Recenzje 2007: post scriptum

Podobnie jak przed rokiem przygotowaliśmy dla Was krótkie post scriptum do 238 recenzji płyt, które opublikowaliśmy w roku 2007. To pozycje, których albo nie zdążyliśmy zrecenzować w natłoku równie lub bardziej istotnych albumów, lub też zwyczajnie nie chciało nam się o nich rozpisywać, bo uznaliśmy je za zbyt mało znaczące. Tak czy siak - miłej lektury!

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 1

Apparat – Walls (7/10)

Niezwykle ciekawa pozycja, która tylko z powodu braku koncentracji w końcówce, zdołała „uniknąć” należnego jej uznania. „Walls” to udane małżeństwo elektroniki rodem z lat osiemdziesiątych i sporej dawki klasycznej orkiestracji, małżeństwo dodajmy mocno liberalne, tolerujące bowiem „tego trzeciego” – stonowany, skąpany w syntezatorach pop. Szczęśliwy trójkąt współgrających ze sobą składników najlepiej sprawdza się w pierwszej części albumu. Wibrafon w „Not A Number” przypomina z jednej strony oldschoolową elektronikę Frippa i Summersa z ich wspólnych dokonań (gdzie podobne dźwięki generowano za pomocą gitar), z drugiej zaś nieuniknione są skojarzenia z „Music For 18 Musicians” Steve’a Reicha, choć tutaj kolaż brzmień jest skonstruowany zdecydowanie bardziej prosto. Nowocześniejsze oblicze syntetycznego grania mamy już w „Limelight” z rzucającym się w uszy wykorzystaniem samplingu. I w końcu pop – zdecydowanie melodyjny, z „czarnymi” wokalami, przepełnionymi emocją – to przecież w elektronice zjawisko dość rzadkie. Dla kontrastu w „Holdon” ów gorący śpiew położony został na zimnej partii syntezatora a la Kraftwerk, z kolei „Arcadia” to neuroza pokroju Thoma Yorke’a – musi zatem być ciekawie. W końcówce pomysły tracą nieco wyrazistość, nie na tyle jednak, by deprecjonować wartość całości. Bardziej niż godne polecenia. (ps)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 2

The Apples In Stereo – New Magnetic Wonder (7/10)

Pięć lat pisał Robert Schneider nowy album Apples In Stereo. W międzyczasie rozstał się z żoną i wieloletnią perkusistką/wokalistką zespołu, Hilarie Sidney, obecną jeszcze na „New Magnetic Wonder”. Jeśliby szukać odniesienia w ich dyskografii dla tej płyty, byłoby nim może „Her Wallpaper Reverie” z 1999, podobnie skonstruowane w oparciu o kilkunastosekundowe interludia. Nie wnoszą one praktycznie nic do ogólnej oceny płyty – to siarczyste power-popowe hooki dźwigają materiał. Jesteś rozczarowany średnim tempem ostatniego New Pornographers? Ta płyta jest dla Ciebie. „Can You Feel It?” czy „Skyway” napierają z intensywnością „Mass Romantic”. Highlightem jest zrzynka z „Too Young” Phoenix, gładziutki „Same Old Drag”. Schneider przeszczepia też więcej niż dotychczas z M.O.R.-wrażliwości Electric Light Orchestra, choć nie zapomina o znamiennej dla wszystkich artystów Elephant Six manii lat sześćdziesiątych. „Play Tough” to wyraźne dygnięcie ku „Waterloo Sunset” Kinksów, „The Sun Is Out” bliskie jest lo-fi interpretacjom „White Album” w wykonaniu Olivia Tremor Control, z kolei kilka końcowych, bardziej epickich fragmentów zahacza o post-beatlesowskie brzmienie britpopu. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 3

The Bird And The Bee – The Bird And The Bee (5/10)

Płyta z serii „skoro jest tak ciekawie, to dlaczego jest tak przeciętnie”. Naprawdę trudno wskazać jakieś zdecydowanie słabe strony debiutanckiego krążka grupy założonej przez multi-intrumentalistę i producenta Grega Kurstina oraz wokalistkę Inarę Georgie. Mamy tutaj i nu-jazzowe okraszone minimalistyczną elektroniką podkłady, i folkowe smaczki, i słodziutkie wokalizy, nawiązania do estetyki z jednej strony St Germain, a z drugiej Basement Jaxx. Palce lizać? Niekoniecznie, „The Bird And The Bee” to muzyka, która bezsprzecznie trzyma poziom, ale nie jest w stanie na dłużej utrzymać uwagi słuchacza, prowadząc go po ładnych, przestronnych, ale schodzonych korytarzach i częstując którąś z kolei porcją niby dobrej, ale już mdłej kawy latté. To niesamowite, że Kurstin, który jako producent pracował z artystami-ryzykantami, z niesłychanie wyrazistymi osobowościami (m.in. Flaming Lips, Peaches) własną płytę sklecił ze strasznie przewidywalnych motywów. Jeśli dołożyć do tego naprawdę sztampowe teksty (korepetycje u wczesnej Donny Reginy wskazane!), to nic nie pomoże nawet ostatnia w zestawie urocza iskierka w postaci nieco Goldfrappowego „Spark”. (psz)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 4

Black Dice – Load Blown (4/10)

Czy ktoś wie o co chodzi? Zespół, któremu na początku obecnej dekady wróżono sukcesy niemniejsze, niż te będące udziałem Animal Collective kompletnie się pogubił. Kiedy Avey i Panda w najlepsze rozszerzają granicę popu, Black Dice przestali być atrakcyjni chyba nawet dla największych wyznawców awangardy, bo przecież i awanci i niezale mogli widzieć w nowojorskim duecie tworzącym pod patronatem modnego labelu DFA pomost pomiędzy najbardziej odległymi dla zwyczajnie sformowanego ucha zespołami typu No Neck Blues Band a względnie przystępnymi tworami, nieco na siłę zaliczanych do ruchu New Weird America artystów w osobach Devendry Banharta i Joanny Newsom, odnoszących dziś sukces w środowiskach umiarkowanej, grzecznej i dobrze uczesanej krytyki. Nie podołali temu zadaniu i na najnowszym albumie roztopili się w chaotycznej, bezkształtnej, elektronicznej masie, jeżeli czymś przyciągając to wciąż trudno definiowalnym magnetyzmem i „szamanizmem”, tak często podkreślanym przy okazji recenzji prawie wybitnego „Beaches and Canyons”. Szkoda, bo to grupa jakby nie patrząc zasłużona. (jr)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 5

