The best of Polish indie lyrics!

Zdjęcie The best of Polish indie lyrics!

Ile znacie dobrych, twórczych, polskich, popowych zespołów, którym udało się zaistnieć śpiewając po angielsku? Hmm, jest ich przecież cała masa: The Car Is On Fire, ci drudzy od „Lakes & Flames”, niezła jest jeszcze kapelka, z której odszedł ostatnio Borys Dejnarowicz, no i niezmiennie trzymają poziom tacy debiutanci z 2005 roku, cholera, zapomniałem jak się nazywali. Ok, koniec żartów. Mimo kilku nieśmiałych iskierek (Orchid, Iowa Super Soccer) ilość palców jednej ręki wciąż wydaje się przeogromna, gdy zestawimy ją z ilością ciekawych polskich kapel, stawiających na wyrażanie emocji językiem Williama Shakeaspeare’a. Rzut oka na historię rodzimego popu wystarcza, by stwierdzić, że ze stuprocentowo anglojęzycznym materiałem nie da się w Polsce poważnie zaistnieć. Jeśli zaś chodzi o przygodę pt. „podbijanie zachodniego rynku”, to chyba już nawet piłkarzom wychodzi ona lepiej. Mimo to polską scenę indie charakteryzuje syndrom „alergii na polszczyznę”, który nie występował w na naszym kraju w takim stopniu od czasu największej popularności grunge’u, gdy tak fajnie można się było poczuć mamrocząc bezsensowne vedderowskie smęty przed rozkochanymi małolatami.

Niewątpliwe, wciąż możemy się cieszyć twórczością ludzi, którzy w dziedzinie pisania tekstów polskich piosenek zasłużyli na opinię klasyków. Lech Janerka w latach zerowych pokazał, że stać go jeszcze na bardzo wiele, nagrywając płyty, do których poziomu większość krajowej sceny może się co najwyżej zbliżać. Regularnymi dostarczycielami dobrych tekstów są Nawrocki, Tymański, Nosowska i Budyń, rok 2007 przyniósł nieoczekiwany spadek formy, możliwe że najbardziej wpływowego tekściarza przełomu tysiącleci – Lesława, który na „Akcji V1” przeplata świetne językowe pomysły z grafomanią. Jak jednak przedstawia się sytuacja w tzw. drugim szeregu? Czy wśród debiutujących niedawno, stosunkowo młodych wykonawców można znaleźć takich, u których polskojęzyczność stanowi mocny atut? Patrząc z perspektywy mainstreamowej prasy sytuacja przedstawiać się musi naprawdę katastrofalnie, skoro "Polityka" zmuszona jest przyznać "paszport" w kategorii "muzyka popularna" Grabażowi za album poświęcony twórczości Jacka Kaczmarskiego. Gdy usłyszałem tę informację, miałem wrażenie, że w jakiś tajemniczy sposób przeniosłem się w czasie, bo przecież niemożliwe, żeby takie rzeczy działy się w 2007 roku. Na szczęście, nie musicie być skazani na niesłychanie modne ostatnio "powtórki z rozrywki", płyty-hołdy, odwołujące się do nostalgii statecznych, wykształconych pięćdziesięciolatków.

Wybierając najlepszych pod względem tekstowym stosunkowo nowych polskich wykonawców, skupiłem się na autorach piosenek. Dziwić więc może niektórych, brak w zestawie artystów hip-hopowych (Afro Kolektyw, Dany Tego) oraz twórców łączących dźwiękowe eksperymenty z recytacją (Grupa Kot, Karol Schwarz All Stars).

Kawałek Kulki

Wielu zapewne kojarzyło Gorzów przede wszystkim z autorem słynnego „yes, yes, yes”, na szczęście muzycy Kawałka Kulki, w przeciwieństwie do byłego premiera, postawili w piosenkach na język polski. Efektem jest płyta pod wieloma względami przełomowa, nie tylko odważnie przeciwstawiająca się oklepanemu pseudo-kontrkulturowemu motywowi „jebania policji” (utwór „Kolegi tata”), ale również kreśląca przepiękny obraz zimy miejskiej („Wyszliśmy”), na który najwytrwalsi czekali od 1818 roku. Wydaje się, że w twórczości Kawałka Kulki próżno doszukiwać się treści publicystycznych, odnoszących się do najnowszych mód czy trendow. Teksty gorzowian cechuje niesłychana prywatność, tworzą one atmosferę zamkniętego, niesłychanie intymnego świata. Okazuje się, że można łączyć jednak introwertyzm z ironicznym komentowaniem współczesnej popkultury. O czym bowiem traktuje, jeden z największych koncertowych hitów Kawałka - „Burdy”?

