Hagiografia 1

Zdjęcie Hagiografia 1

Hagiografia – dziedzina piśmiennictwa chrześcijańskiego obejmująca żywoty świętych, legendy o ich życiu i czynach (...)

-Słownik terminów literackich, Ossolineum 1976.

Od kiedy pamiętam, muzykom szczególnie przeze mnie darzonym sympatią towarzyszył okrutny pech. Zwykle, gdy zaczynałem bliżej interesować się dorobkiem delikwenta, ów jak na złość umierał. W pamięć zapadł mi zwłaszcza przypadek Roberta Palmera, który zmarł w cztery dni po tym, jak po raz pierwszy usłyszałem „Addicted To Love”. Zauroczony cudownie campową stylistyką i jednocześnie pełen podziwu dla kunsztu prostego (a przecież nie prostackiego) groove’u począłem krzewić wśród przyjaciół i rodziny kult tego zapomnianego piosenkarza. Ledwo zdobyłem jakieś inne jego nagrania, a już Teleexpres donosił o przedwczesnej śmierci Palmera. Albo Czesław Niemen. Dopiero co wyszedłem poza oczywisty zestaw przebojów zbliżając się do „salonów europejskiej awangardy” (a to z kolei cytat z samego pana Czesława, który na stare lata pisywał różne, mniej lub bardziej zrozumiałe rzeczy), a Niemen swym odejściem faktycznie przeszedł do legendy polskiej fonografii. I w końcu Bee Gees, a ściśle mówiąc Maurice Gibb, który trzymał się dopóki ja swoje zainteresowanie ograniczałem do nieśmiertelnego składaka „The Very Best Of The Bee Gees”. No właśnie – ta płyta (mam ją do dzisiaj, w całkiem niezłym stanie. Co jakiś czas wymieniam jedynie opakowanie), wydana przez Polydor w 1990 roku była pierwszym moim własnym krążkiem cd. Dostałem ją w podstawówce (bodaj druga klasa) od rodziców – pardon – Świętego Mikołaja. Nie miałem pojęcia kim są Bee Gees, a biała okładka z zaciemnionymi zarysami ich sylwetek nie tłumaczyła wiele. Ani też zdjęcia w środku, choć pamiętam, że Robin w skórzanej kurtce (minus kolczyk w uchu) wyglądał bossowsko i trochę niewieścio zarazem, a Barry’ego wziąłem za śpiewającego Chucka Norrisa. I tak to do niego przylgnęło; do dzisiaj wciąż bezbłędnie kojarzy mi się ten pan ze strażnikiem Teksasu, a to zupełnie niesprawiedliwe bo wg stanu na rok 1990 jedynie duet McCartney/Lennon umieścił na szczycie listy Billboardu więcej kompozycji. Założę się, że tego nie wiedzieliście! A jak jest dzisiaj? Przyznam szczerze, nie mam ochoty sprawdzać.

Było w tym mikołajkowym prezencie trochę wizjonerstwa a może nawet jasnowidztwa. Bo Bee Gees to zespół, który choć działał na przestrzeni pięciu dekad, zapamiętany pozostanie głównie za swoje dokonania w jednej. Tytani połowy lat ’70 (znów trochę niesprawiedliwa ocena bo przecież nie gorsze, choć radykalnie inne, było wydanie braci Gibb z lat ’60) byli pierwszym moim ukochanym zespołem, którym zaraziłem najlepszego przyjaciela „ze szkolnej ławy”. On też zainwestował w białą składankę „The Very Best Of…”. We mnie zaś muzyka ta zaszczepiła pewne wzorce brzmieniowe, rozwiązania melodyczne, stosunek do wykonawstwa i kompozycji, przez które, jak przez pryzmat, patrzyłem na każdy kolejny słuchany utwór. I pewnie na muzykę patrzę w ten sposób do dzisiaj, na zawsze pozostając w estetycznym kręgu po Woodstock, a przed Johnnym Rottenem.