James Blackshaw – The Cloud Of Unknowing (7/10)

Twórczość 25-letniego Jamesa Blackshawa można umieścić w pojemnej kategorii post-Faheyowskiego pitu-pitu, w której mieszczą się między innymi Jack Rose i Sir Richard Bishop. „The Cloud Of Uknowing” prezentuje się tu chyba najciekawiej. Każdy kto zarywał noce przytłoczony metafizycznym ciężarem „Fare Forward Voyagers” Johna Faheya, odnajdzie w najnowszej płycie Brytyjczyka przynajmniej kilka minut porównywalnej mocy doznań. Przepiękny jest zagrany na dwunastustrunowej gitarze „The Cloud Of Unknowing” – rozległy, medytacyjny, przestrzenny, niemal transcendentny, mierzący równie wysoko co tegoroczne, epickie arcydzieło Stars Of The Lid. Kontrastuje z nim pogodne, oszczędnie zaaranżowane „Running To The Ghost”. Mniej trafia do mnie cokolwiek minimalistyczne „Clouds Collapse”, za to „The Mirror Speaks” ponawia wątki z tytułowego utworu. Album przeznaczony do wielogodzinnych, nocnych eksploracji. Niestety kto pod koniec roku ma na to czas? (jr)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 6

Blank Dogs – Diana (The Herald) (6/10)

Blank Dogs płodzą płyty jak króliki, zarzucając rynek kopiami swoich EP-ek. Kopii tych zresztą jest zwykle tak mało, że wyprzedają się na pniu, tak więc dotrzeć do jakichkolwiek wydawnictw tego niewątpliwie ciekawego bandu jest nieco trudne. Polecam odwiedzenie ich MySpace’a jako reprezentatywnego źródła ich twórczości albo sięgnięcie po omawianą tutaj EP-kę „Diana (The Herald)”. Przywołuje ona wprost atmosferę amerykańskiego zadupia A.D. 1982. Chłopcy, którzy do tej pory coś tam pierdzieli w garażu i słuchali wyłącznie Wire i Dead Kennedys, przychodzą na koncert Wipers. Dla nich zaczyna się nowe życie, nowa wielka inspiracja. Co z nich wyrośnie za kilka lat? Nie wiemy, jestesmy ciągle w 1982 roku. „She’s Violent Tonight” spokojnie mogłoby się znaleźć na „Youth of America”. Reszta to amalgamat wymienianych już Wire, Suicide i wczesnego Sonic Youth. Niby skamienielina, ale zaskakująco pociągająca. Totalnie demode wydawnictwo, gdyby było szerzej dostępne, idealnie pasowałoby na prezent dla Piero Scaruffiego. (jr)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 7

Manu Chao – La Radiolina (7/10)

Nie ma „bombali”. Ale jest „infinita tristeza”, „Señor Presidente” i „radio bemba sound system, sound system”. Album promuje jeden z najbardziej rockowych utworów Manuela „Rainin in Paradize” – przejazd karetką na sygnale przez Monrowię, Faludżę i Bagdad, dowód politycznego zaangażowania artysty. Chwilę później na tym samym motywie Chao opiera uroczą króciutką piosenkę miłosną „El Kitapena”, można nie zauważyć kiedy zacznie się gwizdać melodię. „La Radiolina” to lingwistyczna podróż przez pięć języków, w których Manu śpiewa swoje piosenki, wyprawa do źródeł reggae oraz etnograficzna eskapada po obu Amerykach i Afryce w poszukiwaniu najprostszych, zapadających w pamięć melodii. Nut, które w zamierzeniu autora wszyscy kiedyś słyszeliśmy – on tylko nadaje im nową formę. „Y Ahora Qué?" - twórz dalej Manuelu, powtarzaj się, kopiuj, pij Mezcal w Meksyku a rum na Kubie, dzięki Tobie słowo synkretyzm nabiera nowego wymiaru. (ww)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 8

Christ. – Blue Shift Emissions (6/10)

Christ. czyli Christopher Horne pochodzi ze Szkocji i ma na swym koncie współpracę z Boards Of Canada. To dość istotna informacja, bo twórczość Horne’a pozostaje pod silnym wpływem duetu Marcus Eoin/Michael Sandison. Christ., podobnie jak i wspomniana dwójka, łączy beztroskę ambientowych pastwisk z nerwowością połamanych ujęć rytmicznych, choć na pewno daleko mu od transcendentnego klimatu klasycznych albumów Boards. Dzieje się tak głównie dlatego, że „Blue Shift Emissions” pomija sampladeliczne oblicze „Music Has The Right To Children” czy „Geogaddi” – album pozbawiony jest tych wszystkich dziwacznych, przypadkowych dźwięków, dziecięcych głosów i fragmentów audycji telewizyjnych generujących na wspomnianych albumach szkockiego duetu ambiwalentny, niepokojąco-nostalgiczny nastrój. Christ. woli raczej koić, niż niepokoić wzorując swoje tekstury bezpośrednio na ojcu chrzestnym ambientu Eno, w szczególności z okresu „Apollo”. „Blue Shift Emission” jest więc raczej przyjemną muzyką tła niż dźwiękową oprawą sensów spirytystycznych. Wtórne, ale mimo wszystko bardzo przyzwoite rzemiosło. (mm)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 9

The Clientele – God Save The Clientele (7/10)