To w ciemnych pokojach i w zimnych łazienkach,

Nakremowanych, wykreowanych intymnych stajenkach

Nakremo-wykreowane burdy

Ten krótki tekst wydaje się nawiązywać do twórczości CocoRosie. Mamy tu bowiem „intymne stajenki” oraz „łazienki’ (pamiętamy, gdzie Bianca i Stella tworzyły materiał z płyty „La Maison de Mon Reve”). Czy więc „Burdy”, to piosenka napisana w hołdzie siostrom Casady? Niekoniecznie, tytułowe słowo oznacza „ordynarne kłótnie, awantury, bijatyki” odsyłając także w stronę nazwy znanego periodyku poświęconego modzie. Burdy są nakremo-wykreowane, tak więc z jednej strony awantura, a z drugiej krem (rozumiany jako kosmetyk, ale i jako deser). Mieszając to, co ordynarne z tym, co modne, bogate, wykwintne gorzowianie trafiają w sedno, jeśli chodzi o uchwycenie specyfiki współczesnego, istniejącego w mediach rock’n’rolla. Mam wrażenie, że dla tych wszystkich wychuchanych wydmuchanych emo-dzieci, dla tych nowomodnych „punkowców”, którzy godzinami krzywią się przed lustrem, by sprawdzić czy podczas wykrzykiwania słowa „revolution” nie marszczy im się za bardzo czoło, nikt w języku polskim nie znalazł trafniejszego, a jednocześnie ciekawszego określenia niż „nakremo-wykreowane burdy”.

Miłka Malzahn

W twórczości Miłki wiele rzeczy może drażnić, szczególnie jeśli jesteście uczuleni na patos tego, co w Polsce zwykło się określać terminem „poezja śpiewana”. Gdy słyszymy: kiedy będę duża otworzę ciało by ktoś mógł mi wyjąć serce już nie potrzebne mi, sama nasuwa się refleksja, że tego „serca” jest w tekstach Miłki zdecydowanie za dużo i może opisywany w piosence „zabieg” wyszedłby im na zdrowie. Autorka „Mapy” potrafi poruszyć, zaciekawić, ale i równie często okropnie zirytować, a i mimowolnie rozśmieszyć. Na dotychczasowych płytach torunianki (szczególnie na drugiej) jest jednak wystarczająco dużo pomysłowych tekstów, by postrzegać ją jako niewątpliwą nadzieję polskiej piosenki. Miłka potrafi błyskotliwie uchwycić wyjątkowość atmosfery nocnych pociągów, dostrzec niezwykłość leżącej na parapecie blado pomarańczowej pomarańczy, opisać relację uczuciową poprzez odwołanie do partii bierek. Na płycie „Sequel” przez prawie godzinę opowiadała tylko o miłości. Spokojnie, kobieco, z większą niż na debiucie dojrzałością; tak dobierając słowa, że nie są one ani za poważne, ani zbyt błahe, ani zbyt cieżkie, ani zbyt lekkie. Macie dość wszechobecnego „puszczania oka”, chcecie piosenek, które nie wstydzą się emocji i za które jednocześnie nie trzeba się wstydzić? Polecam Miłkę Malzahn.

