Imperium kung-fu

Bring da... Ruckus!

Czy komuś trzeba przybliżać czym jest Wu-Tang Clan? Każdy na pewno widział w swojej szkole podstawowej czy gimnazjum chłopców z magiczną literką W na ubraniach. Każdy słyszał, jakie to Wu jest genialne, a przepychanki między zwolennikami 2Paca i Klanu dodawały kolorytu szkolnym korytarzom. Tym, którzy jednak ominęli ten fascynujący etap, skupieni na Pixies, polecam fascynujący świat prawdziwych ninja hip-hopu. A czy może być lepsza okazja na nadrobienie nieocenionych strat, niż wspólna płyta Method Mana, Raekwona i Ghostface Killah?

Ameryka pochwalić się może wieloma udanymi przedsięwzięciami rodzinnymi. Nie inaczej jest z inicjatywą trzech kuzynów z Nowego Jorku, Force Of the Imperial Master. Panowie Diggs, Grice, Jones (RZA, GZA, Ol' Dirty Bastard) zyskali sobie spory rozgłos w nowojorskim podziemiu. Niestety, nie dało to im kontraktu. RZA (znany także z wielu innych ksyw, między innymi Prince Rakeem i Bobby Digital) postanowił zmienić strategię. Skrzyknął jeszcze ośmiu innych, obiecujących MC’s i zaoferował im układ: pod szyldem Wu-Tang Clan (nazwa wzięta z filmów kung-fu) wydadzą album, a ich artystyczne życie przez pięć lat pozostanie w jego rękach. RZA obiecał, że włoży wszystkie możliwe siły, by zapewnić im karierę, po albumie kolektywnym wydając solowe projekty. Pięciolatka zadziałała, a okres między „Enter The Wu-Tang (36 Chambers)” , a „Wu-Tang Forever” to złote czasy praktycznie dla każdego członka Klanu.

Ale dość sentymentów. Debiut Wu-Tang Clan stał się jednym z elementów definiujących nowojorskie brzmienie – produkcje RZA, operujące rozedrganymi samplami, ciężkim bitem i klaustrofobiczną atmosferą przeniosły nas do mrocznych, postindustrialnych terytoriów Wielkiego Jabłka. Debiut Wu był też o tyle znaczący, że w dobie panowania west coastowego g-funku, Nowy Jork wysłał czytelny komunikat, że wciąż liczy się w walce o hip-hopowy prymat i tym samym dał sygnał do ataku inny wielkim nowojorczykom – z Notoriousem na czele.

Wu-Tang Clan wprowadzając do muzyki silną inspirację filmami kung-fu, stworzył bardzo charakterystyczny styl, w którym rymowanie, od początków kultury hip-hopu powiązane z rywalizacją i dbałością o skillsy, zyskało wymiar sztuki walki. Warto wspomnieć o bitwach na rymy, jakie poszczególni członkowie grupy staczali o bity RZA (warto posłuchać numeru dokumentującego ten proces, „Meth vs Chef”). Elementy kultury Dalekiego Wschodu (nawet jeśli przemielone przez filmy kung-fu) pojawiają się nie tylko na powierzchni albumu – w tytułach i stylistyce zdjęć, ale też głębiej – wśród spiętrzonych, kunsztownych rymów, wojowniczością przypominających wystudiowane pojedynki mistrzów kung-fu.

„Enter The Wu-Tang (36 Chambers)” to jednocześnie indywidualny popis i narodziny charakterystycznej rodziny MC’s, z której wyszło kilka najbardziej charakterystycznych rapowych stylów w historii. Nie sposób zapomnieć szalonego Ol’ Dirty Bastarda, który w „Shame On A Nigga” opętańczo rozpruwa bity, trudno opuścić mroczną studnię głębokiego głosu Method Mana, przejść obojętnie wobec histerycznego flow Ghosta i nie zauważyć, że Raekwon zaczął grać w swojej własnej ekstraklasie – ta płyta wręcz zalewa nas obfitością rymowych klasyków. Tym smutniejszy jest los Ol’ Dirty Bastarda (jemu warto by poświęcić osobny tekst), którego skłonności do narkotyków doprowadziły do nieszczęśliwego końca.

