U.S. vs. Lennon

Zdjęcie U.S. vs. Lennon

Reżyseria: David Leaf, John Scheinfeld

Scenariusz: David Leaf, John Scheinfeld

Rok: 2006

Czas trwania: 96 min.

All we are saying, is to give peace a chance…

15 lutego 2003 roku doszło do największych protestów antywojennych w historii. Według różnych źródeł od sześciu do nawet trzydziestu milionów ludzi protestowało przeciwko zapowiadanej amerykańskiej inwazji na Irak. Masowy sprzeciw objął wszystkie kontynenty. Region polarny zaprotestował naukowcami stacjonującymi na Antarktyce z amerykańskiej grupy McMurdo Station. Jaki ma to w ogóle związek z obrazem o Johnie Lennonie? Według mnie jedną z kluczowych scen, swoistym znakiem wodnym zaproponowanego nam przez reżyserów materiału, jest milionowy tłum śpiewający pod nosem Nixona wesołą nutę Lennonowskiego hymnu antywojennego, wyrażający w ten sposób swój stosunek do metody przynoszenia wolności, demokracji i stabilizacji obywatelom Wietnamu. Znamię społeczeństwa obywatelskiego; Thoreauwskie obywatelskie nieposłuszeństwo. Niepokój. Zamęt. Niezgoda.

Film stanowi kilkudziesięciokilogramowy ciężarek, przeważający szalę wagi w stronę wizerunku Lennona – aktywisty. Zwolennicy muzycznego talentu Brytyjczyka nie znajdą w nim analizy fenomenu Beatlesów, nie będą przeskakiwać po tabulatorach, podążając żądzą ugryzienia kawałka historii rock&rolla. Dość powiedzieć, że musieliby zmierzyć się z kontrowersyjną tezą o fundamentalnym znaczeniu utworu „Revolution” dla transformacji muzycznej czwórki z Liverpoolu. Wielu zapewne zacznie wymachiwać płytą „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, nie zgadzając się z tą interpretacją, a co bardziej krewcy nerwowo umieszczą ją w kieszeni odtwarzacza, by dźwiękami udowodnić swe racje. Tak naprawdę ten konkretny numer stanowi pierwszy manifest polityczny i właśnie to decyduje o jego wyjątkowości w dotychczasowej twórczości zespołu. I taki też jest to film. Kontrowersyjny. Niemuzyczny. Obywatelski. Anty-systemowy. Historyczny par excellence.

Kontrowersyjny. Czy Lennon jest już święty? Nie? Więc kiedy wyniesiony zostanie na ołtarze? W obrazie Leafa i Scheinfelda nie pada ani jedna negatywna opinia o Lennonie; nawet wypowiedzi jego politycznych oponentów czy dziennikarzy, z powodu cynizmu, sarkazmu, nieuprawnionej ironii brzmią jak komplementy lub co najmniej jak serdeczne klepnięcia po plecach: „widzisz, stary, jednak miałeś racje…”. Lennon przyjaciel świata, Lennon przyjaciel aktywistów, Lennon przyjaciel afroamerykanów, Lennon śpiewem wyciąga z więzienia Johna Sinclaira, Lennon męczennik, Lennon poniżany, Lennon prześladowany, Lennon obrońca strapionych. Wysłuchaj nas, Panie… Nagromadzenie tych wszystkich, mniej lub bardzie rzetelnych, dowodów uświęcenia może przyprawić nieco o mdłości. Żadnego advocata diaboli, nawet palenie trawki jest apoteozą Lennonowskiej nieskazitelnej duszy. Jest to zresztą stabilny jak liczba pi problem wielu filmów dokumentalnych. Brak przeciwwagi, rysy czy udręczenia naczelnej tezy, tak naprawdę jednak uwiarygodniającego ową tezę. Sporny zresztą jest sam tytuł, bo można mieć pewne wątpliwości, czy faktycznie jest to film o Lennonie. Jest, naturalnie, ale w takim samym stopniu, w jakim stanowi obraz Ameryki przełomu lat 60. i 70. Ale o tym za chwilę.