Muchy

Nawet najwięksi anty-fani Much nie są w stanie odmówić Michałowi Wiraszce umiejętności pisania ciekawych tekstów. Wydawałoby się, że tematyka miłosna połączona z ekspresyjnością i poetyckimi ciągotami musi zaowocować czymś pretensjonalnym. Na szczęście często (choć nie zawsze), udaje się tego uniknąć, głównie dzięki subtelnemu sugerowaniu tego, co mniej utalentowani tekściarze-frontmani, zwykli z pasją wykrzykiwać w mądrościowych refrenach. Świetnym przykładem takiego sugerowania są „Wyścigi”. Tematykę tej piosenki trudno określić jako szczególnie oryginalną; „brak czasu na miłość” „pośpiech, który powoduje, że nie zwraca się uwagi na rzeczy najistotniejsze”, słyszeliście o tym wielokrotnie, tyle że przeważnie w dużo gorszych kawałkach. W „Wyścigach” Wiraszko opowiada w skrócie historię spaceru i historię związku, bohaterowie mówią mało, bo mówić ma za nich tło – dom kultury, w którym starzy ludzie uczą się tańczyć, wyścigi, podczas których dzieci kibicują psom. Wiadomo, że ciągłe powtarzanie nie, jeszcze nie teraz potrafi wejść w krew, a droga od dziecinnych zabaw do emerytalnych pląsów, wbrew pozorom, mija niezwykle szybko. Może więc czas na jakieś deklaracje, zobowiązania? Spece od polityki prorodzinnej, z pogardą odnoszący się do zachodniego konsumpcjonizmu (w reklamach mętne zaklęcia) powinni wykorzystać „Wyścigi” w jakiejś reklamówce, myślę, że sprawdziłyby się dużo lepiej niż pamiętne „rodzenie odkurzacza”. Może to pomogłoby niewątpliwie przebojowemu albumowi Much zaistnieć szerzej, a nie tylko w „niezalowym” towarzystwie. Wszystkim nam bardzo by się to przydało, bo popowych tekściarzy, którzy wolą sugerować niż mówić wprost, wolą nakreślać sytuację zamiast przemawiać z pozycji kogoś, kto „zna prawdę” jest w Polsce naprawdę niewielu.

Muzyka Końca Lata

Bartoszowi Chmielewskiemu mogę naprawdę wiele wybaczyć. Jeśli by ktoś powiedział mi (uczulonemu na mit Stachury, turystyczne songi, „Yapę” itd), że będę słuchał w kółko piosenki rozpoczynającej się od słów bieszczadzki spleen, płonące drzewa, to popukałbym się w czoło. Jeśli by ktoś zacytował fragment przyjdź i przytul mnie, na pewno nie ugryzę cię; bo ty przynosisz sny, zagłuszasz pchły tysięcy chwil i powiedział, że uznam jego autora za jednego z najciekawszych tekściarzy, reakcja byłaby taka sama. Nie od dziś wiadomo, że jeśli chce się pisać dobre teksty, to nie można bać się obciachu, a Chmielewski się go nie boi. Podczas gdy większość młodych, polskich wokalistów stara się udawać poważniejszych niż są w rzeczywistości, lider Muzyki Końca Lata odrabia lekcje z Gombrowicza, rezygnuje z toniku i pielęgnuje „pryszczatość” swoich piosenek, eksponując to, co niedojrzałe, niedoskonałe, czasem śmieszne w swojej zwyczajności. Takie czasy, że wygrażanie światu bluzgami nie wymaga żadnej odwagi. Trzeba ją jednak mieć, by poruszając się w środowisku (powiedzmy, mocno upraszczając) niezależnym śpiewać o tym, że obmywa się buzię (a nie twarz!), by pisać jawnie sentymentalne piosenki o miłości, często bez cienia wygodnej ironii, która pozwala wycofać się w odpowiednim momencie. Gdy porównać Muzykę Końca Lata z Kawałkiem Kulki widać, że teksty tych pierwszych są prostsze, mniej zmetaforyzowane. O ile podczas kontaktu z numerami takimi jak „Ulica po ulicy” czy „Burdy” często w pierwszym momencie nie wiadomo, o co chodzi, o tyle ogólny sens praktycznie każdej piosenki Chmielewskiego można zrozumieć za pierwszym razem. Programowy banalizm tekstów Muzyki Końca Lata ma jednak drugie dno. Często wydawałoby się najzwyczajniejszy kawałek, uniezwykla jedna metafora, która powoduje, że całość nagle zyskuje na wartości. Tak dzieje się chociażby, gdy absurdalny z pozoru pomysł porównania „chwili” z „fenoloftaleiną” odsyła wyobraźnię w stronę pościeranych podczas gówniarskich eskapad kolan i łokci. Jeśli miałbym wybrać najciekawszy tekst Chmielewskiego, to postawiłbym na (mało charakterystyczne dla niego) „Zielone oczy”. Atmosfera wsłuchiwania się w spokój rodzącego się lata, połączona z trudną do określenia baśniowością robi w tej piosence niesamowite wrażenie. No i fragment otwieram okno pokoju, konwalie, fiołki, maciejka, trzeszczy miasto w nastroju wiecznego niezaspokojenia. Aż chce się otworzyć okno.