The Clientele można by okrzyknąć drugimi The Go-Betweens, gdyby nie kilka dyskretnych niuansów różniących obie formacje. Przede wszystkim londyńczycy grają z pominięciem drugiej linii, czyli w tym wypadku produkcyjnych naleciałości lat osiemdziesiątych – ich cicha, intymna muzyka wywodzi się wprost z czasów, gdy nasze matki nie znały jeszcze naszych ojców tudzież właśnie poznawały ich przy piosenkach The Beatles czy duetu Simon & Garfunkel. Właśnie, po drobnych modyfikacjach „God Save The Clientele” mogłoby służyć za alternatywny soundtrack do filmu „Absolwent”. Wrażliwość autorów „Sounds Of Silence” obejmuje spory pierwiastek tego albumu. Krucha folk-rockowa tkanina, z jakiej szyją The Clientele, zdradza też bardzo wyraźne zapatrzenie w The Byrds. Nawet parkietowe podcięcie przebojowego „Bookshop Casanova” nie odsyła zbyt daleko. A jednak The Clientele to wyjątkowy zespół, głównie z uwagi na osobę Alasdaira MacLeana – dorosłego, dojrzałego faceta, który zdaje się czytać (czy właściwie szeptać) nam swoją osobistą poezję na dobranoc. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 10

Chris Cornell – Carry On (3/10)

Przychodzi czasami taki moment w życiu człowieka, kiedy ze zwieszoną głową przychodzi mu obalić mit pomnikowości jednego z jego odwiecznych bohaterów. Chris Cornell, człowiek dla muzyki rockowej wielce zasłużony za dowodzenie jedną z najlepszych formacji lat 90., swoją drugą solową płytą dokonał artystycznego samobójstwa. Stopniową degradację można było zaobserwować już wcześniej, wraz z ukazywaniem się kolejnych wydawnictw projektu sygnowanego nazwą Audioslave. O ile jednak tamte płyty zdradzały jeszcze strzępy konceptu, przebłyski twórczego myślenia, o tyle na „Carry On” z trudem odnaleźć można jakiekolwiek elementy poprawiające wrażenie bylejakości, towarzyszące od pierwszego do ostatniego dźwięku na krążku. Co więcej, odnieść można wrażenie, że Cornell nie chce porzucić żadnej ze znanych sobie stylistyk i tym samym staje w rozkroku, próbując ogarnąć jak najszersze spektrum muzycznych inspiracji z przeszłości i teraźniejszości. W efekcie powstała płyta nie tyle eklektyczna, co właśnie niezdecydowana i nijaka. Zaczyna się od mocnego uderzenia w postaci badmotorfingerowego „No Such Thing”, po którym napięcie stopniowo opada za sprawą nieciekawych, balladowych kompozycji i chybionych pomysłów (cover „Billy Jean”, który w wersji akustycznej robił znacznie lepsze wrażenie). Sytuacji nie ratuje kilka ładnych melodii, które Cornellowi udało się skomponować (jak choćby „Arms Around You Love”) a efekt psuje ostatecznie zabieg dla prawdziwego artysty niedopuszczalny, czyli umieszczenie na płycie singla „You Know My Name” promującego ostatnią część przygód Jamesa Bonda, prawdopodobnie dla celów czysto komercyjnych, ponieważ piosenka cieszyła się niedawno umiarkowanym powodzeniem. Chris znalazł się na rozstaju i będzie musiał podjąć decyzję, co dalej zrobić ze swoją karierą. Czy polegnie w walce z kryzysem wieku średniego, czy może zestarzeje się z klasą, jak jego kamrat Eddie Vedder? Jedno jest pewne – kolejnej płyty takiej jak „Carry On” nikt już nie będzie słuchał. (pn)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 11

Matthew Dear – Asa Breed (6/10)

Jeśli zaciekawieni przez utwór „Deserter”, sięgnęliście po cały krążek Matthew Deara to musieliście się lekko rozczarować, próżno bowiem szukać na nim podobnego numeru. Mimo to i tak płyta reprezentanta sceny techno z Detroit to raczej delikatna odskocznia od stricte elektronicznego brzmienia, które Amerykanin wypracował na poprzednich swoich wydawnictwach nagrywanych pod własnym imieniem i nazwiskiem, jak i pod licznymi pseudonimami (Audion, False, Jabberjaw). Na dowód pewnej wyjątkowości „Asa Breed” pod tym względem można posłużyć się przykładem z zeszłorocznego festiwalu Audioriver. W Płocku Matthew Dear pojawił się nie z setem dj-skim jak większość występujących na imprezie artystów, ale zagrał normalny koncert, wzbudzając ponoć przy tym lekką konsternację publiczności. Płyta „Asa Breed” jawi się nieco jak próba zainteresowania elektroniką laika, do tej pory raczej nie śledzącego nowinek z tych rejonów. Ze względu na całkiem rześkie, przystępne i piosenkowe podejście do tematu, tę próbę Matthew Dearowi zaliczyć należy do jak najbardziej udanych. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 12

Dogs – Tall Stories From Under The Table (6/10)

