Screenagers Take Away: Nowy prog-rock

Zdjęcie Screenagers Take Away: Nowy prog-rock

Ostatnio zrobiło się bardzo polemicznie, co cieszy. Blogerzy i internetowi publicyści zaczęli żyć kilkoma kontrowersyjnymi tematami – nieskromnie rzecz ujmując – zaakcentowanymi w różnych częściach screenowego Podsumowania 2000–2009. Skrajnie różne stanowiska zajmowane przez kolejnych autorów polemik to świetny punkt wyjścia dla naświetlenia interesujących zjawisk muzycznych z różnych stron. Korzystając z okazji, dwóch prog-rockowych weteranów postanowiło porozmawiać o takim tam szerzej nieznanym nurcie – chillwavie. Ktoś coś słyszał?

PS: Opowiem ci anegdotę.

ŁB: Słucham.

PS: Jacek Ambrożewski, przygotowując plakat promujący nasze Podsumowanie dekady, zamiast użyć standardowych komputerowych kolorów, narysował większą część grafiki odręcznie, flamastrami. Napisałem do Kuby (brata Jacka – przyp. red.): Nie jestem pewien – ten „obskurny” efekt jest zamierzony?, a Kuba odpowiedział mi kapitalnie: Pomyśl o nim, że jest „chillwave’owy”. No i to podsumowuje znaczną część naszej dzisiejszej rozmowy.

ŁB: Heh, tak, coś w tym jest. Co z pozostałą częścią?

PS: Pozostała część jest taka: w felietonie z piątku, 25 lutego, zasugerowałem między wierszami to, o czym wspominałem ci już jakiś czas temu, a co ty z kolei przemyciłeś w opisach singli 2009 r. Chillwave wydaje mi się nowym prog-rockiem.

ŁB: Prog-rock jest taki fajny.

PS: No dokładnie!

ŁB: Ale to nie było zbyt mądre. To taka metaforyczna teza, że łatwiej ją powiedzieć niż obronić. Tym bardziej, że prog-rock kojarzy się raczej jednoznacznie pejoratywnie, więc nikt tego nie odczytał jako komplementu. My sobie wcześniej rozmawialiśmy i wiemy, o co chodzi, ale ktoś patrzący z boku niekoniecznie musi.

PS: Jasne, że teza jest metaforyczna i trudno byłoby ją odnosić do prog-rocka sensu stricto. Chodzi mi o formalizm. O fakt, że nie kompozycja sama w sobie, ale środki służące jej zaprezentowaniu, określają to, jak odbieramy muzykę.

ŁB: Dobra, może lepiej będzie, jeśli wrócimy do początku. Chillwave pojawił się w świadomości polskich słuchaczy za sprawą Porcys, a konkretnie ich researchera, Wojtka Sawickiego. To jest rzecz o tyle godna uwagi, że dokonali tego na dobrą sprawę zanim nurt dostrzeżono na Zachodzie. Zatem ogromny szacun, zwłaszcza że coraz trudniej być pionierem na jakimkolwiek gruncie, wyjąwszy może lokalne zajawki. Ale do rzeczy: wraz z odkryciem gatunku bardzo szybko dostrzeżono trzy ważne aspekty, które na gruncie formalnym przypisano do chillwave’u i które wskazywały na jedną, konkretną postać – Ariela Pinka, kogoś na kształt ojca chrzestnego całej tej sceny, którego też zresztą odkrył na naszym podwórku Porcys. Po pierwsze chodziło więc o ostentacyjny lo-fi, po drugie modyfikacje nagrań przy zastosowaniu wszystkich tych efektów kasetowych, zniekształceń, falowań, trzasków itp. Po trzecie nostalgia, której odbiciem są piosenki, brzmiące jakbyś słuchał ich z kaset znalezionych na strychu, o czym zresztą pisałem kiedyś tam w recenzji „Good Evening” Nite Jewel. No wiesz, muzyka, która na poziomie znaczenia ma ci przypominać dzieciństwo, wakacje nad jeziorem, domki kempingowe i co tylko, wspomnienia pokryte patyną. Stąd te charakterystyczne dla chillwave’u okładki płyt i fotki artystów, czyli zdjęcia robione analogowymi aparatami, prześwietlone, z dużą ilością szumu. Słoneczny pop z trzaskami w tle, mniej więcej. To są wyraźne odwołania do Ariela Pinka i sceny lo-fi, czyli muzyki nagrywanej domowymi sposobami, właśnie przy użyciu kaset z całym tym rozmyślnie niedoskonałym instrumentarium.

PS: Ta interpretacja, że wakacje, dzieciństwo oczywiście trafna, ale to tylko jedna strona medalu – ta, która interesuje mnie mniej. Wszyscy się na tym skupili, a mnie interesuje dlaczego chillwave, nurt tak bardzo obarczony formalizmem, pojawił się właśnie dzisiaj. Słuchałem ostatnio Ernesta Greene’a (Washed Out), kolejnego sztandarowego artysty nurtu i uderzyła mnie myśl, że gdyby czas muzycznego prosperity i Greene’a, i Bundicka (Toro Y Moi) i całej reszty wypadł 4-5 lat temu (a chodzi tu tylko o wiek tych chłopaków) prawdopodobnie nie nagrywaliby lo-fi, ale – co jest szczególnie uderzające np. w przypadku Washed Out – standardowy dla lat 00. revival ejtisowego popu.

ŁB: No tak. Dzisiaj muzyka Greene’a to wciąż po prostu rozmarzony synth–pop i to pomimo jakichś tam randomowych odpałów pod koniec „High Times”. Znaczeniowo nie ruszyliśmy się z miejsca od 1982 r., kiedy Duran Duran nagrali na Sri Lance teledysk do „Save A Prayer”, równie tandetny, co urzekający zresztą – dlatego ta otoczka faktycznie może być mniej interesująca.