Niemuzyczny. Naprawdę. Wprawdzie tłem dla opowieści jest muzyka, ale przynajmniej ja w niewielkim stopniu zwracałem na nią uwagę, koncentrując się na zasadniczej treści. Poza wspomnianym utworem „Revolution”, wyraźniej wyeksponowane zostają jeszcze spowszedniałe nieco „Imagine” oraz bardziej przyśpiewka niż piosenka „All we are saying…”. Możemy jeszcze nieskrępowani wypowiedziami, za to wzbogaceni o obraz napawać się na poły narracyjnym tematem specjalnie przygotowanym na koncert w obronie Johna Sinclaira. Niewiele więcej otrzymujemy treści z historii The Beatles, czy nawet solowej kariery Lennona. W pewnym momencie można zacząć się zastanawiać, czy on naprawdę był muzykiem. Te wątpliwości z rzadka rozwiewają drobne wyjątki. Najbardziej wyeksponowanym motywem jest bojkot twórczości Brytyjczyków przez media oraz żywiołowe wiece, obie reakcje wywołane niefortunnym stwierdzeniem Lennona o popularności i Jezusie. Zaledwie liźnięty zostaje konflikt McCartney-Lennon. Ene-due-rabe… właśnie zakończyłem wyliczankę. Szkoda, wielka szkoda; wydaje się, że można było treść muzyczną poszerzyć. Dwojako zresztą. Całkiem ciekawie, w zestawieniu z tematem, wyglądałaby historia niepokornych chłopców, a właściwie ich przemiana w mężczyzn. Lennon nie chciał być bożyszczem? No cóż, McCartney też potrafił być niepokorny, ot, choćby występując z Allenem Ginsbergiem. Ale film nie jest biografią Lennona, nie może w naturalny sposób być także opowieścią o Beatlesach. Dotyczy za to konkretnych wydarzeń, konkretnej historii, konkretnych miejsc. Dlatego zarzucam autorom niezrozumiałą pasywność w żonglowaniu niezwykłym bogactwem amerykańskiej muzyki. Odczuwam pewną pustkę - o wiele barwniej wyglądałby materiał, gdyby wpleść w niego chociażby migawki szalonej epoki psychodelii - The Zodiac, The Litter, The Flow… Brakuje licznych antywojennych manifestów muzycznych, które stały się częścią historii i przetrwały do dziś. Dość przewrotnie prezentują się sceny powiązań Lennona z ruchem murzyńskim, ktoś nieuważny bowiem mógłby przypuszczać, że Lennon był scenicznym głosem „Czarnych Panter”, a przecież niezwykle interesujący jest dorobek muzyczny tego ruchu: Sly & the Family Stone czy jazzujący program czarnej rewolucji Elaine Brown. Nienasycenie.

Obywatelski. Przyglądamy się publicznej osobie, która, ryzykując swoją karierą i wizerunkiem, stara się stanąć okoniem w gardle niesprawiedliwości toczącej świat. To zawsze konfliktowe doświadczenie. Gdy dziennikarka zarzuca Lennonowi śmieszność, to w pewien sposób ma rację. Szczere, czyste pragnienie w zderzeniu z realpolitik im bardziej w swej naiwności zawzięte, tym bardziej staje się śmieszne. A jednak Lennon brnie pełen wiary w miazmatyczny świat polityki, próbuje, szarpie się, rozdaje i przyjmuje razy, gryzie, kopie, daje się opluwać. Pokojowa rewolucja. War is over. Plakatowanie świata! Czyż dzisiejszy ruch adbuster to nie swoiste przefabrykowanie Lennonowskiej idei? Happening zamiast wiecu. Billboard zamiast koktajlu Mołotowa. Zapewne co poniektórzy będą upierać się przy rozdzielaniu muzyki od polityki. Mogą sobie jedynie wyobrazić tysięczne tłumy izolujące z biografii Lennona wątek sprzeciwu, kontestacji. Potrafię to nawet zrozumieć. A jednak, wydaje się, że społeczeństwo obywatelskie to najodpowiedniejsza kontrola rządów. Jeżeli sami nie zadbamy o własne interesy, to na jakiej podstawie sądzimy, że ktoś uczyni to za nas? Jeżeli odmawiamy prawa głosu osobom publicznym, z showbiznesu, ze świata nauki, z pierwszych stron gazet, to jak chcemy być słyszalni? W filmie wypowiada się wielu dysydentów, ludzi, którzy z epoki flower power wynieśli coś więcej niż kaca czy odwieszające się co jakiś czas barwne obrazy z rodowodem LSD. Głos zabierają tak powszechnie poważani intelektualiści, jak Noam Chomsky czy Tariq Ali. Postawa Lennona na swój sposób jest heroiczna. I nawet nie jest istotne to, jaki naprawdę miał wpływ na te rzesze maszerujące pod Biały Dom. Nie było w nim hipokryzji. Była nadzieja. Była Nutopia. Składa siebie w ofierze, daje w zastaw swój talent. Jest to posunięcie ryzykowne, nie tylko ze względu na napiętnowanie i szykany ze strony administracji, aparatu przymusu, to także konfrontacja ze społecznym odbiorem, z pełnym premedytacji podważaniem własnych osiągnięć. Wybór, którego dokonuje Lennon, jest trudny i pełen konsekwencji, nie tylko tych pozytywnych. Ale nie chce być bierny, zdaje sobie sprawę z potęgi, jaką posiada – zainteresowania mediów. Reklamujemy pokój jak mydło. Może pretensjonalne, może uprzedmiotowione, jednak w pewnym sensie skuteczne; może ośmieszane, może kontrowersyjne, i właśnie dlatego odważne. Zawsze, gdy osoba publiczna zabiera głos w sprawach politycznych, społecznie istotnych, pojawia się zarzut, czy aby na pewno intencje są szczere, czy nie stoi za tym zamysł nagłośnienia nazwiska, dziś traktowanego trochę jak firmowe logo. Ale w przypadku Lennona wydaje się nie mieć zastosowania. Popularność, którą już posiadał, była gwarantem rozpropagowania idei. Zachodziła więc tu zależność odwrotna.

