Scott Walker: 30 Century Man

Zdjęcie Scott Walker: 30 Century Man

Ideał twórcy

Scott Walker to trochę niewdzięczny temat na tekst. Właściwie trudno napisać o nim cokolwiek nowego – większość informacji można znaleźć w nominowanym za produkcję do nagrody BAFTA, patronowanym przez samego Davida Bowiego, dokumencie „Scott Walker: 30 Century Man”, paru krążących anegdotkach i, przede wszystkim, jego muzyce. Zaryzykowałabym tezę, że poprzez tę „zasłonę” Walker chce osiągnąć swoisty ideał twórcy. Daje odbiorcy jedynie owoc swojej pracy, który musi obronić się sam, bo słuchacz nie posiada prawie żadnych wiadomości o życiu artysty, które stanowiłyby kontekst, ani nie zna image’u, który mógłby być tropem interpretacyjnym. Jednak nie zmienia to faktu, że twórczość Scotta Walkera jest warta dokładniejszej analizy.

Mimo że do inspiracji Walkerem przyznają się m.in. Eno, Byrne, Radiohead, czy wspomniany już Bowie, a James Murphy wylicza go jako dumę swojej eklektycznej płytoteki w „Losing My Edge”, jak na lekarstwo szukać jakiegoś dłuższego omówienia jego twórczości w języku polskim. Z tego, co znajdziemy w internecie, warto zwrócić uwagę na tekst Piotra Cichockiego, bo autor przy okazji recenzowania pierwszego utworu z „The Drift” całkiem sprawnie wprowadza do całej twórczości byłego członka The Walker Brothers. Jednak i to nie wyczerpuje studni fascynujących dźwięków, jaką jest dyskografia Walkera.

Good cover version

Noel Scott Engel karierę zaczynał we wzmiankowanym już zespole The Walker Brothers. Wspomnienie tego projektu nie jest wyłącznie formalnością – ich sława przez krótki czas dorównywała tej, jaką cieszyli się The Beatles czy The Beach Boys. W tym czasie artysta stał się częścią sceny pop, której w późniejszych latach będzie mówił coraz to głośniejsze „non serviam”. Sam zespół, mając na koncie kilka elektryzujących przebojów, rozwiązał się, podając za powód odmienne gusta członków, ale w bulwarówkach bardzo często wspominano o niezrównoważonej, wręcz demonicznej osobowości Scotta. Jaka by nie była przyczyna, koniec zespołu stał się początkiem solowej kariery Engela, który zachował pseudonim z macierzystej formacji. Miał zagwarantowaną uwagę brytyjskich mediów, które pokochały go jako frontmana The Walker Brothers, co sprytnie wykorzystał dając upust swojej fascynacji Jackiem Brelem.

Jak sam wspomina, zainteresował się słynnym belgijskim bardem dzięki dziewczynie, która pracowała jako króliczek Playboya i przetłumaczyła mu pewnej nocy kilkanaście tekstów Belga. Nie wiemy, czy to była jednorazowa znajomość, jednak dzięki niej do dokonań z pierwszych lat solowej kariery Walkera przylgnie łatka wykonawcy coverów Brela. Znalazły się one na pierwszych trzech płytach, co przyniosło Scottowi spory sukces komercyjny. Najlepszym tego dowodem było prowadzenie przez niego autorskiego programu telewizyjnego, który co prawda nie utrzymał się na wizji zbyt długo, jednak sam fakt, że powstał taki pomysł, mówi wiele o popularności Walkera pod koniec lat 60. Z tego okresu pochodzą również interpretacje m.in. piosenek Kurta Weilla czy musicalowych szlagierów Rodgersa i Hammersteina, podsumowane na składance „Scott: Scott Walker Sings Songs From His TV Series”. Poziom artystyczny coverów wykonywanych przez wokalistę jest różny, szczególnie tych wydawanych na początku lat 70, gdy musiał iść na liczne kompromisy z wytwórnią (np. podział „’Til The Band Comes In” na dwie części – z jego autorskim materiałem i przeróbkami – by uniknąć komercyjnej klapy, jaką stało się niedługo wcześniej „Scott 4”). O tym jest właśnie „Bad Cover Version” Pulp (warto sprawdzić, kto jest producentem albumu, z którego pochodzi ten singiel...). Piosenkarzowi zdarzało się również wydawać zbiory z wykonaniami piosenek innych artystów tylko po to, by wywiązać się z kontraktu fonograficznego. Jednak i wśród nich można znaleźć warte uwagi ciekawostki, np. próbę zmierzenia się z estetyką Tropicalii przy okazji interpretacji „Marii Bethani” Caetano Veloso.