PS: Ważniejsza jest formalna obróbka materiału – trzaski i szumy, obskura jak w przypadku naszego plakatu, którą można śmiało oderwać od kontekstu wspominkowo–wakacyjnego. Ten formalizm ujawnił się tak silnie dzisiaj z jednego prostego powodu: każda estetyka – w tym przypadku syntezatorowy pop – zaczyna od stosunkowo prostej formy, by na przestrzeni czasu przechodzić stopniowy rozwój. To jest właśnie progresja, która nie polega na tym, że pojawiają się nowe piosenki, ale że nowe piosenki są wzbogacane o elementy wcześniej nieobecne w danej stylistyce. Znaczna część dotychczasowego dorobku chillwave’u nie różni się jakoś radykalnie od muzyki, do której przyzwyczaiła nas miniona dekada, z tą jedną różnicą, że progresję upatrujemy w charakterystycznej sferze brzmieniowej – w formalizmie kasetowych zniekształceń dźwięku.

ŁB: Na przykładzie Washed Out trudno to zilustrować, bo poza tym, że Greene działał wcześniej z Bundickiem w Life Partners, to nie za bardzo wiadomo co się z nim działo, zanim pojawił się na Pitchforku. Bardziej znaczący jest przykład Alana Palomo, kolesia, który kilka lat temu zaczynał w electroclashowym projekcie, Ghosthustler. Miał piosenki, dość ejtisowe, które wbił w electroclashowy garnitur, ale w momencie, w którym debiutował jego muzyka już była stara, bo ta formuła zdążyła się, na szczęście, wyczerpać. Dopiero kiedy Palomo zaczął operować pod szyldem Neon Indian, a revival lat 80. się kończył, gość zrozumiał, że jego standardowe brzmienie musi być czymś ubarwione. I wtedy poszedł w chillwave. Oczywiście w międzyczasie był jeszcze trzeci projekt, VEGA, prezentujący już totalnie ejtisową muzykę, ale pozbawioną elementu dodanego. I faktycznie Palomo dopiero na etapie Neon Indian doczekał się pochwał od Pitchforka (Best New Music), bo nie licząc podjarki jednym singlem Ghosthustlera, recepcja jego pozostałych dokonań była raczej chłodna. Chłopak wiedział, co robi. Masz tu jak na dłoni każdy etap tej progresji, szukania nowej formy dla ejtisowych piosenek. Nie zgadzam się wprawdzie, że można ten formalizm odrywać od jego znaczenia. Już przy pierwszym odsłuchu na przykład. Nite Jewel wszystkie te skojarzenia – melancholia, wypłowiałe zdjęcia, w końcu wspomnienia, których nie mam – były bardzo wyraźne.

PS: Ale sam moment kiedy formalizm się pojawił jest nieprzypadkowy. Będę się upierał, że element progresji jest pierwotny wobec tego jak będziemy interpretować jej efekty. To, że chillwave przypomina mi o imprezach dokumentowanych aparatem Kodaka z komunii, to fajowe, ale najważniejsza jest dążność muzyki do przekraczania samej siebie. Potrzeba żeby wziąć syntezatorowy pop i coś z nim zrobić. Nikt nie chce słuchać w kółko tych samych piosenek, więc na przestrzeni każdej epoki do najprostszych treści dodajemy stopniowo formalną nadbudowę, która ma je urozmaicać, ubogacać. Koniec końców, nieświadomie budujemy potwora. Epoka symbolicznie kończy w się w momencie, w którym słuchacz nie jest w stanie udźwignąć manieryzmu konstrukcji. Zauważ co stało się z new rock revolution i innymi modnymi indie zespołami ostatnich lat.

ŁB: Dokładnie, na przykład z The Killers. Z początku mieliśmy do czynienia z taką dość młodzieńczą, gitarową podróbką New Order, od których zresztą ukradli pomysł na nazwę. Kolesie chcieli się bawić, byli bezpretensjonalni, wyglądali względnie normalnie itp. Na wysokości „Day & Age” – nieważne, że wyprodukowanego przez producenta Madonny – to był już zupełnie inny zespół. Makijaż, futra, kapelusze, jakiś domorosły egzystencjalizm i Hunter S. Thomson w tekstach, ale przede wszystkim nadęcie formalne na gruncie muzycznym i to pomimo względnie normalnej długości pojedynczych kompozycji. To samo Kasabian. Na poziomie debiutu to było Primal Scream dla angielskich dzieciaków, nie pamiętających Primal Scream, luzactwo i spokojność, kultura klubowa. Na wysokości trzeciego krążka to wciąż jest Primal Scream, ale z wąsami, w długich włosach, umalowane, wypudrowane i wystylizowane na Syda Barretta. Zresztą tytuł tej płyty – „West Ryder Pauper Lunatic Asylum” – stąd już tylko krok do „Tales From Topographic Oceans” albo „Scheherazade And Other Stories”. Ale to wszystko można uzasadnić w bardzo prosty sposób: nie da się grać trzech akordów przez całe życie.

PS: Tutaj pojawia się cały ten prog-rock. Progresywność jako pewne dziedzictwo, to próba urozmaicenia formy. Przez 30 lat skutecznie jednak wmawiano wszystkim, że to zawsze jest formalizm kosztem treści.

ŁB: W swoim komentarzu na blogu Borys Dejnarowicz sugeruje, że ty to sugerujesz.