***

Był rok 1969 i wszędzie dookoła ukazywały się najważniejsze albumy wszechczasów. Na stronie poświęconej zapomnianemu rockowi sprzed lat przeczytałem kiedyś, że najlepszym longplayem tych 12 miesięcy nie były ani debiut King Crimson, ani nawet druga płyta Led Zeppelin, a „Mercator Projected” East Of Eden, zespołu, o którym niewielu przecież dzisiaj słyszało. Strona ta, całkiem zresztą znośnie skonstruowana, zniknęła w odmętach Internetu, ja zaś straciłem możliwość ewentualnej polemiki z jej autorem. Kontrowersje kontrowersjami, ale w lakonicznej recenzji „Mercator Projected” kryła się jednak pewna prawda – nie tyle dotycząca muzyki, co czasów, w których ta muzyka powstała. Faktycznie – w natłoku arcydzieł można było zgubić wówczas wątek i przeoczyć nawet te najbardziej oczywiste. Pokrzywdzone zespoły i ich opery magna trafiały lata później na strony poświęcone niesłusznie niedocenionym.

Trudno powiedzieć czy wydana w 1969 „Odessa” Bee Gees zasługiwała na podobny osąd co dziełko East Of Eden, niewątpliwie jednak kwalifikowała się do miana zapomnianego brylancika. Już sama nazwa (fantastycznie malownicza, tak literacka i budząca szereg skojarzeń) predestynowała ten album do wielkości. Dwa winyle wypełnione siedemnastoma barokowymi piosenkami, opakowane w czerwoną, zadrukowaną złotymi zgłoskami kopertę – która na pierwszy rzut oka wyglądała jak coś klasycznego (pal licho, że nie we wszystkich utworach główny ich kompozytor, Barry oczywiście, zdołał utrzymać równy poziom) – poniosły cichą porażkę i wysłały obiecujący zespół, maszynkę do przebojów, na przymusowe wakacje. Proces powstawania „Odessy”, jej wydanie i promocja zbiegły się w czasie z narastającym konfliktem między Robinem i Barrym Gibbami. Ten pierwszy, od początku promowany na gwiazdę zespołu, dysponujący rozpoznawalnym, anielskim vibratto, nie mógł pogodzić się z rosnącą dominacją Barry’ego. Barry, wówczas daleki od odkrycia swego przesłynnego falsetu (który kilka razy przyćmił vibratto Robina), nie tylko komponował coraz lepsze piosenki, ale też coraz częściej śpiewał w nich pierwszy głos, pozostawiając braciom rolę idealnie dostrojonego chórku. „Odessa” rodziła się zatem w bólu i sama, jakby tym zniechęcona, wydała na świat ledwie jeden singiel – niezbyt dziś znane „First Of May”. Zresztą i o niego bracia Gibb toczyli nieustanne boje.

Jaki by ten album jednak nie był, zaczynał się utworem tytułowym (z dopiskiem „City On The Black Sea” dla mniej zorientowanych) – utworem, który pozwalał wybaczyć wszelkie niedociągnięcia materiału, jakie wcześniej i później zdarzały się na płytach Bee Gees. Piosenka „Odessa” była arcydziełem sama w sobie – na takich samych zasadach, na jakich arcydziełem jest, ni mniej, ni więcej „A Day In The Life” (choćby z tego powodu nazywanie albumu z ’69 roku „Sierżantem Pieprzem” Bee Gees jest całkiem usprawiedliwione). Zaaranżowana w iście barokowy sposób, z tradycyjną dla Gibbów orkiestrą, potraktowanymi reverbem wokalami i wielogłosowymi harmoniami, była jednak na swój sposób oszczędna. Rozwijała się przepięknie na całej długości siedmiu i pół minuty swego trwania.

Utwór podzielony został na trzy części, z których każda powtarzała się dwukrotnie w nieco zmienionym wydaniu. Rozpoczyna go akord akustycznej gitary, niby wyrwany z kontekstu i następujący bezpośrednio po nim nieskoordynowany wybuch orkiestry. Po chwili pojawia się pierwszy z motywów śpiewany przez Robina z towarzyszeniem tej samej akustycznej gitary i wiolonczeli na drugim kanale. Faktura jest polifoniczna i wcale nie taka oczywista, jakby się można spodziewać po grzecznych chłopcach produkujących miłosne piosenki dla radia. Utwór płynnie przechodzi w część drugą, bardziej dynamiczną i nieco weselszą, choć wciąż prowadzoną bez wykorzystania sekcji rytmicznej. Robin śpiewa OPOWIEŚĆ brytyjskiego statku „Veronica”, zaginionego na morzu 14 lutego 1899 roku, śpiewa też HISTORIĘ mężczyzny dryfującego po Bałtyku na krze, który błądzi w poszukiwaniu Odessy. W końcu pojawiają się pozostali bracia i w tonącym w pogłosie niby refrenie dobijają do trzeciej części. Potem powtórka plus bas i orkiestra, i rozwinięcie wcześniejszych motywów, i powrót wiolonczeli, i efektowne cresscendo, które nagle urywa się przechodząc tym razem w instrumentalną partię i finał wyjęty wprost z „Bolera” Ravela.