Maria Peszek

Autorka „Miastomanii” dorobiła się rekordowego grona zajadłych przeciwników, którzy na celownik wzięli przede wszystkim jej teksty, określając je najczęściej jako grafomanię, żenadę i kicz. Trzeba przyznać, że część tych „złośliwości” Peszkówna sprowokowała sama, rzucając w którymś z wywiadów fatalnym określeniem „wulgaryzm magiczny”, który aż prosi się o sarkastyczny komentarz. „Magiczny chuj”, „magiczna kurwa”, nawet zabawne były te kpiny, ale na bardzo krótką metę. Oczywiście nie mam zamiaru przekonywać, że na „Miastomanii” i późniejszym „Siku” Peszek wszystko się udało, że nagrywa piosenki tekstowo rewelacyjne. Trudno jednak nie zauważyć, że próbowała ona (raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem) stworzyć coś, czego w ogóle nie ma. No bo proszę podać przykłady polskich kobiecych piosenek o seksie, które by nie bazowały na automatycznie nasuwających się, skonwencjonalizowanych metaforach, od których wieje nudą. Proszę o przykład piosenki, w której kobieta wyznaje lubię cię, bo nigdy nie zostajesz na dłużej niż na jedną noc, a nie ma w tym wyznaniu nic z tandetnego demonizmu, jest natomiast niepokojąca atmosfera wyobcowania mimo cielesnej bliskości. Peszek wyruszyła na wojnę z pokracznym językiem dotyczącym erotyki, z którym wygrywają tylko najwięksi poeci, a ona w ogóle poetką nie jest. Jest często popadającą w egzaltację, ale mimo wszystko zdolną, pomysłową piosenkarką. Szczerze mówiąc, wolę autorkę, która raz zaciekawi, a innym razem nawet wywoła uczucie zażenowania niż taką, która porusza się cały czas w obrębie do bólu przewidywalnych sformułowań (vide Ania Dąbrowska). Część obecnych w twórczości Peszek rymów częstochowskich oczywiście drażni, cześć z jej neologizmów (m.in. obśmiane ze wszystkich stron piepszoty) sprawia wrażenie na siłę wykombinowanych. Nie zmienia to jednak faktu, że na nową Peszek wciąż warto czekać.

Płyny

Ten obiecujący warszawki zespół ciekawie wpisuje się w polską tradycję piosenki publicystycznej. W czasach, gdy mało kto stara się pisać „o czymś”, wybierając prostą drogę bawienia się niby oryginalnymi, bo niejednoznacznymi abstraktami lub uciekając w pseudopoetycką czułostkowość, Płyny precyzyjnie biorą ma warsztat kolejne tematy. Piszą o miejskiej nudzie alkoholowo-narkotycznych bib („Nikt nie ma zioła”), o modzie na bycie indie („Indie”), o przygodnym seksie i panienkach, które dobierając partnerów, nie schodzą poniżej pewnego finansowego poziomu („Rezolutna Joanna”). Biorąc na tapetę zjawiska określane mianem „warszawki”, potrafią opisywać je, łącząc serdeczność z celną parodią. Trzeba zaznaczyć, że Igorowi Spolskiemu zdarza się jeszcze czasem niebezpieczne dryfowanie w stronę banału. Fragmenty w stylu: pijesz coca colę, myśląc, że to święta woda jest / wszystko ustawione, nie ma przeciw czemu już buntować się, skutecznie pobudzają słuchacza do buntu przeciwko irytującej pretensjonalności anty-konsumpcyjnych protest-songów. Oprócz kilku wpadek, debiutancka płyta Płynów przynosi jednak sporą dawkę naprawdę dojrzałych, ciekawie zrobionych, a jednocześnie naturalnie, lekko brzmiących tekstów. Zdecydowanie najlepszym z nich jest „Limassol”. Ta opowieść o Polakach pracujących na Cyprze zwraca uwagę subtelnym humorem, znaczeniową wielowarstwowością, a przede wszystkim kapitalnym poetyckim refrenem:

Pachy pachą słońcem

W mieście Limassol

I aerozolem pachnie światła tło

Pachnie światła tło

Upalny dzień, świat staje się tłem dla światła, przymrużone oczy pobudzają zmysł węchu, dokładniej czuć zapach potu i aerozoli, tu na wyspach, wyspach, cyprach rzeczywistość się rozleniwia i odrealnia. „Limassol” to piękna, radosna, ale skrywająca nieśmiało zasygnalizowany niepokój piosenka o lecie i wolności, o upojeniu zagranicznym wyjazdem. Jeśli gdzieś wśród nowych polskich piosenek dostrzegam zapis doświadczenia pokoleniowego, to właśnie tutaj.