PS: Generalnie takie stawianie sprawy to bzdura, pod którą nigdy się nie podpiszę. Oczywiście łatwiej jest wyciągnąć z historii muzyki, zwłaszcza lat 70., te przykłady, w których formalizm był zasłoną dymną – artysta nie miał nic do powiedzenia, to przynajmniej mówił „nic” w wysublimowany sposób. Przeciwko takiemu pustosłowiu miał występować punk–rock. Ale o prog-rocku powinniśmy myśleć w kontekście takich płyt jak „Close To The Edge” Yes (a nie „Tales From Topographic Oceans”) czy dowolnych pozycji Magmy, gdzie skomplikowana forma ubogacała wyśmienite kompozycje. Wszystkie słynne i wartościowe grupy prog-rockowe, tzn. te które i miały coś do powiedzenia, i mówiły to w ciekawy sposób, później odnalazły się w latach 80.: bądź to jako artyści new-popowi, bądź stricte nowofalowi. A przecież w całym dziedzictwie nowej fali – przynajmniej na początku – chodziło o pozbawienie muzyki fasady, o sprowadzenie piosenki do jej esencji: artysty grającego kompozycję, która broni się sama przez się, a nie poprzez zaciemniającą obraz orkiestrową aranżację. Yes, Genesis, Peter Gabriel, King Crimson, a nawet Pink Floyd (choć to kwestia budząca wiele kontrowersji), mieli w latach 80. rewelacyjne momenty, w których ich popowy songwriting był zupełnie kompatybilny z nową dekadą. W końcu ulubionym stwierdzenie basherów prog-rocka jest frazes, że Brian Eno nienawidził muzyki progresywnej. Przecież Brian Eo stanowi ucieleśnienie muzycznej progresji – podczas gdy jego solowe płyty po odejściu z Roxy stawały się coraz bardziej formalistyczne (gdzie ambient jako muzyka wręcz pomijająca kompozycję jest esencją formalizmu!), Roxy pod wodzą Ferry’ego z płyty na płytę upraszczało swoją muzykę. Ten sam Eno z niezmąconych formalizmem piosenek Talking Heads na „77” zrobił nowofalowy prog na „Remain In Light”. Najbardziej futurystyczny utwór na „Fear Of Music” – „Drugs”, jak pokazują koncertowe nagrania Heads mógłby po prostu zostać nagrany. Ale zamiast tego Eno poszatkował, pofragmentował nagranie i posklejał je na nowo. Co to jest, jeśli nie formalizm?

ŁB: U Toro Y Moi dzieje się to samo. Kojarzysz ten utwór, bodajże czwarty na „Causers Of This”, którego clue polega na wycięciu fragmentów pogłosu, żeby uzyskać efekt takiego jakby zasysania dźwięku? To można by było zarejestrować po bożemu, ale istotą chillwave’u jest manipulacja dźwiękiem – stąd takie rozwiązanie. To w stu procentach świadomy zabieg – a nie jakiś tam wypadek przy pracy czy sprzętowe albo studyjne niedociągnięcia – który w tej sytuacji służy upiększaniu, ozdabianiu kompozycji, nawet jeśli kojarzy nam się to z antywirtuozerią, garażowym graniem, jakimś tam niedbałym DIY.

(Do kuchni wchodzi Kamil Bałuk)

KJB: Ale to co? Wy uważacie, że chodzi o jakąś grę ze słuchaczem, że mam fajną melodię, ale ukryję ją pod ścianą pogłosu, jakichś tricków i efekt będzie lepszy? Przecież chodzi właśnie o melodię, więc po co ta cała zabawa, tropienie piosenek pod chmurą pogłosu?

PS: Masz dwie płaszczyzny odbioru muzyki: intelektualną i emocjonalną albo inaczej: artystyczna i estetyczną. Fajnie jest, gdy możesz znaleźć w piosence satysfakcję na obu z nich.

KJB: A jak cała ta forma służy jedynie ukryciu, że ma się słabe piosenki?

ŁB: No to to jest formalizm. W negatywnym znaczeniu oczywiście.

PS: Ostatnio recenzowałem Davida Sylviana…

KJB: (śmiech)

PS: …i to jest recenzja, która wisi na głównej już trzeci miesiąc (śmiech). W każdym razie tam pięciu gitarzystów z Japonii i Fennesz nie pomogą Sylvianowi ukryć prymitywizmu materiału. Słuchając tej płyty ja zawsze wiem co on za chwilę zaintonuje, bo jego inwencja na „Manafon” jest zerowa.

KJB: Ale co, uważasz, że siłą muzyki jest zaskoczenie? Czasem, żeby motyw w danej piosence uznać za zajebisty trzeba powtórzyć go kilka razy.

PS: No ale powtarzanie pewnych motywów, a to czy motywy same w sobie wieją nudą to jest inna sprawa.

KJB: Zwykle żeby spodobała mi się jakaś piosenka to muszę ją przesłuchać kilka razy. Sorry, ale chyba zboczyłem z tematu. To idę!

(Kamil Bałuk wychodzi)

ŁB: Kamil niszczyciel.

PS: Znaczy tak.

ŁB: Trochę się zgubiłem. Sto razy lepiej nam szło, kiedy nie było tego dyktafonu.

PS: Jedna ważna rzecz przy okazji Kamila: muzykę faktycznie można rozebrać na dwie płaszczyzny odbioru. To czy przy niej płaczesz i to czy uznajesz, że jest nowatorska, wysublimowana itd. Ja zasugerowałem w tekście do Podsumowania Dekady, że Toro Y Moi daje mi przede wszystkim satysfakcję intelektualną. Myślę sobie: Hm, hm, no bardzo dobry jest ten pojawiający się i znikający backing vocal i łapię się na tym, że rozgryzam formalne tricki zamiast skupiać się na najprostszej muzycznej wartości. I nie chodzi o to, czy tricki, które stosuje Bundick są rozwiązaniami technicznie złożonymi czy prostymi – chodzi o fakt, że je eksponuje. Na tej samej zasadzie, na której ludzie byli zachwyceni brzmieniem pierwszego przesteru gitarowego – nie dlatego że brzmiał szczególnie dobrze i nie dlatego że jego twórca umiał za jego pomocą zagrać dobre piosenki. Całe szczęście Chaz Bundick umie eksponować formę przy zachowaniu fajności piosenek.