Dogs nie mają najwyraźniej szczęścia. Debiutancka płyta tej londyńskiej formacji pozostała do dziś praktycznie niezauważona, pomimo że w kilku miejscach doczekała się bardzo pochlebnych recenzji. Wszystko wskazuje na to, że jej następczyni, „Tall Stories From Under The Table”, niestety podzieli ten los, ponieważ od premiery minęło już sporo czasu, a znaczące media tradycyjnie przychylne scenie gitarowego popu w większości albo milczą, albo robią wszystko aby świat o tej grupie zapomniał. Tymczasem nie trzeba wcale dużego wysiłku, aby zauważyć, że Dogs wyróżniają się in plus na tle innych brytyjskich zespołów. Owszem, inspiracje takimi wykonawcami jak The Jam i The Clash nie będą dziś robić wrażenia (mogą wręcz wiele osób zniechęcić), ale uważne wsłuchanie się w kompozycje zawarte na nowej płycie zdradza, że są one bardziej złożone, lepiej przemyślane i dojrzalsze niż u ich muzycznych krajanów. Dostrzegł to zdaje się nawet sam Paul Weller, skoro zgodził się na gościnny udział w nagraniu „Let It Lay”. W porównaniu z debiutem druga płyta zdradza większe doświadczenie kompozytorskie i techniczne muzyków. Całość wydaje się też bardziej spójna, choć skutkiem ubocznym jest mniejsza ilość przebojowych momentów niż na „Turn Against This Land”. Potencjalnymi hitami mogłyby być w zasadzie tylko „Soldier On” i „This Stone Is A Bullet”, bardzo dobrze prezentuje się także „On A Bridge, By A Pub”, pozostałych kawałków najlepiej słucha się w zestawieniu z resztą materiału. Ewentualnie na koncercie, bo Dogs należą do czołówki młodych kapel jeśli chodzi o występy na żywo. Poza tym jest jeszcze jeden aspekt, o którym warto wspomnieć, a który być może będzie dla niektórych z was istotny. Żaden inny zespół nie potrafi poprzez muzykę i słowa tak dobrze oddać klimatu londyńskich pubów, klubów, bocznych zaułków i zatłoczonych ulic City. (pn)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 13

Fiery Furnaces – Widow City (5/10)

Tak jak ponowne bzykanie w domu Big Brothera nie wzbudziło w naszym narodzie większych emocji, tak jak ewentualne powtórzenie przez Skibę numeru z wypięciem dupy w kierunku profesora Buzka zapewne nie stałoby się towarzyską sensacją sezonu, tak i ekscentryczne, wykraczające daleko ponad podstawową wersję elementarza piosenkopisarstwa kompozycje Fiery Furnaces stały się przewidywalne w swojej nieprzewidywalności. Rodzeństwo Friedbergerów znów serwuje nam dźwiękowe szaszłyki nieustannie siekając strukturę utworów i permanentnie obracając słuchaczy na karuzeli motywów, ale wszystko to ma już prawo spowszednieć każdemu, kto słyszał i „Blueberry Boat” i „Bitter Tea”. O jednej rzeczy wypada jednak wspomnieć – tym razem szaszłyki przyrządzone są na ostro. Przed wydaniem albumu pojawiły się głosy, że ma on być inspirowany klasycznym rockiem i nagrany w składzie z tournee promującego „Bitter Tea”. Wieści te napawały niepokojem – o formie Fiery Furnaces podczas tej trasy pisałem w innym miejscu, więc ograniczę się do przypomnienia, że była to forma na 0 w skali od 1 do 10. Spodziewałem się więc po „Widow City” blamażu, ale o dziwo nie jest tak źle. Muskularne oblicze muzyki Ognistych Pieców ma momentami swój urok, zwłaszcza wtedy gdy mocniej zaznacza swą obecność znany ze wspomnianej trasy koncertowej perkusista Robert d’Amico. Jest tu parę momentów z „Uncle Charlie” i „Wicker Whatnots” na czele, ale nie są one mimo wszystko w stanie zamazać generalnego wrażenia – Fiery Furnaces powiedzieli już to, co mieli do powiedzenia. (mm)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 14

Foo Fighters – Echoes, Silence, Patience And Grace (5/10)

Kolejna płyta Foo Fighters to kolejna pozycja w ich dyskografii, która niczym nie zaskakuje i niczego nowego do ich muzyki nie wnosi. Dave Grohl i spółka utracili niegdysiejszy błysk geniuszu, ale absolutnie nie utracili umiejętności pisania składnych, przebojowych piosenek. Na „Echoes, Silence, Patience And Grace” takich, które zapadają w pamięć jest kilka. Część z nich może spokojnie wypełniać czas antenowy w rozgłośniach radiowych (między innymi singiel „Long Road To Ruin”, przy okazji którego pozwolę sobie na dygresję dotyczącą teledysku do tego utworu – jeżeli kiedyś Dave’owi znudzi się rola gwiazdy rocka, to może śmiało zacząć karierę aktorską), a część zwiększa koncertową siłę rażenia grupy (singiel „The Pretender”). Mniej więcej połowa materiału to jednak znane już z wcześniejszych płyt wypełniacze na przeciętnym poziomie, w dodatku często zbudowane na dość irytującym na dłuższą metę patencie cichego wstępu do ostrej zawartości. Ale to chyba wystarczy, biorąc pod uwagę, że od Foo Fighters mało kto oczekuje jeszcze przełomowych nagrań. Grupa skupiła się na przypominaniu o sobie od czasu do czasu nagrywając nowy materiał i właśnie w ten sposób utwardza swoją pozycję jednego z najpopularniejszych rockowych zespołów na świecie. I dopóki ludzie nadal czekają na melodyjny łomot w ich wykonaniu a bilety na ich koncerty są rozchwytywane niczym promocyjne notebooki w supermarketach medialnych, pozycja Foo Fighters wydaje się niezagrożona. (pn)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 15

Fu Manchu – We Must Obey (7/10)