Niestety, „Enter The Wu-Tang (36 Chambers)” dla jego twórców okazało się sporym brzemieniem. Zdefiniowanie „klasycznego stylu Wu” spowodowało, że członkom Klanu trudno było wyjść poza jego ramy. Nie jest to szczególnie dziwne przy płytach z lat 90-tych – „Tical” Method Mana dusi tak samo jak 36 Komnat, single ODB’ego do dzisiaj pozostają rarytasami, kapitalne „Only Built 4 Cuban Linx...” Raekwona to płyta, która w ogóle się nie zestarzała, a „Liquid Swords” GZA – odrobinę zapomniany, ale świetny album. Problem ujawnia się dopiero wtedy, gdy zauważymy, że Method Man swoje koncerty wciąż składa w większości z numerów z „36 Chambers” i „Tical”, a pozostali członkowie Klanu – z pewnymi bardzo znaczącymi wyjątkami – nie stworzyli zbyt wielu zapadających w pamięć krążków. Ucieczka od dusznych produkcji RZA (któremu jako twórcy muzyki filmowej udało się przełamać swoje schematy z początków kariery) trwa, choć efektów zbytnio nie widać.

Właśnie – wyjątki. Przypadek pierwszy – Ghostface Killah, absolutny mistrz, którego flow – szybkie i celne – faktycznie przypominać może samurajski miecz. Ghostface ma też dryg do melodii opartych na dialogu – „Kilo” to jeden z najbardziej bujających numerów o narkotykach, zaś jego ostatni album („Ghostdini: Wizard Of Poetry In Emerald City”) zaskoczył ciepłym, klasycznym R&B. Właściwie każde wydawnictwo Ghosta to uczta dla miłośnika rapu. „Fishscale” to klasyka odchodzącej dekady, którą raper otworzył rewelacyjnym „Supreme Clientele”. Co by nie mówić – właśnie Ghostface Killah cieszy się najbardziej udaną solową karierą spośród członków Wu-Tang Clan. Warto wspomnieć jego pamiętliwe kooperacje z MF DOOMem, czy epizody w filmach i serialach – szczególnie w jednym z najlepszych obrazów o muzyce („Walk Hard: The Dewey Cox Story”), czy w jednym z odcinków „30 Rockefeller Plaza”.

Przypadek drugi – Raekwon i jego „Only Built 4 Cuban Linx Part II”. Przez wielu uznana za najlepszą rapową płytę zeszłego roku, zgromadziła na swych trackach śmietankę producentów – od Pete’a Rocka, poprzez Alchemista, aż do J Dilli. Różnorodność produkcji to jedno, a Raekwon – w swojej życiowej formie, jakby zamrożony od czasów pierwszej części „Only Built 4...” – drugie.

Sekretny plan Wu-Tang Clanu, by przejąć władzę nad światem rozwijany jest w wielu kierunkach. Gry wideo, marka odzieżowa, ale przede wszystkim – spora grupa artystów związana z Klanem, w szeregach której znajdują się zarówno raperzy, jak i zdolne wokalistki. Wu wypracowali mechanizm budowania marki, z którego korzystają do dzisiaj inne grupy hip-hopowe – tworzące siatki powiązań i wspólnych biznesów. Jak w każdej rodzinie, zdarzają się konflikty (ponownie Ghost jest głównym bohaterem), ale Wu rozgrywają sprawy po mistrzowsku – stworzyli grupę – pomnik, której sama nazwa przyciąga ludzi na koncerty, mimo że zdarza się, że te koncerty gra „drugi garnitur” (tutaj przypomina się ostatnia wizyta Klanu w Polsce).

Płyty, które Wu-Tang nagrali razem po „36 Chambers” nie były już tak rewelacyjne, ale mają swoje momenty. „The W” była najbardziej przebojową z nich, a „Protect Ya Neck (The Jump Off) ” i „Gravel Pit” bujają do dziś. Wydawać by się mogło, że chłopaki spięli się na swoim ostatnim albumie („8 Diagrams”), ale przyznam szczerze, że lekko się na nim zawiodłem. Owszem, Erykah Badu i sample z „My Guitar Gently Weeps”, owszem, kapitalne „Wolves”, ale reszta płyty niestety jest jedynie porządną pożywką dla fanów Wu, nie dorastającą do legendy grupy.

Naświetlenie wszystkich aspektów i niuansów historii Wu jest zadaniem co najmniej na książkę. Dziedzictwo i wpływ nowojorczyków są wciąż bardzo znaczące. Przytoczę pewną historyjkę – brytyjski DJ i producent Mosca, lubujący się w future garage’owych klimatach, swój wrocławski set zaczął od „Bring Da Ruckus”, z 36 Komnat, czym wywołał masową euforię wśród publiki, która, dodajmy, przyszła dla brzmień klubowych. Wu znają wszyscy; ich imperium pozazdrościłby im niejeden cesarz.

Podziękowania dla Mateusza Błaszczyka za garść uwag

Paweł Klimczak (7 kwietnia 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
iammacio
[8 kwietnia 2010]
przyjemna lektura i intrygujący opis charakterologiczny flow raperów
Gość: kow
[7 kwietnia 2010]
świetny tekst...

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także