ŁB: Albo repetycja. Niby najprostsze co można zrobić z muzyką. Ale przecież to jest czysto formalistyczne rozwiązanie, które nie płynie z serca. Artysta, który się nią posługuje zapewne nie myśli: Jaka świetna fraza, och, mam ochotę zagrać ją jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze, ale w pełni świadomie operuje takim a nie innym środkiem wyrazu. W przypadku powtórzenia tej samej progresji akordów raz czy dwa razy może jeszcze, ale decyzja o jej zwielokrotnianiu przez osiem minut jest już czysto intelektualnym rozegraniem sprawy. Co też wcale nie jest niczym złym, o ile tylko się nie przegnie. Przecież poddanie jakiejś tam spontanicznej myśli przewodniej – czyli w tym wypadku czystej melodii, progresji akordów – kunsztownej obróbce tylko przydaje jej wartości. Ozdobniki są fajne.

PS: Toro Y Moi i może jeszcze Nite Jewel, u której obskura jest najbardziej słyszalna, są tymi postaciami chillwave’u, które najsilniej wikłają swoją muzykę w formę. Ale to jest tylko wierzchołek góry lodowej. Porcys wynaleźli kolejne fajne zjawisko, Teen Inc. – dwóch gości, którzy ze względu na chałupniczość swoich produkcji, pozostają w jakimś tam związku ze sceną chillwave’ową. I to już jest wprost odwołanie do prog-rocka, co zresztą potwierdza Patryk Mrozek w swoim tekście o nich. Porównuje ich do Yes – zupełnie na miejscu zresztą.

ŁB: Wystarczy zresztą zerknąć na ten ich śmieszny półtoraminutowy teledysk z oficjalnej strony zespołu – dwóch kolesi przy kominku i jakaś tania maszynka perkusyjna, czyli podręcznikowe DIY, ale to, co oni robią na tych gitarach, to jest czysty prog-rock. Kapitalny zresztą. To samo dzieje się dzisiaj w innych gatunkach. Dam-Funk to nie jest Will.i.am, te jego nawarstwienia dźwięków, repetycje to są wbrew pozorom cholernie skomplikowane rzeczy. Oczywiście proste technicznie, jak każde DIY, ale skomplikowane w tym sensie, że właśnie koncentrują uwagę na formie.

PS: I wydaje się, że takie będą najbliższe dwa, trzy lata – będą komplikowaniem formy. Ci Teen Inc. nie robią nic innego, jak wpisują się w nurt ejtisowych revivalistów, ale kiedy w poprzedniej dekadzie revival skupiał się na popie z lat 80., oni biorą na warsztat właśnie prog-rock z tamtej dekady. Czy to będzie hip-hop czy soul, chcemy odejść od najprostszych rozwiązań.

ŁB: Upraszczając, lata zerowe to był kult amatora. Wszedł internet i każdy mógł robić muzykę. Było modnie być antywirtuozem. Dzisiaj Chaz Bundick w tradycyjnym rozumieniu wciąż jest antywirtuozem, ale zamiast szaleć na gitarze nauczył się wykorzystywać laptopa, Abletona czy co tam i na tym poziomie może robić rzeczy bardzo wysublimowane, bardzo ozdobne. A ja nie mam nic przeciwko, bo jestem typowym mieszczańskim grubasem-audiofilem i lubię jak jest estetycznie. Zauważ zresztą jak ten prog-rock/formalizm wraca. Polscy odbiorcy Toro Y Moi, którzy uważają, że prog-rock jest uncool as fuck kochają „Embryonic” Flaming Lips. To jest przecież dość oczywisty dysonans, choć nikomu nie przyjdzie to do głowy, dopóki ktoś wprost nie otaguje „Embryonic” w ten sposób. Ale mogło być jeszcze śmieszniej. Gdyby ten album wyszedł w 2002 r. zamiast popowego, słodkiego „Yoshimi” to Flaming Lips byliby skończeni i niezależnie od jakości tych kompozycji oskarżeni o przerost formy nad treścią, onanizm. A to jest przecież ten sam zespół, te same śliczne melodie, tyle że zamiast przelukrowanej elektro–popowej polewy, mamy rozbuchanego prog-rocka. Zresztą kiedy w początkach kariery Flaming Lips supportowali w San Francisco The Jesus And Mary Chain i grali na koncertach utwory Pink Floyd, publiczność ich opluwała. No bo jak można było zagrać „Wish You Were Here” przed występem grupy, która wydawała się być żywą antytezą floydowskiego przepychu? Tyle, że nikomu nie przyszło do głowy, że to, co robią ich idole to też przecież formalizm. A chwilę później w Wielkiej Brytanii pojawił się shoegaze, który ubierał słodkie popowe piosenki w feedback.

PS: Dokładnie! Shoegaze był w pewnym sensie kolejną odsłoną tej metafory rocka progresywnego – tradycja punkowa poddana modyfikacjom. Ale właśnie z tego względu, że u ludzi upowszechniła się kalka myślowa „punk = anty prog” nikt nie zwrócił uwagi, że to są przede wszystkim formalistyczne odjazdy. Kiedy My Bloody Valentine wzięli na warsztat cover „We Have All The Time In The World” Louisa Armstronga to nie zrobili z nim nic szczególnie szokującego poza dodaniem feedbacku. Ale my żyjemy w tej zafałszowanej tradycji, która pomija oczywiste fakty. Po alt–rockowym boomie lat 80. spór muzyczny przeniósł się na poziom autentyzmu w muzyce, a słuchacz zaczął automatycznie myśleć, że jeśli coś wypływa z tradycji punkowej/post-punkowej, to jest anty prog. Niezależnie z jak formalistyczną muzyką miał do czynienia. Ważne tylko, żeby nie odwoływać się wprost do tuzów lat 70. i wszystko było okej.