Anty-systemowy. Sądzę, że każdy z nas w jakimś stopniu sprzeciwił się systemowi. Zaklął. Obraził się. Zwierzył z tego przyjacielowi. Napisał na blogu. Oceny z wychowania. Mandaty za jazdę na gapę. Z premedytacją uruchamiane programy peer-to-peer. Film „Ameryka kontra John Lennon” dotyka bardziej ostatecznych tematów. Wojna. Przecież jej nie chcemy. Służby specjalne. Nie chcemy, by działały przeciwko nam. Konflikty klasowe, konflikty rasowe. Przez niemal bite 96 minut karmieni jesteśmy sprzecznościami wyobrażeń demokratycznych instytucji, cywilizowanych mechanizmów z rzeczywistością. Nawet, a może przede wszystkim, amerykańskich. Z raju trafiamy do piekła. Wszystko można usprawiedliwić. Cel uświęca środki. Fałsz i obłuda. Neony burdelu, który zowie się administracją. Parokrotnie wypowiedzi porównują prezydenturę Nixona do kończącej się właśnie ery Busha juniora. To w kontekście fascynacji molocha wojny, który zjada własne dzieci, ofiarując poczucie zagrożenia i koszmarne fotografie. Ale Nixon zasłynął jeszcze uprzedmiotowieniem służb specjalnych. Federalne Biuro Śledcze jako element życia społeczeństwa, kumpel z baru, głos z telefonu albo snajper. Lennonem zainteresowano się dość wcześnie, ale teczkę założono mu w 1972 roku, gdy dofinansował antyrepublikański równoległy wiec. Stał się realnym zagrożeniem. Stanął na barykadach. Nie była to ze strony służb akcja polityczna, raczej forma złośliwości. Problemem nie była twórczość Lennona, lecz jego przyjaciele. Coś, co kojarzy nam się z państwem totalitarnym, wydarzyło się w Ameryce, w Stanach Jednoczących Nasze Marzenia o Raju. Dzisiaj mamy dostęp do tych akt. Akt, które sygnował sam John Edgar Hoover. Akt, które, pośrednio, trafiały do prezydenta jednego z największych, najpotężniejszych państw świata. Możemy w nich prześledzić działanie systemu, z gniewu do prób wyrzucenia go z kraju. Wypowiedzi samego zainteresowanego wydają się szczere. Naprawdę był przerażony i obawiał się o życie swoje i Yoko. Dowodzi to, jak ogromną rolę w życiu społeczeństwa może odegrać jednostka, nawet będąca gwiazdą popkultury. Lennon nie jest zresztą tutaj wyjątkiem; Marilyn Monroe była podejrzewana o przynależność do partii komunistycznej, Jim Morrison trafił do akt za swą obsceniczność, z nowszej historii wciąż niewyjaśnione są chociażby okoliczności śmierci Tupaca.

Historyczny. W pakiecie otrzymujemy nie tylko mało znane dotąd fakty z politycznego zaangażowania Lennona i wynikających z tego konsekwencji. Mamy swego rodzaju wnętrze Ameryki. Piękne i groźne. Rynsztokowe, fascynujące, nieoczekiwane, szalone. Nieco na złamanie karku pędzimy poprzez dzieje Stanów Zjednoczonych. Miejsca, gdzie zakazywano wydawania Henry’ego Millera, gdzie za palenie trawki można było trafić na dziewięć lat do więzienia. Tej kolorowej Ameryki pełnej naiwnych, a jakże pięknych idei wolności i równości, braterstwa i aktywnego zaangażowania. Naturalnie, przy tej prędkości niektóre sprawy zostają spłaszczone: Martin Luter King zestawiony z „Czarnymi Panterami” to trochę naciągane skojarzenie (wystarczy zajrzeć do książki Roberta Warrena „W imieniu Murzynów”, by przekonać się, jak bardzo złożony był ruch równouprawnienia afroamerykanów). Nie zostaje wyjaśnione dokładnie podłoże wojen w Wietnamie i Kambodży. O sprawie Watergate też nie jesteśmy w stanie niczego powiedzieć, korzystając wyłącznie z wiedzy zawartej w filmie. Nie, byłoby to zresztą cokolwiek dziwne, nie o tym chcą nam opowiedzieć autorzy. To piękny obraz amerykańskiej rzeczywistości: trudnej, a jednak ponętnej, w której znalazł się jeden z najwybitniejszych muzyków. To pozwala w pewien sposób przenieść się do tamtych czasów, zrozumieć postawę głównego bohatera, nauczyć się w niezwykłym tempie języka tamtych ludzi („ - Jak się czujesz? – Kafkowsko…”; oni naprawdę używali takiego języka, to nie tylko neologizm Burroughsa). Żyjemy tymi wydarzeniami. Odkrywamy je. Bogactwo faktów luźno powiązanych z tematem rozbudza sentyment do jednego z najbardziej niezwykłych okresów w historii ludzkości.