Posłuchaj >>

Ale nie o formalną maestrię chodziło. Zresztą Bee Gees pod względem formy zwykli wywoływać skrajne reakcje – często zarzucano im przesłodzony ton i nieuzasadniony przepych. W „Odessie” wykrystalizowała się pewna cecha, która często powracała w płytach tercetu (np. w trzy lata późniejszym „Trafalgar”). Choć były one dalekie od koncepcyjnego zamysłu i nie posiadały zwartej narracji, odwoływały się do historycznych wydarzeń, poszukiwały literackich konwencji – tym samym opowiadały pewną historię. Jak „Odessa (City On The Black Sea)” ze swym surrealistycznym i rzewnie romantycznym tekstem.

Stosunkowo późno poznałem ten album Bee Gees. Zresztą, do dziś nie łatwo go zdobyć (miał ukazać się remaster na wzór trzech pierwszych longplay’ów zespołu – czy się w końcu ukazał, nie wiem). Cenię go zatem nawet nie ze względu na moją z przyzwyczajenia wysoką ocenę dorobku braci Gibb – akurat „Odessa” nie jest ofiarą syndromu sentymentalnego. Cenię, bo oddaje ducha czasów. Jeszcze raz: jest rok 1969, pod względem materii tak naprawdę pierwszy rok nowej dekady (choć puryści kręcić będą głowami). Longplay ostatecznie wchodzi w fazę dominacji nad formatem singlowym. Żeby zrozumieć fenomen tej bodaj najważniejszej (obok punkowej rewolucji i MTV) zmiany, jaka zaszła w przemyśle muzycznym wystarczy posłuchać, co do powiedzenia mieli np. Beatlesi. Naprawdę! Nie trzeba tu łamać sobie głowy – pod koniec lat ’60 każdy muzyk, który usłyszał albumy Anglików po prostu musiał dopasować się do standardów zarysowanych z wydaniem „Revolver”. Natomiast pytanie „dlaczego?” Beatlesi w ogóle wydali „Revolver” czy „Sgt. Peppers…” jest całkiem zasadne.

W każdej odpowiedzi jest też odrobina prawdy – to nie tak, że Lennon sam wymyślił współczesną muzykę pop. Na jego dokonania pracowały niezliczone rzesze zarówno artystów jak i słuchaczy z poprzednich epok. Z epoki big bandów, skiffle’u czy piosenek american songbook. Oczekiwania publiczności i ambicje muzyków, wydaje mi się, pchały przemysł muzyczny wprost do punktu, w którym kompozycja popularna stała się zwartym dziełem (na wzór choćby jazzu). Jeśli rozczłonkowane i pozbawione kontekstu, traciło cały swój sens. Singiel okazał się w końcu zbyt mały, by pomieścić to, czego słuchacze chcieli słuchać i to, co twórcy mieli nadzieję tworzyć. A więc muzyka, w pewnym szczególnym sensie, zaczęła opowiadać historię. Nawet nie używając fabularyzowanych liryków czy słów w ogóle (inny zespół, w którym zasłuchiwałem się dawno temu – The Shadows, czołowy reprezentant gitarowego, instrumentalnego popu, zdawał się w każdym dwu i półminutowym utworze zawierać mały, dźwiękowy film, a w nim Johna Wayne’a odjeżdżającego w stronę zachodzącego słońca). Przełom lat ’60 i ’70 potwierdził entuzjastycznie starą prawdę: tak samo jak literatura, film czy teatr, muzyka była uwikłana w epokę, w której powstawała. Jeśli nie opowiadała swojej własnej historii, opowiadała historię czasów. W roku, w którym Bee Gees wydawali „Odessę” rock’n’roll osiągnął temperaturę wrzenia – wszystko wokół musiało być świeże i nowe, i chyba nigdy już muzyka nie miała budzić tylu emocji. A jak na ironię, braci Gibb zapamiętano głównie, jako panów od przebojów.

c.d.n.

Paweł Sajewicz (11 sierpnia 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także