ŁB: A dzisiaj? Flaming Lips mogą nagrać tribute dla „Dark Side Of The Moon” i nikt się nie zająknie. A to przecież zespół wychodzący z tradycji alternatywnego rocka, czyli tradycji punkowej.

PS: Skoro muzyka tak wyraźnie stawia i w najbliższym czasie będzie stawiać na formę, ważne jest odkłamanie tego potocznego rozumienia progresywności. Jeśli to się uda, będziemy mogli całą bogatą tradycję formalizmu przyjąć i wykorzystać. Aż do kolejnego backlashu.

Łukasz Błaszczyk, Paweł Sajewicz (15 marca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2 3
Gość: Ola Bogha
[8 czerwca 2011]
Formalizm Waszej dyskusji i artyułów już dawno jest pozbawiony jakiejkolwiek treści.

Pisanie o muzyce to polecanie dobrej - zdaniem recenzenta - muzyki i tłumaczenie jej.

Wasze teksty i dyskusje to dziennikarski prog-rock - w pejoratywnym znaczeniu.

Gość: Onegdajek
[7 czerwca 2011]
Ja tak sobie to znalazłem i się z malutką uwagą wtrącić chciałem, że prog progowi nie równy, a jak sama powyższa debata pokazuje - ciężko w ogóle zdefiniować co to jest. Denerwuje mnie takie jednoznaczne niszczenie całej \"progresywnej\" tradycji. W pewnym momencie był to niezwykle twórczy nurt, który zaczął zjadać własny ogon, ale to nie umniejsza tych wielkich płyt, które powstały. Cieszy mnie, że Pitchfork i za nim różne \"niezal portale\" zaczynają doceniać i ponownie odkrywać np. Yes.

A Brian Eno to bardzo ciekawie nie znosił rocka progresywnego, skoro udzielał się przy \"Lamb Lies Down on Broadway\" albo \"Rain Dances\" Camel, a przy solowych płytach z lat 70tych zatrudniał np. Phila Collinsa na perkusji na równi z Fredem Frithem i muzykami Krautowymi.

Punkowi i nowej fali tez można wiele zarzucić. Czy bycie \"głosem pokolenia\", albo \"głosem klasy robotniczej\" i rozważanie ważkich problemów polityczno społecznych przy bardzo uproszczonej wizji świata i tym samym kreowanie się na \"ważnego\" i \"zabierającego głos\" nie jest równie (albo niejednokrotnie bardziej) pretensjonalne niż stwarzanie baśniowych, eskapistycznych światów za pomocą dźwięków.?

W felliniowskim duchu wolę artystów, którzy w ciekawy sposób nie mają nic do powiedzenia, niż takich co to niezwykle ważne i doniosłe problemy prezentują w sposób banalny, nieciekawy i często cokolwiek wydumany. Czasem lepiej napisać po prostu felieton, a nie trzeba od razu grac muzyki.

Nie jetem przeciwko \"zaangażowaniu\" - wręcz przeciwnie, ale czasem niektórzy tak na siłę kreują się na \"alternatywę\" i bycie reprezentantem jakiejś grupy, że ociera się to o śmieszną bufonadę i dziwne usprawiedliwienie ideologią drugorzędnej muzyki. Takie działanie w moim mniemaniu, jest równie absurdalnie pretensjonalne jak solówki Malmsteena z orkiestra symfoniczną.

Wiem, że ja tu nie o meritum, ale tak w kwestii \"formalizmu\" chciałem.
Gość: moonwalker
[15 lipca 2010]
"znajdźcie jedną osobę, która poprze waszą tezę i nie bedzie to ambrożewski czy lisiecki, a jestem gotowy uznać siebie i wszystkich innych, którzy nie zgadzają się z nią za idiotów"

No ja sie zgadzam. Serio
PS
[19 marca 2010]
@zachęcam do rozpychania "wora wyobraźni"

otóż to ;)
Gość: przeintelektualizowany
[19 marca 2010]
uważam że współcześnie dyskusja może toczyć się wokół "banałów" ponieważ postmodernistyczny świat sprawił że owe banały postrzegamy różnie, różnie definiujemy. Koniec końców wyszło że mamy inne spojrzenie na prog. pozdrawiam i zachęcam do rozpychania "wora wyobraźni"
Gość: PS nzlg
[19 marca 2010]
@ katrien

jeśli przeintelektualizowany poczuł się urażony, to przepraszam - wiadomo, dyskusja, emocje. Ale ty zacytowałaś mnie wybiórczo. Zdanie, które miało być napastliwe kończy się stwierdzeniem, że po prostu nie widzę podstaw żeby jego interpretacja zjawiska kulturowego mogła być bliższa prawdy niż nasza. To nie jest posądzenie o debilizm jak sugerujesz, ale raczej naturalna konsekwencja faktu, o którym pisałem w innym miejscu: żadnej interpretacji kultury nie można zarzucić ani tego, że jest bardziej nieprawdziwa, ani bardziej prawdziwa niż inne.

Dlaczego na poziomie dyskusji nad literaturą czy filmem każda interpretacja może być uznana za wartościową o ile rzuca nowe światło na pewne zjawiska? Nie trzeba się z nią zgadzać, ale można poddać rozważeniu, falsyfikacji i wyciągnąć wnioski. Tak czy inaczej - wartość leży w intelektualnym stymulowaniu zarówno stawiających tezę jak i jej krytyków.

A tutaj to wygląda tak jakby odbiorcy tekstu uparli się, że jest tylko jedna możliwa interpretacja zjawisk muzycznych, a próba postawienia niekanonicznych tez powinna być zduszona w zarodku. Tego nie ogarniam.