Gdyby zawartość i jakość kolejnych albumów Fu Manchu podlegała zakładom, bukmacherzy już dawno poszliby z torbami. Na amerykańskich pionierach stoner-metalu można polegać jak na mało kim i to już od ponad piętnastu lat, co w dzisiejszych czasach jest wyczynem wcale godnym uznania. Dotychczasową twórczość Fu Manchu można było podzielić na dwie kategorie – utwory, które pędzą jak Ferrari na najwyższych obrotach oraz te, które przetaczają się niczym walec miażdżący wszystkim aparaty słuchowe. Tytułowy kawałek otwierający nową płytę udowadnia, że zespół, jeżeli tylko chce, potrafi rozpędzić ten walec do prędkości osiąganej przez sportowe samochody. Obok niego na płycie znajduje się jeszcze dziesięć innych kompozycji, które w mniejszym lub większym stopniu odwołują się do bogatego dziedzictwa grupy, która z kolei odwołuje się do bogatego dziedzictwa bluesa i hard-rocka. A zatem po raz kolejny bez rewolucji, bo przecież nawet cover The Cars „Moving In Stereo” nie jest zaskoczeniem w kontekście podobnych niespodzianek z przeszłości. Cóż z tego, skoro na scenie stonerowej konkurencja stopniowo się wykrusza a Kalifornijczycy na kolejnych płytach zdają się ścigać już tylko z własną legendą. I choć porównując ich ostatnie dokonania (na przykład numer „Sensei vs. Sensei”) z kultowym albumem „In Search Of…” słychać, że ewolucja brzmienia grupy postępowała dość wolno i była raczej kosmetyczna, to zespołowi nadal udaje się wykrzesać sporo energii na swoim konserwatywnym, gitarowym poletku. Jeżeli więc przypadkiem jesteście w posiadaniu czarnego Mustanga rocznik ’72 i nie macie pomysłu jakie nagrania wziąć ze sobą na nocną rundkę po mieście, dowolna płyta Fu Manchu, w tym także „We Must Obey”, sprawdzi się w tym celu idealnie. (pn)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 16

Gavin Bryars/Alter Ego/Philip Jeck – The Sinking Of The Titanic (6/10)

Historia Titanica stanowiła inspirację do wielu mniej lub bardziej udanych dzieł, nie tylko muzycznych. W 1969 roku Gavin Bryars stworzył kompozycję (wydaną wówczas przez Briana Eno) będącą interpretacją i nawiązaniem do ostatnich chwil morskiej legendy, ale i przede wszystkim orkiestry, która miała grać na statku aż do samego końca. Skomponowany pierwotnie na orkiestrę i taśmę utwór doczekał się ekstrawaganckiego wykonania w październiku 2005 roku w podtapianej ostatnio dość często Wenecji i album jest zapisem tego właśnie koncertu. Kręgosłupem utworu jest melodia grana podczas zatapiania statku oraz jej wariacje. Towarzyszą jej gramofonowe efekty wydobywane przez Philipa Jecka (trzaski starych płyt na początku nagrania przypominające kruszący się lód), a całość znakomicie oddaje klimat wydarzenia. W ciągu ponad godziny można poczuć zarówno nostalgię i sentyment, z jaką popkultura darzy opowieść o Titanicu, refleksje o przemijaniu oraz dramat ludzi desperacko szukających sposobów ratunku jak i dobrowolnie poddających się otchłani. Z całą pewnością nadaje nowego znaczenia określeniu „pójść na dno”. Pełne zanurzenie rekomendowane. (mk)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 17

Hot Chip – DJ-Kicks! (7/10)

GORĄCA FRYTA nie próżnowali i zamiast zostawiać swoich fanów czekających na drugą płytę, „Made In The Dark”, osamotnionych, wydali płytę z remiksami pod popularnym szyldem „DJ-Kicks!”. Zwykle kierują się na niej zasadą, żeby przede wszystkim nie psuć, a w drugiej kolejności pokazać siebie. I o ile takie motto pokazało niedawno śmieszność Kanye Westa, który do „Billie Jean” dodał w zasadzie tylko swoje stękanie, to w wypadku Hot Chip sprawdziło się świetnie. Najjaśniejsze momenty to opener, czyli „Notemoves” nieznanego szerszej publiczności Grovesnora oraz „Bizarre Love Triangle” New Order, w wersji zmienionej minimalnie, ale jednak wydobywającej nową świeżość. Plus choćby Tom Ze czy nieco zapomniana Etta James. Trochę przyczepić się można, że brak tym piosenkom wspólnego mianownika, ale osobno brzmią co najmniej przyjemnie, a ostatecznie ma to być w końcu forma przeczekania czasu do nowego krążka. (kjb)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 18

Sharon Jones & The Dap-Kings – 100 Days, 100 Nights (7/10)

Tak, wiem, revivale z założenia ssą. Ale Sharon Jones to nie byle kto. Pochodzi z Georgii, a więc musiała być wychowana w kulcie Jamesa Browna i tradycji gospel, współpracuje z jedną z najważniejszych obecnie wytwórni funkowych Daptone Records, robiła backgroundowe wokale dla Lee Fieldsa, swym potężnym głosem wspierała także Lou Reeda na trasie Berlin, a w latach osiemdziesiątych była strażniczką w więzieniu Sing-Sing. Nie radzę zadzierać. „100 Days, 100 Nights” bazuje na soulu i funku lat sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych. The Dap-Kings, stosując wiele chwytów z epoki, balansują pomiędzy szorstkim i surowym brzmieniem Stax a seksownym feelingiem Motown. Sekcja z chirurgiczną precyzją operuje rytmem, raz tworzy z instrumentami dętymi jeden ogromny, tętniący emocjami organizm, innym razem wdaje się w funkowe groovy z podciętą gitarą. Sharon Jones, niczym Otis Redding w spódnicy, swoim śpiewem na przemian uwodzi, kołysze, wzrusza i łamie serca (a trzeba zaznaczyć, że skalą głosu bliżej jej raczej do Arethy Franklin niż słodkiego wokalu Carli Thomas). Sharon nie wykonuje soulu, ona jest soulem. Amy Winehouse niech się schowa, Sharon jest lepsza. (ms)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 19

Kalabrese – Rumpelzirkus (6/10)

