taki życiorys przytrafia się komuś równie charyzmatycznemu, co np. Mateusz Damięcki czy Maciej Zakościelny. (Łukasz Błaszczyk)

Aztec Camera - Somewhere In My Heart

Po podszytym nastoletnią tęsknotą, ale bardzo świadomym, kapitalnym debiucie „High Land Hard Rain” i zbyt dojrzałym łamane przez dojrzałym na siłę „Knife”, na którym dwudziestoletni Roddy Frame skrzyżował siły z Markiem Knopflerem, lider Aztec Camera raz jeszcze odwołał się do swojej słonecznej strony, znanej z „Oblivious” czy „Walk Out To Winter”. Próżno szukać w jego dorobku drugiej równie rozbrajająco naiwnej kompozycji, co „Somewhere In My Heart” – prezentuje tu Frame bardziej swoją alternatywną wizję rozwoju historii muzyki, zakładającą, że Shakin’ Stevens to dobry artysta. Bo wbrew pozorom – kiczowatej aranżacji i odrobinę infantylnej ekspresji – singiel z „Love” to piekielnie dobrze napisana piosenka, z refrenem zdradzającym ambicje do bycia evergreenem. (Kuba Ambrożewski)

World Party - Ship Of Fools

Początek tego utworu jest trochę mylący. Po kilku dźwiękach fortepianu oraz wejściu gitar spodziewałem się raczej leniwego, knajpianego klimatu, atmosfery dusznego baru, do którego chłopaki wpadają po zakończeniu dziennej zmiany w pobliskiej fabryce, by bez pośpiechu sączyć piwo. Jednak Karl Wallinger od razu wrzuca nas na głęboką wodę snując swoje ponure, apokaliptyczne wizje i nawet nie trzeba się specjalnie wsłuchiwać w tekst, bo gdy pojawia się pozbawione nadziei save me from tomorrow, „Ship Of Fools” okazuje się rozpaczliwym wołaniem o pomoc. Jestem pewien, że nie chciałbym włączać tego numeru brytyjskim robolom, bo ten podniosły, stadionowy refren zachęcałby ich tylko do rozrób, również poza knajpą morderców. Niesamowite, z jaką lekkością Wallinger potrafi w każdym wersie grać na emocjach.(Mateusz Błaszczyk)

Blow Monkeys - It Doesn’t Have To Be This Way

Uważny czytelnik zauważy, że w moich poprzednich notkach kryje się zawoalowana krytyka opisywanego zjawiska, usprawiedliwiona o tyle, że dająca się odnaleźć w samym kodzie genetycznym mondeo popu. No bo jeśli mamy do czynienia z muzyką graną przez ludzi pogodzonych z losem (zerknijcie, jakimi słowami Mateusz Myśliwski zamyka opis tracka Del Amitri!), to ja kończę tę przejażdżkę fordem – zestawienie „dom, praca i wiara” zawsze budziło we mnie sporo wątpliwości. Również w drobnomieszczańskiej mentalności zakorzenienia, w umiłowaniu tradycji, słowem w konserwatyzmie, upatrywałbym przyczyny, dla której mondeo pop pierwotnie nie trafił do serc krytyków. Jeśli popkultura wyrosła w łonie rewolucji przemysłowej (wraz z napływem do miast pierwszego pokolenia klasy robotniczej), to tylko po to, by chwilę później backstabować swą rodzicielkę. Wyrwany z naturalnego środowiska, XIX-wieczny proletariusz (lol) poczuł wiatr wolności i jednocześnie spostrzegł, że chociaż życie w mieście oferuje wiele atrakcji, jest jednocześnie obarczone ryzykiem rutyny. Odtąd każdy hipster nieufnie spoglądał na instytucje rodziny, stałej pracy i wszystkich innych form, w które chciał wepchnąć go los, a wychowani na życiorysach lekkoduchów krytycy (Cała współczesna literatura amerykańska pochodzi od Hucka Finna), znaleźli usprawiedliwienie swej niechęci do mondeo popu jako afirmacji szarej rzeczywistości przedmieść.