Wszystkie warstwy tworzą mozaikę barwnej opowieści o człowieku i państwie, która nie pozostawia nam wyboru - musimy stanąć po stronie Lennona. System nie ma szans, może nie przegrywa walkowerem, ale oskarżenia są zbyt mocne. Film, który w swej końcowej fazie jest nawiązaniem do książki „Gimme Some Truth: The John Lennon FBI Files” autorstwa Jona Wienera, byłby dziełem wyjątkowym, gdyby właśnie nie to idealizowanie, jednostronny werdykt. Jestem pod ogromnym wrażeniem wykorzystanych archiwaliów (dla osób o słabych nerwach sceny z Wietnamu mogą wywołać rewolucję w żołądku), staranności o zachowanie chronologii, mnogości wypowiadających się person, intrygujących wątków, a jednak nie daje mi spokoju to przesadne głaskanie Lennona. To męczeństwo jest dla mnie… męczące. Z tych samych powodów wolę „Prozę transsyberyjskiej kolei…” od dwunastozgłoskowców, a „Modlitwę o dobry humor” od wszystkich naukowych egzegetów. No, ale w końcu de gustibus non est disputandum.

Autorzy stawiają uniwersalną tezę: władza podejmująca kontrowersyjne decyzje o znaczących konsekwencjach dla społeczeństwa jest przewrażliwiona na punkcie wszelkich ruchów kontrkulturowych, stanowiących dla niej zagrożenie. Zwłaszcza gdy uzyskują poparcie osób publicznych, popularnych, z którymi identyfikują się pewne warstwy (przeważnie młodzież lub klasa robotnicza). Wojna w Wietnamie, a następnie w Kambodży jest niezrozumiała: brakuje jej elementu umoralniającego, symbolicznego, usprawiedliwiającego, tego, czym dla wojny w Iraku jest 9/11. W przypadku Lennona mamy przeistaczanie się z popkulturowej ikony, przez buntownika, po aktywistę otwarcie walczącego z władzą. Od niezgody po aktywne uczestnictwo. Od protest-songów po finansowanie różnych ruchów i akcji. W pewien sposób zostaje wciągnięty w ten wir przez media, którym zależało na uzyskaniu opinii gwiazd. Poddaje się temu, ale nie poprzestaje na tym. Wykorzystuje samego siebie, swój wizerunek i popularność. Zarazem angażuje się intelektualnie. Posługuje się kreatywnością swoją i Yoko, by upowszechniać osobiste idee. Bunt nie jest celem, lecz formą. I właśnie dlatego film przekracza jedynie wartość mitotwórczą Lennonowskiej legendy, a staje się uniwersalnym głosem popierającym czynny sprzeciw. Jest reklamą zaangażowania w ruchy kontestacyjne, w artystyczną działalność pokroju płyty DJ-a Spooky’ego „Live Without Dead Time”, na której możemy usłyszeć dialog niezgody wobec otaczającej rzeczywistości, takich wykonawców jak Fugazi, Sun Ra czy El-P, jak również wspomnianego wcześniej Ginsberga.

To także ostrzeżenie. Ostrzeżenie przed apatią. Z jednej strony, odbiera ona społeczeństwu argument umożliwiający wpływanie na lokalne, regionalne i krajowe, a czasem również międzynarodowe, decyzje. Z drugiej, poprzez zanik kontroli państwa umożliwia państwową kontrolę obywateli.

I w tym właśnie upatruję wartość tego obrazu. Nie jedynie bierny odbiór biograficznych wątków, ale dyskusja o tym, czym jest lub czym może być sztuka; jaką rolę może lub powinien przyjmować artysta. Jak również pytania o świat, w jakim żyjemy. Choćby dlatego, by móc wdać się w takie dysputy na sobotnich spotkaniach, warto zobaczyć dzieło Leafa i Scheinfelda.

Mariusz Kowoll (8 września 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także