Cztery razy „Scott”

Począwszy od „Scott 1” (1967), Walker zaczyna przemycać między licznymi przeróbkami własne kompozycje, by w końcu na „Scott 4”(1969) postawić wyłącznie na własne piosenki. Z perspektywy czasu można stwierdzić, że dzięki temu ryzyku artystycznie zwyciężył. Takie „It’s Raining Today” czy „The World’s Strongest Man” to przykłady doskonałych kompozycji, kipiących od epickich aranżacji utworów (tutaj należą się oklaski dla Willy’ego Scotta), dramatycznych i owianych mgłą przeszywającego smutku. Walkerowi udało się uniknąć pretensjonalności i wykazać umiejętnościami, które nabył kształcąc się w śpiewie chóralnym w klasztorze Quarr Abbey i studiując muzykę klasyczną na wyspie Wight.

Już w wywiadach z połowy lat 60. Scott wyznaje, że największą satysfakcję czerpie z samodzielnego pisania muzyki. Niestety sprzedaż „Scott 4” była na tyle rozczarowująca, że Scott-kompozytor odsunął się w cień, by zrobić ponownie miejsce Scottowi-interpretatorowi. „’Til The Band Comes In” zawiera 10 utworów autorstwa Walkera i aż 5 coverów. Do 1978 roku artysta jako autor milczy, w międzyczasie wydaje mnóstwo muzycznych bubli, włącznie z kolekcją tematów filmowych i reaktywuje The Walker Brothers, by wrócić na szczyty list przebojów z „No Regrets” Toma Rusha. Artystycznie Walker jest trupem, aż do pewnego zaskakującego zwrotu akcji.

Po dwóch albumach od powrotu zespołu, ich wytwórnia ogłasza bankructwo. Sytuacja zmusza label do zostawienia formacji zupełnie wolnej ręki w kwestiach muzycznych. Dzięki temu powstaje album „Nite Flights”, będący tak naprawdę zbiorem solowych EP-ek poszczególnych członków tria – pierwsze cztery kompozycje autorstwa Scotta Walkera, po niej dwa utwory Gary’ego Leedsa i cztery Johna Mausa (zbieżność nazwisk z kompanem Ariela Pinka przypadkowa, ale polecam jego „Love Is Real”, tak w ramach dygresji). Koledzy z zespołu nie okazują się zbyt sprawnymi twórcami, natomiast Walker na dobre uświadamia sobie, że śpiewanie piosenek Paula Anki to nie jego bajka. Ultravox, Talking Heads, Brian Eno, David Bowie – to nie tylko fragment listy moich ulubionych wykonawców, ale także imponująca grupa, która przyznaje się do inspiracji pierwszą częścią „Nite Flights”. Gdy zwrócić uwagę na space rockowe brzmienie i motyw basu w „The Electrician” – tak głęboki, jakby świadomie antycypował dyskografię Sunn O))) – to nie ma wątpliwości, że choć mówimy o zaledwie czterech utworach, miały one spory wpływ muzykę nie tylko w latach 80.

Niezależna artystyczność

Następny kontrakt, który został podpisany przez Walkera, przeszedł do legendy – gwarantował mu okres dekady [sic!] między kolejnymi premierowymi albumami. Po blisko dwudziestu latach, w 2004 r. Walker zalicza transfer do 4AD na tych samych warunkach. Jest to dość ważny wątek do zrozumienia istoty jego późniejszej muzyki, bo jak sam twórca przyznaje, proces komponowania i aranżowania zajmuje mu długi czas, a jego współpracownicy filmowani podczas sesji do „The Drift” twierdzili, że praca z Walkerem bywa wyczerpująca i wręcz irytująca ze względu na jego skrajny perfekcjonizm. Razem z uwolnieniem się od zobowiązań wobec wytwórni, autor „Scott 4” stał się zupełnie niezależnym muzykiem, co w zupełności mu odpowiadało. Jak określił w jednym z nielicznych wywiadów, w czasie między kolejnymi płytami Scott zajmuje się życiem.

Albumem rozpoczynającym ten trwający do dzisiaj etap twórczości Walkera jest „Climate Of Hunter”. Wciąż jest to zbiór piosenek, jednak zbliżających się momentami do estetyki arii operowych. Czasami aranżacje zdają się rozmyte, pośród zagęszczenia dźwięków trudno wyłowić partie poszczególnych instrumentów, by nagle zaskoczył wyeksponowany saksofon. Prym wiodą: głos Walkera – posępny, wijący się pośród dźwięków – oraz wywody na temat uzależnień i śmierci. Eksperymentalnie brzmi na tym albumie nawet blues, a raczej impresja Walkera na temat gatunku – kończący „Blanket Roll Blues” jest pełen dysonansów, a głos wokalisty brzmi jeszcze mroczniej niż wcześniej. To jednak istny bubblegum pop, jeśli porównamy utwór z tym, co usłyszmy na „Tilt”...