Ale nawet przysłowiowy Marti Pellow marzy czasem, by wyrwać się z obłędu codzienności, ujawnić biseksualne inklinacje i przerzucić na buddyzm. Dla wielu mondeomanów szansą na taki przebłysk ekscentryzmu mogła być właśnie twórczość Blow Monkeys circa „It Doesn’t Have To Be This Way”. Nowofalowy z rodowodu zespół właśnie wypracował poprockowy styl, z którym mógł zawojować samochodowe rozgłośnie radiowe i w którym pozostało jednocześnie tyle punkowego charakteru, by poruszyć w słuchaczach inne niż zwykle struny. Przy czym nie chodzi tu o robotniczy punk spod znaku brytyjskiego proletariatu, ale o nowojorską rewię freaków z Kidem Creolem na czele. W końcu motoryka „It Doesn’t Have To Be This Way” wiele zawdzięcza „I’m A Wonderful Thing Baby” lidera Coconuts, a jaskrawe brzmienie numeru istotnie różni się od soczystych klasyków mondeo ze stajni Deacon Blue.

Umiarkowana transgresywność numeru osiąga swój punkt krytyczny, kiedy w przebojowym refrenie Dr. Robert śpiewa: Well i just about have enough of the sunshine / Hey! what did I hear you say? / You know, it doesn’t have to be that way!. Ma to podwójne, a może i potrójne znaczenie: po pierwsze może tu chodzić o lejtmotyw trzeciego albumu Blow Monkeys, to jest o krytykę radykalnych rządów Margaret Thatcher; po drugie – i ku temu bym się skłaniał przede wszystkim – „It Doesn’t Have To Be This Way” można odczytać jako drobnomieszczańskie call to arms („hej, życie jest w waszych rękach, zawsze możecie zmienić forda na rower”); po trzecie w końcu, za sprawą zapadającego w pamięć hooka, te wywrotowe słowa miały trafić na listy przebojów i do „prawdziwych brytyjskich domów”. Zamęt i spustoszenie. Oto co naprawdę znaczy „muzyka środka”. (Paweł Sajewicz)

Mike And The Mechanics - All I Need Is A Mirracle

Nie wiem jak wy, ale ja zawsze z dwóch śpiewających Pauli wolałem Younga. Nie chodzi o to, że Carrack nie dawał rady, tylko jakoś zawsze znacznie większe wrażenie robił na mnie przedwcześnie zmarły Young. Serio, jego żywiołowa, jaggerowsko-orzabalowa ekspresja i blue-eyed soulowe, hall-and-oatsowe korzenie i aktorskie zacięcie w realizacji tekstów sprawiały, że Carrack wypadał w moich oczach po prostu blado i emerycko. Ciekawe, że akurat numery z Youngiem na wokalu nie zrobiły kariery, poza tym jednym kawałkiem. I właśnie leniwe i (tylko) bardzo sympatyczne „All I Need Is A Miracle” z całego dorobku tego gościa traktowałem raczej jako średniawy numer, przedłużający czas albumu. Nawet klip wygląda tak, jakby Rutherford i spółka chcieli go machnąć na jednym ujęciu, przy minimalnym wysiłku, wykorzystując przy okazji fragmenty tajemniczego „Silent Running”. Nie dość, że grają w tym samym barze, to tak naprawdę początkowo odgrywają jeszcze pierwszy singiel i dopiero z wejściem wokalu zaczynają faktycznie „All I Need Is A Miracle”. Nie wiem, jak wytłumaczyć pierwsze ujęcie teledysku z rzutem na dom zły, w którym kilka miesięcy wcześniej miała miejsca rodzinna sci-fi tragedia. Nie bardzo rozumiem, czemu służy też sympatyczny łysiejący grubas, który nie krząta się już pod sceną tylko staje się nagle głównym bohaterem, błąka się po ulicy, traci czas i wydaje pieniądze. Przy tym wszystkim Paul Young robi co może, by wykrzesać z tego kawałka trochę energii, ale słuchając prawdopodobnie najdłuższego w ich dyskografii, niosącego zupełnie odmienny ładunek emocjonalny „Mea Culpa” z „Beggar On The Beach Of Gold”, doznawałem większych wrażeń. Szkoda, że Paul Carrack osiągał większe sukcesy w promowaniu Mike + The Mechanics. Miłemu, młodemu człowiekowi jakim byłem w latach dziewięćdziesiątych wydawało się to bardzo niesprawiedliwe. (Mateusz Błaszczyk)

Crowded House - Don’t Dream It’s Over

Siłą rzeczy, w Polsce nie rozwinął się mondeo pop. Targetem gatunku nie byli bowiem nowobogaccy, a tylko tych w pierwszej połowie lat 90. stać było na lśniącego forda prosto z salonu. Nowy samochód z segmentu D był poza zasięgiem będącej ledwie w powijakach klasy średniej, szczytem marzeń pozostawał wobec tego produkowany od czerwca 1991 polonez w wersji Caro. Nie będę chyba na siłę szukał dalszych parallel pomiędzy kanciastym flagowym produktem ze STAJNI FSO a symbolem dobrobytu z Wysp Brytyjskich. Całe szczęście, że kwestię istnienia polonez popu zdaje się zamykać dość haniebny wybryk Seweryna Krajewskiego w postaci soundtracku do filmu Uprowadzenie Agaty.