Tomasz Gwinciński

Co on tu robi? Przecież miało być o młodych? Tomasz Gwińciński, choć trudno go zaliczyć w poczet nieśmiałych, obiecujących artystów, dopiero w zeszłym roku wystartował ze stuprocentowo autorską, popową propozycją. Marka „Gwińciński” dobrze znana wielbicielom rodzimego jazzu jest absolutną nowością na rynku autorów piosenek, nowością, której nie wypada przeoczyć. Muszę przyznać, że chodziliśmy w redakcji dumni i bladzi, wierząc, że najpiękniej uczciliśmy czterdziestą rocznicę wydania słynnego „Sgt. Pepper's...” Beatlesów. Niestety lub raczej na szczęście lider Trytonów, jeden ze współautorów pamiętnego „P.O.L.O.V.I.R.U.S.A” sprowadził nas na ziemię płytą „Tomasz Gvinciński & Klub Samotnych Serc Pułkownika Tesco”. Niezwykle ważną, może nawet najważniejszą rolę na tym krążku odgrywają teksty. Każda z 13 piosenek odnosi się mniej lub bardziej do odpowiadającego jej kolejnością utworu z „Sgt. Pepper’s…”. Mamy więc tekst i odpowiadający mu pod-tekst, które razem składają się na ostateczną wymowę piosenek. Gwińciński tak jak Beatlesi rozpoczyna od przedstawienia swojego bohatera – płk. Tesco. W odpowiadającej „Lucy In The Sky With Diamonds”, fantastycznej „Balladynie”, rozwija nieśmiało zasygnalizowane przez Lennona imieniem „Lucy” wątki diaboliczne, roztaczając jednocześnie kongenialną narkotyczną wizję, w której główne rolę grają: bohaterka dramatu Słowackiego, samiec, armia kosiarzy oraz ruda płachta, która w niebie się wozi jako ameba. Do oferowanych przez Gwińcińskiego treści z pewnością trzeba podchodzić z dystansem i nie traktować każdego sformułowania absolutnie serio. Jak „usprawiedliwić” taki oto, ociekający kiczem fragment:

Drzewo obok drzewa w lesie się nie różni

Słuchaj jak ptak śpiewa, wróbel to czy szpak:

Tylko przyjaciel, przyjaciel oświeci życie

To jest to! To jest to!

Jeśli porównamy piosenkę „Tylko przyjaciel” z odpowiadającym jej na albumie The Beatles słynnym „With The Little Help From My Friends”, widać że Gvińciński bierze się za ciągnący się za tym numerem, od cockerowego wykonania, mit Woodstocku. Zestawienie słów „tylko przyjaciel” ze znanym hasłem reklamowym Coca-Coli autorstwa Osieckiej „to jest to”! ma niewiele wspólnego z wiarą w moc przyjaźni, która może zmienić świat. Bliżej mu do sarkastycznego komentarza dotyczącego zawłaszczenia tego uczucia przez świat „pułkownika Tesco”. Przyjaźń, oprócz seksu, miłości i obrazka pod tytułem „szczęśliwa rodzina”, to jeden z najczęstszych „haczyków” marketingowych, co najmocniej widać we wszystkich żenujących reklamach piwa, odwołujących się od etosu tzw. „męskiej przygody”. W piosenkach takich jak „Tylko przyjaciel”, „Bejbe bejbe” czy „Kobieta Uniwersalna” Gwińciński niezwykle umiejętnie łączy język reklamowo-popkulturowy z charakterystyczną dla tekstów z kręgu rocka psychodelicznego „wizyjnością”. Powstaje coś, co z jednej strony wygląda trochę na parodię hipisowskiej naiwności, a z drugiej jest apoteozą wyobraźni, która może przetrwać nawet w McŚwiecie. Przepraszam, w TescoŚwiecie.