Kalabrese czyli Sascha Winkler nazywany został gdzieś szwajcarskim Jamiroquai, a gdzie indziej porównany do Matthew Herberta i coś w tym jest – ten pochodzący z Zurychu autoironiczny skurczybyk prezentuje na „Rumpelzirkus” organiczny house z inklinacjami jazzowymi i przede wszystkim funkowymi, demonstrując – podobnie jak Herbert – godne pracownika cenzury przywiązanie do detalu. „Rumpelzirkus” jest nierówny jak nieoheblowana decha, ale ma momenty rewelacyjne, a wśród nich otwierający album „Oisi Zukunft”. Głęboki house’owy puls, skąpany w halucynogennych plamach syntezatora rozpędza się powoli w kierunku fantastycznego, polirytmicznego funkowego groove’u podkreślonego rytmicznymi partiami dęciaków. Gdyby utwór ten nagrał LCD Soundsystem, pewnie zaistniałby na niejednej liście singli roku. Dobre jest także „Deep” z wygibasami żywych bębnów uzupełniających metronomiczne, basowe dudnienie i „Body Tight” z linią basu, która jest całkiem cacy cacy. Stream „Rumpelzirkus” odsłuchać można tutaj. Ponadto Sascha wydał jeszcze w tym roku EP-kę „118” ze znakomitym „makelovedisco”, więc zbadajcie to na jego myspace przed kolejną domową randką. (mm)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 20

Kinski – Down Below It’s Chaos (5/10)

Amerykanie z Kinski specjalizują się w eksperymentalnym, gitarowym graniu, na co może wskazywać m.in. artystyczna współpraca z japońskim Acid Mothers Temple, której efektem jest split tych dwóch formacji. „Down Below It’s Chaos” to następca „Alpine Static” sprzed dwóch lat i na tle dotychczasowych wydawnictw jawi się jako najmniej radykalne i najbardziej różnorodne dokonanie w dotychczasowym dorobku grupy. Z rozciągłymi, całkiem przyzwoitymi, instrumentalnymi „Plan, Steal, Drive” i „Boy, Was I Mad!” sąsiadują przewidywalne i nijakie, stoner rockowe „Punching Goodbye Out Front” czy „Child Had To Catch A Train”. Kinski zapuszczają się także w rejony zarezerwowane głównie dla Sonic Youth („Passwords & Alcohol”), ale zarówno delikatnie tkane, gitarowe pomruki, jak i charakterystyczne sprzężenia nie wypadają specjalnie przekonująco. Zamykający, ponad czternastominutowy „Silent Biker Type”, choć rozwija się precyzyjnie i bazuje na przestrzennych dźwiękach, to również pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Efekt jest taki, że Kinski wstrzeliwują się swoim „Down Below It’s Chaos” w sam środek naszej skali ocen. (pw)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 21

Krypton – Silent Drama (7/10)

Wydany przez netlabel Test Tube, „Silent Drama” to album przedstawiciela polskiego ambientu, Krzysztofa Berga. Następca „Things That You Can’t Touch” to idealny soundtrack do wypraw po rozległych, otwartych przestrzeniach. Krypton tworzy muzykę, która przykuwa uwagę, subtelnie hipnotyzuje i przenosi słuchacza w miejsca pokryte dużą warstwą śniegu, zdominowane przez lodowce. Ten minimalistyczny, chłodny ambient działa niczym delikatny powiew zmrożonego powietrza. Z jednej strony brzmienie jest monumentalne i masywne, ale zdecydowanie dalekie od pompatyczności. Artysta rzadko wzmacnia konstrukcje swoich utworów poprzez zastosowanie wyraźnych bitów, ale w formie nieco stłumionej tak dzieje się w przypadku najdłuższego w całym zestawie „Monism”. W ogólnym rozrachunku dzieło prezentuje bardzo wysoki poziom, daje duże pole do wszelkich interpretacji i zarazem jest ciekawym muzycznym uzupełnieniem dla wszystkich zwolenników ostatniego dzieła Stars Of The Lid. O tym, że warto świadczy także fakt, że „Silent Drama” można ściągnąć legalnie i zupełnie za darmo z tej strony. (pw)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 22

Kubichek! – Not Enough Night (7/10)

„Nightjoy” to znakomity kawałek, a jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wytypowanie go na singla promującego debiutancki album Kubichek! przyniosło zespołowi więcej szkody niż pożytku. Z miejsca zostali sklasyfikowani jako kolejna zwyczajna grupa, wykonująca ograną, indie-rockową muzykę typową dla brytyjskich bandów. Tymczasem pozostałe utwory na płycie „Not Enough Night” zdradzają dużo szersze inspiracje grupy, zahaczające nawet o Sonic Youth czy Husker Du. Powoduje to, że formacja z Newcastle plasuje się bliżej takich wykonawców jak Forward Russia!, Biffy Clyro i Jetplane Landing, czyli po tej stronie brytyjskiej sceny, gdzie bardzo chętnie czerpie się z dorobku i podąża za aktualnymi trendami zza Atlantyku. Niektóre partie gitar brzmią wręcz, jakby żywcem wyciągnięto je z nagrań Sparty a linia wokalna i sposób śpiewania Alana McDonalda przypominają amerykańskie zespoły kojarzone ze sceną post-hardcore’ową (Damiera, Circa Survive, żeby wymienić tylko dwa tegoroczne wydawnictwa). Na korzyść Kubichek! działa jednak większa swoboda i lekkość kompozycyjna a także brak jakiejkolwiek spinki powodującej, że wspomniane wcześniej grupy wpadają czasami w nieprzyjemnie agresywną, „sterydową” manierę. U chłopaków z Newcastle nie wyczuwa się tego w najmniejszym stopniu i może właśnie dlatego „Not Enough Night” brzmi bardzo świeżo i robi tak dobre wrażenie, pomimo swojej anty-nowatorskiej natury. (pn)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 23

Lavender Diamond – Imagine Our Love (6/10)