Powyższe przydługie odniesienie do polskiej rzeczywistości nie jest do końca bezzasadne – z całej prezentowanej składanki to właśnie utwór Crowded House przebił się do masowej świadomości Polaków dzięki rotacji w największych komercyjnych stacjach radiowych. Jak się okazało, była to broń obosieczna, bo przez lata kojarzyłem Crowded House z radiowymi miernotami pokroju Lighthouse Family. Dopiero, gdy po latach, już z jako taką świadomością ogarnąłem, że „Don’t Dream It’s Oper” napisał nie kto inny jak młodszy z braci Finn, odpowiedzialny m.in. za najlepszy utwór niezapomnianego Split Enz (o czym pisał Kuba Ambrożewski), sprawa zaczęła być poważna. Sięgnąwszy do pozostałych dokonań zespołu z Melbourne, mogłem z czystym sumieniem stwierdzić przynajmniej dwie rzeczy – po pierwsze, mało kto przeszedł drogę od gówniarskich nowofalowych igraszek do tworzenia muzyki typowo adult-oriented w tak godny i zachowujący wysoki poziom artystyczny sposób, jak właśnie Neil Finn. Po drugie, dyskografia Crowded House kryje wiele znakomitych piosenek, które nawet mimo mniejszej nośności od ich największego hitu oraz (czasami) zbytniego podobieństwa do Fab Four (takie „Not The Girl You Think You Are”, hehe), są od „Don’t Dream It’s Oper” zwyczajnie lepsze. Nie znaczy to bynajmniej, że odmawiam tej kompozycji zasłużonego splendoru. Nawet dziś, w pół drogi pomiędzy pracą a domem, RMF czy Zetka chętnie zafundują nam te cztery minuty najczystszego mondeo. Dosłuchajcie do końca, nawet jeśli szukacie właśnie miejsca parkingowego. (Mateusz Myśliwski)

Del Amitri - Nothing Ever Happens

Zgadzam się z Paulem Scottem, który w jednej z dyskusji kształtujących gatunek wypowiedział następujące słowa: Mondeo Pop is not to be thought in terms of bands, podając na ich potwierdzenie przykład „Friday I’m In Love”. Wyjątek od reguły stanowić może, obok Beautiful South, właśnie Del Amitri.

Z dorobku zespołu z Glasgow trudno wyłuskać choćby jedną piosenkę, która nie byłaby mondeo w najściślejszym tego słowa znaczeniu. W kuluarach krążyły nawet swego czasu zabawne anegdotki dotyczące właśnie Del Amitri. Gdy Passantino tworzył listę największych wrogów mondeo popu, na pierwszym miejscu umieścił angielskiego komika Paula Mertona, który w radiowym show „Room 101”, polegającym na wytypowaniu przez gościa rzeczy lub zjawiska, które powinno zostać podane najokrutniejszym torturom w tytułowym, orwellowskim pomieszczeniu, wskazał właśnie „Nothing Ever Happens”.

Drugim zaciekłym wrogiem Del Amitri pozostawał Nick Currie vel Momus, wiecznie drugoligowy artysta z niewyraźnym zacięciem eksperymentatorskim, zazdrosny o sukces jego kuzyna Justina Currie, założyciela i lokomotywy twórczej Del Amitri.

Nie oszukujmy się, „Nothing Ever Happens” nie odkrywa muzycznej Ameryki, choć z radością zauważyłem, że to jeden z nielicznych utworów, w których akordeon nie jest aż tak irytującym instrumentem. Powodem dla którego piosenkę można postrzegać jako manifest mondeo popu jest jej warstwa liryczna, z legendarnym już czterowierszem: And computer terminals report some gains / on the values of copper and tin / while American businessmen snap up Van Goghs / for the price of a hospital wing. Currie bez zbędnego mentorstwa przekonuje nas, że życie stanowi obieg zamknięty, w którym zmiana jest czymś incydentalnym, a układ po wytrąceniu z równowagi szybko do niej powraca. Nie ma tu już młodzieńczych zalążków buntu, zgorzknienia, tak jest i być musi, do bólu suche stwierdzenie oczywistego faktu: praca – dom – praca – … (Mateusz Myśliwski)