Usta Krwawiące Miłością

Jak na razie trudno przewidzieć jaki stwór wyjdzie z tej różnobarwnej pisanki. Początkowo wydawało się, że muzycy kojarzeni przede wszystkim z Kawałkiem Kulki będą pod szyldem UKM nagrywać akustyczne, mniej rockowe, nastrojowe piosenki. Ostatnio jednak nieoczekiwanie postanowili zmienić dyscyplinę i ścigają się z Masskotkami i Mikrowaflami w lidze „polish elektro championship”. Trudno powiedzieć czym będą Usta, na dziś wiadomo, że udało im się napisać kilka zgrabnych utworów, na których tle wyróżniają się dwa kapitalne - „Kamienie księżycowe” oraz „Odrobina szaleństwa”. Ogromną zaletą tych piosenek są teksty. Pierwszy z nich (autorstwa Karotki) rozpoczyna się jak utwór Starego Dobrego Małżeństwa, by powoli nasączać się łagodnym pure nonsensem:

Kamienie, kamienie księżycowe odbijają księżyca blask

Obmywam, obmywam w misce nogi

Robiąc przy tym plask plask plask

Z kwiatów czereśni robię pannom wianki

Nad stawem do księżyca śpiewam sobie kołysanki:

Mru mru mru, kici kici, bla bla bla

Czy ta piosenka jest doprowadzonym do absurdu poetycko przekombinowanym opisem zwyczajnego mycia nóg, czy może mamy do czynienia z para-religijnym doświadczeniem boskości? Mowa przecież nie o myciu, ale o obmywaniu, które w kulturze chrześcijańskiej kojarzy się jednoznacznie z czynnością wykonywaną przez Chrystusa. Dodatkowym religijnym tropem są wianki odsyłające do pogańskiego w swojej genezie święta sobótki. Obmywanie nóg opisane w „Kamieniach księżycowych” jest jednocześnie beztroskim pluskaniem, taplaniem się w wodzie. Czy podmiot tej piosenki jest bogiem (bóstwem), a jeśli tak, to jakim? Kupałą, Chrystusem? Myślę, że chyba najbliżej mu do bohatera piosenki Odawas „When God Was A Wicked Kid”, a mówiąc całkowicie poważnie, niemożliwe wydaje się precyzyjne rozszyfrowanie tego tekstu. Dochodzenie do jakiś ostatecznych wniosków nie wydaje się jednak szczególnie istotne. Ważne, że mało jest piosenek, które potrafią w równym stopniu poruszyć wyobraźnię.

Na pozór dużo mniej tajemnicza jest „Odrobina szaleństwa”. Jej początek bardzo przypomina słynnego „Marcella” Kobiet.

Kiedy leję się strumieniami, beztrosko czas

Toną słowa w wieczornej mgle

Babie lato oplątuje nam twarze

Nie pamiętam, który to już raz

Plany poszły się jebać

Rozwiązane sznurowadło, odpinam pas

bezpieczeństwa, odrobina szaleństwa

odrobina szaleństwa

odrobina szaleństwa

To, co w tej piosence najpiękniejsze, dzieje się jednak w zakończeniu. Z tego miejsca domagam się, by zdanie: Rozwiązane sznurowadło, odpinam pas bezpieczeństwa, odrobina szaleństwa zostało włączone przez prof. Bralczyka do „Leksykonu nowych zdań polskich”. Zasługuje na to wspaniałym zrytmizowaniem, prostotą trafiającą w sedno. W kilku słowach zostało tu opisane pragnienie wakacyjnego szaleństwa i jednocześnie śmieszność, naiwność tego pragnienia. Radość z banalnych drobiazgów i jednocześnie coś dużo poważniejszego: rozmywanie się świata takiego, jaki sobie wyobrażaliśmy. Plany poszły się jebać i zostawiły bohatera tej piosenki w niepokojącym, ale pięknym i niesłychanie twórczym zawieszeniu. „Babim latem” (wyraźny symbol tego, co nietrwałe, niezwykle ulotne) oraz dominującą w początkowych wersach „wodną” metaforyką - Kiedy leje się strumieniami beztrosko czas, toną słowa… została tu wyrażona nieznośna, ale i fascynująca lekkość bytu.

Piotr Szwed (19 lutego 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: huncwot
[23 listopada 2014]
maria peszek indie? albo nie kumam humoru piszącego albo ten tekst cholernie się zestarzał
Gość: krz
[9 października 2012]
Ewa Braun
Gość: imonfire
[13 października 2010]
nie znalazłem w tym tekście kombajnu do zbierania kur po wioskach, szkoda.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także