Nowy, melencholijny retro indie-pop, który przeniesie was w lata sześćdziesiąte… Ok., ile razy można opowiadać tą samą historię? Spróbuję jeszcze raz, choć nie została ona przez muzyków Lavender Diamond wzbogacona o nowe wątki. Największymi atutami Lawendowego Diamentu jest wykarmiona muzyką klasyczną i folkiem urocza wokalistka Becky Stark, brzmiąca niczym połączenie Joan Beaz z Lindą Ronstadt. Od pierwszych taktów „Imagine Our Love” widać, że tę płytę tworzyli ludzie, którzy z niejednego muzycznego pieca jedli chleb. Atmosfera snucia się po amerykańskich prowincjach budowana jest tutaj nie tylko w oparciu o country i folk, ale także gospel, nieśmiałą psychodelię, która ciekawie współgra z orkiestrowymi aranżacjami. Szkoda, że mało jest na tej płycie piosenek tak chwytliwych, tak emanujących dziecięcą radością jak singlowy, niesłychanie przebojowy „Open Your Heart”. Cały album, choć momentami sprawia wrażenie nieco przekombinowanego i mało wyrazistego ma sporą szansę spodobać się fanom The Decemberists, Joanny Newsom czy Cat Power. (psz)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 24

Le Loup – The Throne Of The Third Heaven Of The Nations’ Millennium General Assembly (7/10)

To płyta tak cicha i spokojna, że podczas spaceru ze słuchawkami na uszach do perkusji możesz dodać od siebie skrzypienie butów na śniegu. Będzie to słychać i gwarantuję, że będzie pasowało. Można próbować również ze śpiewem ptaszków i innymi słodkościami. Jak to miło, że oni myślą i używają tylko takiej ilości instrumentów, jaka jest potrzebna. Każda piosenka (chciałoby się napisać: pioseneczka) zaczyna się od gry jednego instrumentu. Potem dochodzi wokal z partnerem w postaci swojego echa, następnie druga i trzecia przeszkadzajka, cichutki finał na parę głosów i przed końcem trzeciej minuty koniec. Przy nienagannej produkcji ten zabieg urasta do rangi skarbu, szczególnie gdy rodzi to nieproporcjonalnie mocne hooki. Jeśli tęsknisz za nową płytą The Books, to Le Loup sprawi, że będziesz tęsknił i za kolejnym albumem Le Loup. Słuchając „The Throne...” pomyślałem też o Múm (te kliki, trudne do zidentyfikowania, urzekające odgłosy), a znajomy słyszy nawet podobieństwa z Animal Collective (freak-folkowy duch). Nie ręczę za te skojarzenia i zachęcam do wyrobienia sobie własnego zdania. Pozostaje mi tylko dodać: piosenki, miło was widzieć! (ak)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 25

Lichens – Omns (6/10)

Dobry rok dla Kranky. Zniewalający album Stars Of The Lid, ciekawe Strategy, a na deser abstrakcyjna pozycja w wykonaniu Roberta Lowe kryjącego się pod pseudonimem Lichens. Gitarowym oraz fortepianowym improwizacjom towarzyszą podkłady wokalne, ptasie i elektroniczne. Mała ilość środków wyrazu w zupełności wystarcza jednak do stworzenia różnorodnych kompozycji utrzymanych w tym samym medytacyjnym klimacie. „Omns” wykracza daleko poza ramy błahego ambientu oferując niezwykłą głębię w bardzo minimalistycznej formie, nawet w przypadku dwóch utworów zagranych jedynie na gitarze. Kreatywne wykorzystanie odrobiny komputerowych technologii oraz efektów sprzętowych gwarantuje natomiast ciekawe brzmienia. Nie jest to płyta łatwa w odbiorze, ale z pewnością urzeknie miłośników wypadów do muzycznej krainy łagodności. W dodatku, porcji dobrej muzyki towarzyszy płyta DVD z krótkim występem Lichens w Chicago. (mk)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 26

Lucky Soul – The Great Unwanted (6/10)

Szkoda mi trochę zespołu Lucky Soul z powodu braku odpowiedniego docenienia. Rok temu dziewczętom z The Pipettes całkiem nieźle udało się pozawracać nam w głowach za sprawą swoistego revivalu klimatu żeńskiego, słodkiego popu lat 60. Mniej więcej dwanaście miesięcy później tę samą sztuczkę próbuje powtórzyć inna, angielska formacja, której wizytówką, a jakże, również jest urocza kobietka Ali Howard. Niestety wokalistka Lucky Soul nie ma po swojej prawicy i lewicy równie efektownych koleżanek, ale szczerze, także „The Great Unwanted” to płyta, która pomimo wielu efekciarskich momentów (świetne „Lips Are Unhappy” czy „Ain't Never Been Cool”) zostaje nieco w tyle w konfrontacji z debiutem The Pipettes. Na pierwszym krążku Lucky Soul obok naprawdę kapitalnych i bardzo dobrych singlowych numerów, wykonywanych z polotem i brawurą, godnych porównań do czołowych dokonań popu sprzed ponad czterech dekad (kłania się Phil Spector i Motown), znajdują się także solidne i stylowe wypełniacze, ale też niestety piosenki, o których bez bólu można zapomnieć kilka minut po zapoznaniu. Niemniej garstka recenzentów zdążyła przyzwoicie docenić debiut Lucky Soul. Chwała im za to, bo może dzięki temu znajdzie się trochę chętnych na bliższe spotkanie trzeciego stopnia z krążkiem „The Great Unwanted”. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 27

M.I.A. – Kala (7/10)

Moja matka powiadała mi zawsze: „jaka Sri Lanka? Cejlon!”, kiedy ja w najlepsze uczyłem się wszystkich stolic świata. Jak wiadomo angielska młodzież nie zna się na geografii, ale w porównaniu do chłopaka z Warszawy, który pierwsze kroki w szkole stawiał na początku lat 90., rzeczywiście ma kontakt z licznymi narodowościami poprzez ich przedstawicieli, tłumnie zamieszkującymi Londyn. Frazes o tyglu kulturowym niestety sprawdza się jako element backgroundu dla twórczości artystki z wyspy pod Indiami. Do nagrania zaangażowano aborygeńskich raperów (wiecie, że to najwięksi alkoholicy na świecie? w sensie, Aborygeni, nie raperzy), nigerysjkiego MC, a także... tak, tak, zgadliście – Timbalanda! I choć album chyba nie gryzie i nie szarpie tak, jak „Arular” (choć wiadomo, że Maya Aprucośtam skończyła sie na mixtapie „Piracy Funds Terrorism”), to i tak całkiem daje radę. Co ściągnąć na początek? Polecam „Jimmy”, przeróbkę bollywoodzkiego hitu sprzed ćwierć wieku oraz „Paper Planes” – ten refren okraszony wystrzałami z pistoletu każe odczuwać strach przed artystką. Nie chcielibyście spotkać jej w ciemnej uliczce, zatem po prostu jej posłuchajcie, w obliczu powszechnego deficytu charyzmy M.I.A. jawi się zbawieniem. (jr)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 28