Deacon Blue - Dignity

Wbrew opiniom wielu autorytetów, na czele z Domem Passantino, którzy za sól omawianego przez nas nurtu uznają zwykle „Wishing I Was Lucky” Wet Wet Wet czy „Somewhere In My Heart” Aztec Camera, to właśnie w „Dignity” dopatrywałbym się kwintesencji mondeo popu, zarówno w wymiarze czysto muzycznym, jak i znacznie bardziej złożonym, społecznym. Z całą pewnością nie jest to najbardziej wyrafinowana egzemplifikacja gatunku – tu palmę pierwszeństwo dzierżą raczej rasowi sophistipopowcy z Danny Wilson. Trudno mówić w tym wypadku także o wybitnie przebojowym charakterze kompozycji – gdzież tam utworowi pozbawionemu w zasadzie momentalnie zapamiętywalnego motywu przewodniego do „Something Got Me Started” czy nawet – by nie zapędzać się za szkocko-angielską miedzę – do najbardziej radiowej piosenki formacji z Glasgow, czyli „Real Gone Kid”. Jeżeli w dobie konsekwentnego odwrotu od wyrażania emocjonalnych związków recenzenta z opisywaną muzyką kategorie piękna i wzruszenia mają jeszcze w ogóle rację bytu, to ich miejsce jest właśnie tutaj: w sąsiedztwie singla otwierającego wspaniałą, ale też obfitującą w bolesne rozczarowania dyskografię Deacon Blue.

Zanim Ricky Ross na dobre związał swoje życie muzyką, co w naturalny sposób wymusiło zmianę dotychczasowego trybu życia, podobnie jak lwia cześć populacji, był szarym, zatrudnionym na pełny etat everymanem. Podobno praca w charakterze nauczyciela języka angielskiego przynosiła satysfakcję obu stronom odwiecznego konfliktu na linii belfer-uczniowie: dla Rossa młodzież, ze swoimi nadziejami i niewyczerpanymi pokładami witalnych energii stanowiła bezcenne źródło inspiracji, zaś możliwość przedpremierowego odsłuchu amatorskich wówczas prób muzykowania nieszczególnie kryjącego się ze swoją pasją nauczyciela wprowadzała w monotonne, szkolne życie nastoletnich Szkotów sporą dawkę urozmaicenia. Zastanawiam się, jak mogło to wyglądać. Czy alegoria łodzi zwanej Godnością wypracowanej w znojach przez szarego zjadacza chleba, mijanego z obojętnością czy wręcz wypychanego poza społeczny margines zamiatacza ulic trafiała do serc i rozumów uczniów? Czy jawne odrzucenie materializmu, owa specyficzna pochwała żywota człowieka poczciwego spotkać mogło się z czymś więcej niż salą pełną ironicznych uśmieszków? Wreszcie, czy ktokolwiek wyciągnął należyte wnioski z tej przejmującej muzycznej przypowieści? Chcę wierzyć, że tak, wszak trudno znaleźć kogoś, kto przeszedłby obojętnie obok przejmującego finału utworu z pamiętną anaforą And I’m thinking about home / And I’m thinking about faith / And I’m thinking about work zamykającą temat mondeo-popu w trzech krótkich zdaniach. Zresztą, spójrzcie tylko na to. (Bartosz Iwański)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2 3
Gość: Mar Now
[18 października 2011]
Tak, z Kim i Sandrą mogłem istotnie któryś punkt regulaminu przeoczyć, choćby w kontekście profilu tych wykonawczyń. Ale klimatem mi pasowało.

Masz świętą rację co do Marka Kinga i Level 42.

Ogólnie myślę, że takich numerów jednak było wiele. Kolejne 2 zagubionki: http://www.youtube.com/watch?v=IU33yoC114E&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=hRMBlFGtVJw
kuba a
[18 października 2011]
Co do drugiej zaś kwestii. Mi tylko chodzi o to, że używanie tego argumentu w formie pozbawionej szerszego ukontekstowienia niekorzystnie ustawia dyskusję i sprowadza się w gruncie rzeczy do nieco beztreściowej przechwałki, mającej w domyśle zaznaczyć większe prawo jej autora do wyrażania swojej opinii (a zatem pewną jej nadrzędność). Nie zakładam niczyich złych intencji w tym względzie - ot, przestrzegam, że nie zawsze wnosi to wiele dobrego.