Szkoda, że nie udało się bardziej zrozumiale wyłuszczyć tego co chcieliśmy przekazać (fakt, że muszę tłumaczyć nasz tekst świadczy niestety na naszą niekorzyść). Niemniej jednak muzyka to nie wyścig, także życzę i sobie i wam więcej dystansu, luzu i radości. Jeszcze raz sorry jeśli ktoś się poczuł urażony. Do przeczytania.
Gość: katrien
[19 marca 2010]
może poczułam się zbyt urażona tym komentarzem, bardziej niz sam zainteresowany, ale ja równie dobrze mogłabym powiedzieć, że jak sajewicz ma prawo wypowiadać się z pozycji autorytetu o muzyce tej dekady skoro zaczął jej słuchac jakies pół roku temu. a to mało przyjemne, nieprawdaż?
Gość: maciej m
[18 marca 2010]
@ PS
"my nie twierdzimy, że artyści rehabilitują formalizm, ale że słuchacze są dzisiaj na tyle otwarci, że poświecają mu więcej uwagi niż kiedyś (i mam świadomość, że skali tej uwagi nie da się zmierzyć, a powyższa teza jest wynikiem mojej subiektywnej obserwacji. Ktoś coś?) "


Pawle, ale wymienione przeze mnie zjawiska z ostatnich 20 lat, wpisujące się w zaprezentowaną przez Was definicję formalizmu również docenione były na bieżąco przez słuchaczy. Tak było z Ovalem, Pole czy Fenneszem - to w żadnym wypadku nie byli anonimowi artyści, których dokonania spotykały się z brakiem akceptacji współczesnych im odbiorców.

Także wychodząc poza wąską perspektywę usterki dźwięku i przyjmując inne wyznaczniki kontynuacji prog-rockowej tradycji mam trudności ze zlokalizowaniem momentów w których "progresywność" nie spotykałą się ze zrozumieniem odbiorców. Opasłe koncept albmy The Orb, rozbuchany formalnie eklektyzm Tortoise, skomplikowane orkiestracje Goldiego wynoszące w zamyśle drum'n'bass na wyższy artystyczny poziom - to wszystko były w pewnym sensie odwołania do tradycji "progresywnej" hołubione przez współczesnych tym zjawiskom słuchaczy.

Nie widzę pod tym względem jakiegoś przełomu w roku 2010.

Pozdr
kuba a
[18 marca 2010]
Nie chcę stawać po żadnej ze stron, ale mam wrażenie, że oponenci Pawła i Łukasza serio nie mają promila dobrej woli żeby zrozumieć punkt widzenia drugiej strony. Patrz np. Kasia odczytująca "nie sprawiasz wrażenia kogoś, kto przesłuchał więcej progowych płyt niż wszyscy inni tutaj" jako "jesteś idiotą". Nie ogarniam.
Gość: gtc
[18 marca 2010]
@PS

"Dzisiaj Chaz Bundick w tradycyjnym rozumieniu wciąż jest antywirtuozem, ale zamiast szaleć na gitarze nauczył się wykorzystywać laptopa, Abletona czy co tam i na tym poziomie może robić rzeczy bardzo wysublimowane, bardzo ozdobne."

o co tu chodzi w ogóle?

bundick rozkminia nieźle laptopa, a nie bardzo gitarę, więc jest "tradycyjnie rozumianym antywirtuozem"? i w związku z tym wasze "nietradycyjne" rozumienie pozwala nazwać go wirtuozem, a więc progrockowcem? i w związku z tym chillwave i ariel pink jest progrockowy? i w związku z tym społeczeństwo jest gotowe na progrock? brzmi super, serio.
katrien
[18 marca 2010]
@. Nie żebym podważał twoje kompetencje w dziedzinie prog-rocka, ale jak długo się znamy, nie słyszałem żebyś kiedykolwiek o nim choćby słowo powiedział. W sensie: nie sprawiasz wrażenia kogoś, kto przesłuchał więcej progowych płyt niż wszyscy inni tutaj, zatem nie rozumiem zatem dlaczego twój kategoryczny sąd, że "progrock był de facto próbą pchnięcia kompozycji za wyższy pozioma nie rozwijaniem formy" ma być w jakimkolwiek stopniu bliższe prawdy

podważasz, sugerujesz że , że ktos jest idotą, nie przesłuchal tylu płyt co ty w takim razie nie dorównuje wam zajebistościąnie potrafi wyciągać podstawowych wniosków więc nie powinien sie wypowiadać.

i spoko okej, może to napisaliście, ale zawiesiliscie to w jakimś absurdalnym ciągu, z którego nie da się wyłowić NIC co by miało sens, serio. nic nie trzyma sie kupy, a wy sprytnie omijacie wszelkie konstruktywne pytania i krytykę. wybacz ale dla mnie większym autorytetem w tej sprawie jest maciek maćkowski, który jak widzisz ma podobne zdanie do wszystkich, którzy sie wypowiedzieli. zauważ, że nikt nie wypowiedział się w pozytywnym tonie, a to chyba coś znaczy. chyba , że samo wasze pisanie to formalizm i mamy doznawać nad formą, zwijasami, długimi słowami, które służą zakamuflowaniu, że jie ma fajnej melodii. wyłaczam się z dyskusji bo nigdy nie mialam zamiaru brać w niej udziału. pzdr
Gość: gtc
[18 marca 2010]
wiesz co jest straszne? że, o czym parę razy już w komentarzach wspomniano, czuć, że najpierw skminiliście hasło "nowy prog rock", a potem szukaliście argumentów. i jak ktoś równie cwany jak wy wam to wytyka, a wy sensownych argumentów jednak nie znajdujecie, to zaczynacie umniejszać znaczenia własnemu tekstowi. subiektywna teza, ot, fraszka. albo "nie znacie się", z czego już w ogóle poziom recenzentów wychodzi.
Gość: PS nzlg
[18 marca 2010]
@Panowie,
"KULT AMATORA jako przeciwieństwo PROG-ROCKA
KULT AMATORA = ARIEL PINK