Syndrom Walkera

Holocaust, pierwsza wojna irańska, sytuacja Boliwii – po przeanalizowaniu tematyki poszczególnych utworów można by pomyśleć, że w 1995 r. Walker chciał zaangażować się w sprawy polityczne współczesnego świata, jak to mają w zwyczaju ikony popkultury. Jednak nic bardziej mylnego – artysty nie interesuje krzyczenie ze stadionów o dyskryminacji Romów i Cyganów, lecz oddanie dramaturgii konfliktów zbrojnych, ludobójstwa itp. w muzyce i tekstach – słuchanie „Tilt” nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń. Podobnie jak oglądanie kolejnych telewizyjnych wiadomości, gdzie serwowane są raz po raz zdjęcia zmasakrowanych ciał czy rozkładających się martwych zwierząt. Forma idealnie dopełnia treść – każdy dźwięk zdaje się dobitnie wyrażać koszmar, jaki portretuje w swoich tekstach Walker. Ten album łatwo potraktować wyłącznie jako muzyczna makabreskę, którą w pewnym sensie jest, jednak cały koncept został zrealizowany z taką precyzją i wysmakowaniem, że udało się uniknąć uwikłania w estetykę á la Genesis P-Orridge. Zdaje się to potwierdzać tezę, że nie wszystko co piękne musi być przyjemne.

Podobne wątki są kontynuowane na „The Drift”, jednak gdy muzyczną misją „Tilt” miało być stanie się młotem pneumatycznym, który wbija się w głowę zdrętwiałego z przerażenia odbiorcy, tak na następnym albumie Scott Walker pozwala sobie, jak to sam określił, na eksperymenty z ciszą. Nie jest to jednak kojący spokój sielskich łąk, a cisza wybitnie niewygodna, poprzedzająca krzyk z przerażenia. Efekt jest równie, jeśli nawet nie bardziej, wstrząsający.

Pisząc tekst próbowałam pojąć, jakie przesłanki przemawiały za decyzjami artystycznymi podejmowanymi przez Scotta Walkera. Jednak gdy patrzę na efekt swojej pracy, długich godzin spędzonych na słuchaniu jego płyt, które mnie zachwycały, czuję się jak główny bohater jednego z esejów cytowanego we wkładce do „Scott 3” pisarza – Alberta Camusa. Każda próba rozwikłania enigmy, jaką jest Noel Scott Engel kończy się fiaskiem, jak wtaczanie głazu pod górkę. I wiecie co? Niech tak pozostanie.

Andżelika Kaczorowska (9 czerwca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: helmer
[13 czerwca 2010]
Ja sugeruję sprawdzenie Shock Headed Peters - Not Born Beautiful (1985) http://panpies.wrzuta.pl/audio/5O5FBtxM9pY/shock_headed_peters_-_bad_samaritans ||| http://panpies.wrzuta.pl/audio/50dKzhbNsRg/shock_headed_peters_-_ideal . Nawet jeśli była tylko "wypadkiem przy pracy" to nie można przejść obojętnie obok jej wielkości i nie dostrzec związku z eksperymentalną twórczością Walkera.
Gość: abc
[11 czerwca 2010]
super tekst !! najpierw przegląd Steely Dan teraz Walker oby więcej takich tekstów o klasyce ... jak to się mówi praca u podstaw :)
Gość: nuż w bżuhu
[9 czerwca 2010]
dzięki! http://www.topcultured.com/wp-content/uploads/2009/10/internet-high-five.jpg
Gość: błaszczyk nzlg
[9 czerwca 2010]
Fajny tekst, piona!
Gość: Mat
[9 czerwca 2010]
W końcu ktoś w Polsce odważył napisać się o Walkerze, słów kilka. Ostatni akapit mówi wszystko. Widać że autorka była pod silnym wrażeniem filmu dokumentalnego o Engelu, ale przy ilości materiałów na jego temat nie jest to dziwne.
Ja osobiście mogę polecić tylko jeszcze cover piosenki "Nite Flights" którą na swym albumie "Black Tie White Noise" zamieścił David Bowie. I mimo, że szczerze nie lubię pani Cher jej wersja "The Sun Ain't Gonna Shine Anymore" z 1995 roku brzmi równie dobrze co oryginał.
Walker nie jest znany w mainstreamie, ale ze względu na niebywały szacunek jaki wzbudza w środowisku muzycznym, prawie każdy z nas może natknąć się na jego kompozycję w formie coveru na któreś z płyt swojego ulubionego wykonawcy.
Gość: kino
[9 czerwca 2010]
brawo,no!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także