Co do kanonizowania i wiekopomności - nie wiem gdzie to wyczytałeś, węszysz w złą stronę :)

Pozdrawiam!
kuba a
[18 października 2011]
Odpowiem od tyłu. Listy są podobne, bo zestawienie początkowo miało mieć formę rankingów, więc wszyscy zgłosiliśmy swoje typy do wspólnej puli, na której podstawie każdy ułożył indywidualny top. Dlatego ja na przykład wkleiłem moją kolejność na prawach zupełnej ciekawostki. BTW tych utworów wcale nie powstało tak bardzo wiele, jak Ci się wydaje, ale fakt, że do mondeo popu włączyłeś Sandrę czy Kim Wilde świadczy, że nie do końca też dane Ci było poczuć tę kategorię.
Gość: Mar Now
[18 października 2011]
A prawda jest taka, że piosenek w opisywanej tu konwencji postało zylion. Dziwne, że wszyscy macie niemal identyczne te listy. Ot, dygresja.
Gość: Mar Now
[18 października 2011]
Absolutnie nie chciałem zabrzmieć protekcjonalnie. Nawet przez myśl nie przeszło mi także, by \'ścinać ambitne młode głowy\'. Choć też nie za bardzo dostrzegam, gdzie miałaby znajdować się ta WIEKOPOMNA PRACA MŁODYCH, którą starzy wyjadacze niszczą. Parę słów o popularnym przeboju pop na dużej przerwie napisać - samo w sobie jeszcze nie wyczyn. Chyba nie masz zamiaru kanonizować każdego, kto napisze 5 słów o jakiejś piosence?

Moja dygresja odnośnie pamiętania i rozumienia dotyczyła ogólnie naszego mniej więcej pokolenia - urodzonych powiedzmy 76-84 - że dość marnie to pokolenie wypada od strony organizowania popkultury. Chyba Kuba nie masz nic przeciwko temu, by jednak zwrócić uwagę na to, że w obecnych realiach a) na podstawie Internetu przyzwoitą recenzję pozorującą znawstwo może napisać każdy, kto ma w domu 2 płyty, ale świetnie kuma meandry popkulturowego języka b) popkultury robionej w taki sposób, że ludzie zdejmują czapki z głów wciąż mogłoby być więcej (Nie czepiam się akurat tego feature\'u, bo jest raczej ok, zresztą istotnie pojawia się coraz więcej ciekawych publikacji, ale nadal w tym kraju, przy prądzie jaki jest, moglibyśmy zbudować w ciągu kilku lat nową małą muzyczną Anglię. Byłoby to tym bardziej łatwe, jeśli więcej istniałoby osób takich jak Ty, które pamiętają co robiły w 1995 roku, gdy ten przebój leciał w tv, bo po prostu pasjonowały się muzyką rozrywkową zanim powstały portale Porcys/Screen i festiwal Open\'er, co nie było wcale tak bardzo dawno).

Toż to chyba złota polska jesień się zaczyna właśnie, nieprawdaż? Pozdrowionka!
kuba a
[17 października 2011]
Zastanawia mnie jeden wątek powstały mimowolnie, w tle tej dyskusji, przewijający się zresztą od jakiegoś czasu ze wzmożonym natężeniem w publicystyce paru autorów urodzonych przed 1985 - nie wykluczam, że również w mojej - a mianowicie podkreślone tu akurat przez Marcina Nowickiego podejście "bo ja pamiętam jak to było wtedy". Gdyby towarzyszyła temu tylko garść anegdot, przyklasnąłbym, ale mam wrażenie, że ten wątpliwy "argument" służy głównie ustawianiu i cichym pacyfikowaniu młodszych (a więc w domyśle mniej dojrzałych) interlokutorów. Czy naprawdę wiedza o tym, że telewizja X zagrała utwór w 1991 roku, jest tu decydująca? Nie mówię, że takie insiderskie dopiski na marginesie nie są interesujące - właśnie są, ale błagam, nie zamieniajmy się w dziadów, którzy na każdy starszy niż półtorej dekady tytuł reagują najpierw protekcjonalnym chrząknięciem co to ja wtedy nie robiłem jak tego słuchałem.