JAK MOGLIŚCIE NAZWAĆ ARIELA PINKA OJCEM GATUNKU, KTÓRY WSKRZESZA TRADYCJĘ PROGROCKA?! wasze wnioskowanie łamie mi serce"

vs. nasze:

"Dzisiaj Chaz Bundick w tradycyjnym rozumieniu wciąż jest antywirtuozem, ale zamiast szaleć na gitarze nauczył się wykorzystywać laptopa, Abletona czy co tam i na tym poziomie może robić rzeczy bardzo wysublimowane, bardzo ozdobne."

ponawiam pytanie: kto przeczytał z tekstu cos wiecej niz naglowek?
Gość: PS nzlg
[18 marca 2010]
@katrien

gdzie my stosujemy argumenty ad personam?

@to co chcemy pamiętać z prog rocka (i każdego gatunku) to są te utwory, które oferują nam nie samą formę ale treść

ej seriooo, przecież my piszemy dokładnie to samo. Czy wyście przeczytali coś więcej z tego tekstu niż nagłówek? Ale tak serio?

@wszyscy za to wspominają 'close to the edge', w którym forma służy do uwypuklenia treści, nie odwrotnie.

j.w.
Gość: gtc
[18 marca 2010]
"tak zajebiście zapalczywie bronicie chillwave'u czy Pinka przed choćby SKOJARZENIAMI z prog-rockiem dowodzi, że jest to w Waszych oczach największa obelga, jaką pod jego adresem mogliśmy wystosować. I to jest straszne"

a wersja, że zapalczywość komentujących jest wprost proporcjonalna do bzdurności waszej teorii nie wchodzi w rachubę? nie? na pewno? ok. jesteśmy debilami i w głowach mamy same kalki. I ZMÓWILIŚMY SIĘ NA WAS, PIONIERÓW.

w ogóle skończmy tę dyskusję, bo potem będziecie mogli pisać, że artykuł spotkał się ze sporym odzewem i był kontrowersyjny, co może nobilitować. NIE.
katrien
[18 marca 2010]
i lol, to nie chodzi o skojarzenia z prog rockiem, że to obelga, tylko że sa błędne. nikt nie przeczy wpływu prog rocka na moon and antarctica, na lindstroma, etc.
katrien
[18 marca 2010]
miałam nic nie pisać, ale jestem szczerze i bardzo niemiło zaskoczona, że stosujecie argumenty ad personam i łapiecie za słówka, bo to dziecinada. nie mogę się doczekać na coś w stylu 'twoja stara pierze w rzece'. wybaczcie, ale ja akurat prog rock zdazyłam poznać bardzo dobrze, i ze strony słuchacza i ze strony gitarzysty, i czy nie jest przypadkiem tak, że to co chcemy pamiętać z prog rocka (i każdego gatunku) to są te utwory, które oferują nam nie samą formę ale treść - przeżycia emocjonalne. prog rock jak każdy inny gatunek dorobil się po pierwsze masy onanistów, ktorzy podniecaja się umiejętnościami (bo jako gatunek mógł tak owych się dorobić, (mógł ich dorobić sie też np metal, klasyka etc.), po drugie rzeszy tych, ktorzy zaczęli grać prog rock bo to akurat było popularne (ale tak na prawdę nie mieli nic do powiedzenia, również zero talentu instrumentalnego). o nich raczej nikt nie pamięta, wszyscy za to wspominają 'close to the edge', w którym forma służy do uwypuklenia treści, nie odwrotnie. idiotyzmem jest powoływać się na muse, no bo prszę, kto jeszcze traktuje ten zespól powaznie i ma jakiekolwiek wątpliwości, że wszystko co robia, robią żebyzbijać kasę na emo dzieciakach, które lubia ich mroczne teksty i mroczna muzykę.
Gość: błaszczyk nzlg
[18 marca 2010]
Heh, ale to, co piszesz teraz chyba najlepiej pointuje to, o czym piszemy/mówimy powyżej. Kurde, Ariel Pink może sobie te kawałki robić na grzebieniu, wykałaczce i nie mieć pojęcia o grze na gitarze/klawiszach/czymkolwiek, co jednak nie przeszkadza mu komponować megaskomplikowanych, frapujących kawałków. Oczywiście ani Pink, ani jego następcy nie wskrzeszają prog-rocka - proszę, przecież tu nie o to chodzi - natomiast fakt, że Wy, drodzy czytelnicy, tak zajebiście zapalczywie bronicie chillwave'u czy Pinka przed choćby SKOJARZENIAMI z prog-rockiem dowodzi, że jest to w Waszych oczach największa obelga, jaką pod jego adresem mogliśmy wystosować. I to jest straszne.
Gość: gtc
[18 marca 2010]
"i mam świadomość, że skali tej uwagi nie da się zmierzyć, a powyższa teza jest wynikiem mojej subiektywnej obserwacji. Ktoś coś?"

Borys, coś ty kurwa narobił. Koniec w ogóle dyskusji. Piszcie co chcecie, bo to tylko przecież "subiektywne".

Panowie,
KULT AMATORA jako przeciwieństwo PROG-ROCKA
KULT AMATORA = ARIEL PINK

JAK MOGLIŚCIE NAZWAĆ ARIELA PINKA OJCEM GATUNKU, KTÓRY WSKRZESZA TRADYCJĘ PROGROCKA?! wasze wnioskowanie łamie mi serce
Gość: no nie mogę
[18 marca 2010]
formalizmem jest i był zawsze taki sam , to wybór dzialania w jakim kolwiek gatunku. czemu wszystkie zespoły funkowe brzmiały podobnie? chyba nie dlatego, że to był zbieg okoliczności, tylko dlatego, że pracowały nad taką formą. teraz jest identycznie. tyle że teraz mamy większą rozpiętość form do wyboru
Gość: błaszczyk nzlg
[18 marca 2010]
@odważny
Nasza motywacja sprowadzała się do chęci podzielenia się refleksją. Nie zależy nam na tym, żeby kogokolwiek na cokolwiek tutaj nawracać ani żeby ktokolwiek przybił nam tu piątke. Mesjanizmu doszukiwałbym się raczej w komentarzach pod tekstem.