Aha, zupełnie nieciekawe post scriptum, czyli moja lista indywidualna (BTW największymi przegranymi rankingu są chyba Level 42 - co się stało?):
1. Wet Wet Wet - Wishing I Was Lucky
2. Deacon Blue - Real Gone Kid
3. Tears for Fears - Everybody Wants To Rule The World
4. Duran Duran - Ordinary World
5. World Party - Ship Of Fools
6. Aztec Camera - Crying Scene
7. Prefab Sprout - Cars And Girls
8. Climie Fisher - Love Changes Everything
9. Mike & The Mechanics - Nobody's Perfect
10. Simply Red - Money's Too Tight (To Mention)
11. Aztec Camera - Somewhere In My Heart
12. Simple Minds - See The Lights
13. Level 42 - Running In The Family
14. Jimmy Nail - Ain't No Doubt
15. Crowded House - Don't Dream It's Over
16. Deacon Blue - Dignity
17. INXS - Disappear
18. So - Are You Sure
19. Beautiful South - Song For Whoever
20. Phil Collins - Two Hearts
21. Danny Wilson - Mary's Prayer
22. Paul Carrack - Don't Shed A Tear
23. Texas - I Don't Want A Lover
24. Then Jerico - Big Area
25. Spandau Ballet - Crashed Into Love
Gość: andrzej grzegorz tomasz
[3 października 2011]
brakuje mi Ferry'ego ("Don't Stop the Dance"), ale też Chrisa Rea ("On the Beach"), Tiny Turner ("Foreign Affair"), Dire Straits ("Down to the Waterline"), Spandau Ballet ("Only When You Leave"), z takich stricte samochodowych tracków. ale składak zacny mimo to :)
Gość: kow
[3 października 2011]
Bryan, Bryan Ferry - oczywiście
Gość: kow
[3 października 2011]
czy Bryan nie jest tak w ogóle ojcem chrzestnym stylu? publika w Sali Kongresowej była bardzo mondeo...
kuba a
[2 października 2011]
No nareszcie! Poczytam sobie dokladnie komentarze i opisy jak wroce z urlopu, ale na pierwszy rzut oka wyglada to SMAKOWICIE. Wrzucam piaty bieg i pozdrawiam wszystkich!
Gość: kow
[1 października 2011]
stara Machina >>> Brum oczywiście, nawet pod wzgl. tego, jak broni się współczesna lektura tych magazynów. prasoznawcą nie jestem, ale Brum nie miał tego, co miała Machina - "Bozia touch" :) :) :)

@"songwriting"

ale po co ten Dejnarowicz-core, skoro ani nie gadacie tutaj o akordach, tylko o kontekście, a i nie wszyscy wykonawcy jacyś wybitni pod tym względem. Beautiful South to przecież Bednarska robiąca pop-rock z satyrycznym zacięciem w tekstach, dzięki któremu podobają mi się ich piosenki, bo jako właściciel umiarkowanego zasobu słownictwa w ingliszu mogie zrozumieć o czym śpiewają. i jestem pewien, że dokładnie taki jest też powód hajpu Dunina BS w Machinie. i zapewne też przyczyna niechęci Ewinga ("którego pozdrawiam").

tak czy inaczej - delektuję się opisami. mondeo pop od dziś jest moim flagowym genre, z pierwszego miejsca zrzucając bore-core.
Gość: tetryk
[1 października 2011]
Powiało nostalgią, ale fajnie czytać takie wspominki.

@Mar Now

Przełożenie tego na polską muzykę to zupełnie inna kwestia i chyba inna dyskusja.

Postulowany gdzieś niżej temat zbadania recepcji muzyki w polskich mediach lat 90-tych wydaje mi się świetny.

Faktem jest, że jak myślę o tamtych czasach(jak to brzmi...) to widzę pewien brak ciągłości i faktycznie "wyspowość" pojawiania się pewnych tematów. Dla mnie to choćby MBV, którzy w "Machinie"(znów) byli jedną z najważniejszych płyt jeśli chodzi o podsumowanie lat 90-tych, a potem jakby na kilka lat ten zespół zniknął z polski i powrócił na Porcys. Taka dygresja.
Gość: Mar Now
[1 października 2011]
Ja także na odchodne.

W dobie Internetu wiele sytuacji z przeszłości zostaje spłaszczonych i czasami pewnie trudno komuś młodszemu obrazowo wytłumaczyć, jak to było i co z czego wynikało. W rejonach roku 2000 nadal Internet był raczej dwuwymiarowy i wciąż niezbyt istotny. Tym bardziej, jak wyszła np. Machina, w której poszedł wielgachny tekst o historii Melody Makera (właśnie wtedy przestał istnieć), z baaaardzo wieloma skanami okładek - co tu mówić - człowiek patrzył na to i pośród tej naszej szarzyzny stał przed taką Machiną na baczność. Podobnie jak przed audycjami muzycznymi w RMF, gdzie Metz zrobił radio, jakby nadawał na Londyn.