@przeinte
No proszę Cię. Mogę kiwać głową z uznaniem, pochylając się nad metodą rozegrania formalnego danej kompozycji przez tych przysłowiowych Yes - i to będzie odbiór na poziomie intelektualnym - natomiast to czy ona chwyta mnie za serce, czy nie, nie będzie już miało z tym nic wspólnego. Załkam, gdy usłyszę "wzruszające pasaże fortepianiu". Serio, kolego, zapewniam Cię, że wiem, co oznacza słowo "zasadne". Tym niemniej śpieszę z wyjasnieniem:
jak możesz uznać za zasadne nawiązywanie przez nas do proga = nie możesz uznać tego za zasadne, skoro coś tam = jak możesz się z nami zgodzić, skoro coś tam = nie możesz się z nami zgodzić, skoro coś tam
PS
[18 marca 2010]
Powtarzam po raz kolejny: ten artykuł nie był o tym, że w wyjałowionej formalnie muzyce po raz pierwszy od 76 roku pojawia się formalizm. Temu, że formalna progresja dotyczy KAŻDEGO gatunku daliśmy wyraz na samym początku. Pointą nie jest zaś to, z czego próbuje się naśmiewać przeintelektualizowany, ale fakt, że moment zainteresowania chillwave'em i jego księstwami przyległymi, to moment odpowiedni by z myślenia o muzyce wyrugować uprzedzenia.

Zresztą właśnie retoryka przeintelektualizowanego jest najlepszym przykładem tych uprzedzeń. Używa takich sformułowań jak "zarzut o prog rock" czy "Strasznie czytelników "neoklasycznymi skalami czy ubogą polifonią" pachnie już elfami". Gdzie ja kogokolwiek straszę polifonią? Akurat dokonania Gentle Giant na tym polu są zupełnie niepowtarzalne w kontekście całej tradycji muzyki popularnej (przynajmniej ja niczego podobnego ich "Advent of Panurge" nie słyszałem).

Co więc chcemy powiedzieć, to: "Hej, skoro lubicie Bundicka, może powinniście przestać rzucać oskarżeniami o wirtuozerski onanizm? A jeśli podoba się wam Teen Inc. przesłuchajcie jakąś płytę tych niemodnych Yes. A jeśli w końcu myślicie, że "Embryonic" to ukłon w stronę wiecznie modnego (dzięku Bowiemu) kraut-rocka, sięgnijcie po "Meddle" PF". Nie ze względu na jakieś podobieństwo melodii czy nawet sposobów ekspresji, ale ze względu na równouprawnienie twórczych ambicji artystów.

Nie rozumiem natomiast jak można się w ten sposób zacietrzewiać i walczyć o wykazanie, że nasze argumenty są absurdalne. To jest interpretacja muzyki, która zawsze pozostanie tylko "prawdopodobną". Ani ja nie mam pewności racji kiedy mówię, że prog-rock to formalizm, ani NIE POWINIEN jej mieć przeintelektualizowany, kiedy pisze, że istota prog-rocka była innowacja w sferze kompozycji. Żeby wiedzieć na pewno musielibyśmy wejść do głowy Roberta Frippa, choc i to mogłoby nie wystarczyć (a na pewno byłoby bardzo strasznym doświadczeniem).

To jest tak jakbyście chcieli nas ewangelizować na jedyną słuszną prawdę, kiedy my wam mówimy "spróbujcie spojrzeć na to z innej strony". Jasne, że możecie uznać nasze tezy za bełkot, ale hej, to nie są zawody!

@ maciej m @stwierdzenie że formalizmy istniały zawsze kłócą się z teza o ich obecnej rehabilitacji

my nie twierdzimy, że artyści rehabilitują formalizm, ale że słuchacze są dzisiaj na tyle otwarci, że poświecają mu więcej uwagi niż kiedyś (i mam świadomość, że skali tej uwagi nie da się zmierzyć, a powyższa teza jest wynikiem mojej subiektywnej obserwacji. Ktoś coś?)

@przeintelektualizowany @powinieneś bronić swojej kruchej teorii a nie zmuszać do przytaczania oczywistości

przecież obrona tej kruchej teorii to jest tych kilka tysięcy znaków powyżej. Mam się zacząć cytować? (nie żebym nie lubił)
Gość: gtc
[18 marca 2010]
wskrzesiciel prog-rocka: ariel pink...............................................................................................................................................................................

garygerałt
Gość: przeintelektualizowany
[18 marca 2010]
@błaszczyk:
"Piszesz, że prog-rock "pozwalał koncentrować się na emocjach jakie budziła intelektualna "rozgrywka" utworu", z tym że przecież intelekt w muzyce stoi tak jakby po przeciwnej stronie w stosunku do emocji." a dalej jest o Muse... nie rozwijasz relacji emocji do intelektu

@"jak możesz uznać za zasadne nawiązywanie przez nas do proga." tego już totalnie nie kumam,
w którym miejscu uważam że powoływanie się przez Was na prog jest zasadne? Wiesz co oznacza słowo "zasadne"?
Gość: odważny
[18 marca 2010]
znajdźcie jedną osobę, która poprze waszą tezę i nie bedzie to ambrożewski czy lisiecki, a jestem gotowy uznać siebie i wszystkich innych, którzy nie zgadzają się z nią za idiotów.
Wybierz stronę: 1 2 3

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także