To są niezapomniane rzeczy i dzięki takim właśnie nielicznym kosmopolitycznym akcjom w naszych mediach mogłeś sobie budować swoje relacje z muzyką, popkulturą na nieco innym poziomie kumacji. No przynajmniej dla mnie to były ukochane kanały. Potem sobie szedłem kupić kasetę 'best of' Fine Young Cannibals i miałem gdzieś fakt, że w promieniu 120 km nikogo innego to nie obchodzi.
Gość: kidej
[1 października 2011]
@Machina jeszcze, ale juz ostatni raz, obiecuje

Jeszcze mi dzis przyszlo do glowy chocby The Sea and Cake, tez mieli zawsze w M dobra prase i oceny. I Pavement. Ale to tylko potwierdzenie tezy, ze to bylo po prostu dobre pismo, i dla nich docenic TBS bylo jak splunac. Oczywista oczywistosc.
Gość: Mar Now
[1 października 2011]
Natomiast, po prawdzie, Brum też pewnie potrafił o Stereolab pozytywnie napisać, choćby dlatego, że 'dobra jazda na kwasie, a to lubi nasz redakcyjny buldog'.
Gość: Mar Now
[1 października 2011]
Przez elitaryzm tutaj rozumiem, że Machina starała się filtrować tematy i oceny przez swój własny system, którego aksjomatami były, za przeproszeniem, czyste paznokcie, dobry gust i intelektualna aktywność, otwartość. A pamiętajmy, że u nas raczej się lubiło, jak włosy były tłuste, a na stole stała Żytnia. Co oczywiście nie znaczy, że w M nie pisywano też o mniej estetycznych sprawach.

@Tetryk

Wiadomo - wystarczy spojrzeć na tracklisty Polskiego Radia z lat 80ych (znalazłem kiedyś taką stronę choćby w kontekście Trójki). Grano dużo wysublimowanego popu i melodyjnego post-punka. Klasyczny i progresywny rock taką pozycję zdobyły sobie chyba dopiero w latach 90ych. Inna sprawa - "wiele dobrych zespołów było w Polsce docenianych" - no wszystko fajnie, ale to jednak zawsze gdzieś tam ginęło w gąszczu głównych nurtów. Taki Golden Life nieco cynicznie i, jak dziś się słucha, średnio sprawnie zabrał się na debiucie za madchester. Ale już znaleźć polskich wykonawców, którzy po 1990 roku odnieśli jakikolwiek sukces i powoływaliby się na Prefab Sprout czy XTC - chyba nie sposób.

Z tym Beautiful South w Machinie - wystarczy, że taka płyta trafiła do Filipa Łobodzińskiego. Myślicie, że by zdissował porządny album TBS? Machina wielbiła też np. Stereolab, prawda?
Gość: tetryk
[1 października 2011]
I o to mniej więcej co kidej pisze chodzi. Wiele dobrych zespołów było w Polsce docenianych już dawno o czym się dziś zapomina.
Gość: kidej
[1 października 2011]
Mniej wiecej jak nizej - moze to kwestia wieku (kupowalem Machine w czasach licealnych), ale wtedy to pismo wydawalo sie zupelnie innym, kosmicznym swiatem, gdzie sie pisze i o Tortoise, i o popie, i o punku, i o wspomnianym przeze mnie yassie. Czy elitarnosc...na pewno nie uzylbym tego slowa, bo go nie lubie; predzej 'rzadkosc'.

Na pewno nie chodzi, przynajmniej mnie, o zadne uswiecanie tego pisma, tylko o zwrocenie uwagi, ze po prostu docenianie muzyki na poziomie bylo tam na porzadku dziennym. Oczywiscie zdarzaly sie wpadki, za ktorymi musialbym przekopac archiwum numerow, ale zmierzam do tego, ze sympatia dla The Beautiful South w Machinie wziela sie po prostu z tego, ze to dobry zespol, a owczesni piszacy to slyszeli.
Gość: Mar Now
[1 października 2011]
Oczywiście, że Machina nie odcinała się od gwiazd pokroju Kayah i Varius Manx, ale, również to jak magazyn był łamany, kładła nacisk na elegancję i wyższą kumację. Może nie pierwsze 2 lata, ale już później pojawiała się cała masa znakomitych tekstów, również o niszowych sytuacjach.

W zderzeniu z polo - brudkiem Clipola i Brumu (nie byłem stanie tego czytać - hołubienie O.N.A. i wymiotującej noisowej ameryczki, totalna pogarda dla brytyjskiej elegancji (A PROPOS M. Popu) plus koszmarna szata graficzna i sedesowe poczucie humoru), Machina była jak bardzo jasne światełko w bardzo mrocznym tunelu. Nie zapomnę, jak zobaczyłem w kiosku na dworcu Łódź Fabryczna drugi numer - kupiłem od razu do pociągu i już po samym wertowaniu mnie rozjebało.
Gość: tetryk
[1 października 2011]
W latach '90-tych dość dużo rzeczy z tych powyżej można było spotkać w Polsce, a Machina nie była taka elitarna jak niektórzy poniżej by chcieli. Na półkach dzisiejszych 30-40 latków można znaleźć rzeczy, o które dzisiejsi 20-latkowie ich nie podejrzewają. Czasem odnoszę wrażenie, że pokolenie młodych 'dziennikarzy' dowartościowuje się umacniając stereotypy o 'Polsce przedinternetowej' i zgrywając odkrywców muzyki, której w biednym, nadwiślańskim kraju nie znano...Mój zarzut w najmniejszym stopniu dotyczy tego portalu, ale w środowisku 'niezalowym' czy jakkolwiek je określać tego typu postawa wydaje mi się dość częsta.

Sam tekst dobry i z przyjemnością go przeczytałem.
Gość: Mar Now
[1 października 2011]
(hehe, "West End Girls" oczywiście, a nie jakieś 'and' - nie wiem, kto tak mi podmienił :-<.)
Gość: Mar Now
[1 października 2011]
Trójeczka to ja, niechcący nacisnąłem.
Gość: 3
[1 października 2011]
@ KrzysiekKidej

Jej, Machina była wtedy, mimo wszystko, mocno elitystyczna. Jakim cudem osiągała tak wysokie nakłady, kiedy w tym kraju 80% muzyki nadawała się do smażenia kotletów w barze pod Terespolem - trudno powiedzieć.

Kompatybilny z naszą sceną oraz gustami "alternatywnych" mas to był najbardziej Brum chyba. Bo nawet nie Tylko Rock, gdzie poleciał kiedyś dwuczłonowy wielki feature o Boo Radleys, na dwie strony. I ogólnie na ich stronach bliżej było świata niż obecnie.

Wiem, że lecę off-tematem, ale do tej pory pamiętam, jak Wojewódzki Jakub puścił w swoim programie 'na żywo' w Tylko Muzyce TVP "Star" Primal Scream. A dzień wcześniej Leszczyński opowiadał o genialności "Velvet Rope", nowego LP Janet Jackson. 1998 rok.

To były po chuju nielogiczne i zarazem fascynujące realia.

Chciałbym kiedyś napisać książkę o latach 90ych w kontekście popkultury tego kraju, a tendencji zachodnich. Wątek prób zakorzenienia czegoś cokolwiek fajniejszego niż buraczana Ameryczka czy Celine-Dione'izm - pasjonuje mnie bardziej niż WIelki Zderzacz Hadronów.
Gość: kidej
[1 października 2011]
Jeszcze w temacie Machiny i The Beautiful South - tez to pamietam, bo kupowalem w owych czasach co miesiac. I faktycznie, TBS zbieralo bardzo cieple opinie niemal zawsze, gdy sie pojawiali. Powody? Moze jeden to to, ze Dunin-Wasowicz byl - bo nie wiem czy nadal jest - wielkim fanem wszystkiego, co brytyjskie, oczywiscie britpopu, ale nie tylko.

South byli wtedy portretowani troche tak, jak opisal to Mateusz w swoim komentarzu - jako "inteligentny, bardzo lebski pop z ironia" (a Machina w tamtym czasie zachlystywala sie yassem, Ewa Braun, Mapa itp). Z drugiej strony, rownie ciepla prase mial tam - w sumie lezacy wzglednie blisko TBS, tylko bardziej wodewilowy - The Divine Comedy. Wiec moze po prostu stara Machina byla pismem, do ktorego pisywali ludzie z uszami, potrafiacy docenic taki zespol jak South? W dziale recenzje nierzadko mozna bylo ustrzelic rzeczy typu solowy Hollis.
Gość: Mar Now
[30 września 2011]
&#8211 = myślnik.
Wybierz stronę: 1 2 3

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także