The Mary Onettes – The Mary Onettes (6/10)

Ian McCulloch, „Love My Way”, A-ha, „In Between Days”, Crowded House, „I Melt With You”, The Chills, New Order, The Church, Talk Talk, „What Does Anything Mean? Basically”, Split Enz, „Porcupine”, Modern English, The Cure, „Just Like Honey”, Steve Kilbey, Cocteau Twins, The Smiths, The Chameleons, Psychedelic Furs, „Heyday”, nocne audycje Piotra Stelmacha około 2000 roku, „Low-Life”, Morten Harket, Marty Willson-Piper, „That Joke Isn’t Funny Anymore”, Icicle Works, O.M.D., „Sowing Seeds”, Echo & The Bunnymen, „Swamp Thing”, The Colourfield, „Pretty In Pink”, Tears For Fears, „The Head On The Door”, Simple Minds, The Mighty Lemon Drops, „The Cutter”, Icehouse, Stephen Morris, self-titled debiut The Mary Onettes. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 29

Paul McCartney – Memory Almost Full (5/10)

Jest coś miłego w wydawnictwach takich dziadków jak Paul McCartney. Oczywiście kiedy one się pojawiają, wszyscy dziennikarze natychmiast przekonują, że „to najlepszy jego album od czasu XYZ”, „powrót do formy”, „mistrz pokazuje młodym, gdzie ich miejsce w szyku”, ale rzadko ktokolwiek z bardziej wnikliwym spojrzeniem daje się na to nabierać. McCartney nie jest już od pokazywania komukolwiek czegokolwiek. On już pokazywał wielokrotnie. Dziś to my jesteśmy od tego, żeby zrobić mu przyjemność i zainteresować się jego płytą, bo sobie na to zasłużył życiorysem. Nie róbmy więc z „Memory Almost Full” wydarzenia. To sympatyczny, jakościowy krążek, który można np. sprezentować tacie pod choinkę. Pośród trzynastu ścieżek trafiają się piosenki przypominające o unikalnym darze melodycznym Sir Paula (moje ulubione „Ever Present Past”), bywa też wzruszająco, gdy Macca zostawia nam swój testament w „End Of The End”. Z ciężkim sercem słucha się, jak człowiek, który swoim młodzieńczym głosem zapewnił ścieżkę dźwiękową dla dzieciństwa i dorastania wielu z nas, śpiewa o dniu własnej śmierci. Zaraz potem wyskakuje z głupawym blues-rockiem „Nod Your Head” i dla odmiany mamy go dosyć. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 30

Mum – Go Go Smear The Poison Ivy (6/10)

Niespodziewanie i niezauważalnie dla większości serwisów muzycznych, niemal kultowy swego czasu zespół z Islandii wydał w tym roku kolejną płytę. Nie ma już niestety w zespole ani jednej z popularnych bliźniaczek-wokalistek, Kristin poszła w ślady siostry i zrezygnowała z udziału w projekcie, za to nagrała kilka miesięcy temu fatalną płytę do spółki ze swoim partnerem, Aveyem Tarem z Animal Collective. Mum po takiej personalnej zmianie zdecydowali się na zwrot stylistyczny i powrót do bardziej elektronicznego i minimalnie mniej piosenkowego charakteru. Decyzja wydaje się udana, chociaż trochę niedopracowana, ale na tej chyba najsłabszej w karierze zespołu płycie znajdziemy kilka świetnych momentów, ze szczególnym wyróżnieniem singlowego „They Made Frogs Smoke 'Til They Exploded” i jego wokaliz me-me-me-me, me-me-me-me. A i męski wokal Mum bywa interesujący. (kjb)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 31

Kate Nash – Made Of Bricks (6/10)

Ma zaledwie 20 lat i, zdawać by się mogło, wielką karierę przed sobą. Brawurowo wdarła się w drugim półroczu 2007 na listy przebojów, poczynając sobie całkiem nieźle z takimi numerami jak „Foundations” czy „Mouthwash”, a ostatnio również „Pumpkin’ Soup”. Kate Nash tak naprawdę jeszcze wcześniej niż na poziomie wakacji minionego roku została odkryta przez blogową społeczność internetu – dziś jedno z najskuteczniejszych środowisk, jeśli chodzi o polecanie i promocję muzyki, dlatego też debiut młodej Brytyjki najnormalniej w świecie nie mógł przejść bez echa. Świadomie mniej lub bardziej stylizowana na skrzyżowanie Lily Allen (młodość i zadziorność) i Reginy Spektor (wokal!) Kate Nash jawi się jako całkiem dobrze rokująca debiutantka. „Made Of Bricks” to krążek jednak nie pozbawiony mankamentów. Po zapoznaniu się z nim w sumie nie wiadomo, czy jego autorka chce poruszać się w kręgu przebojowej, ambitniejszej muzyki pop czy raczej woli szukać szczęścia w folkowej stylistyce na modłę wspomnianej już Spektor. W obu wariantach wypada naprawdę znośnie (popowe single vs. trochę z innej planety świetna „Mariella”). Na przyszłość warto zapamiętać nazwisko Kate Nash. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 32

BJ Nilsen – The Short Night (6/10)

W Skandynawii raczej ciężko o jakoś wyjątkowo krótkie noce, jednak płyty takie jak ta sprawiają, że brak słońca nie jest uciążliwy. Szwed BJ Nilsen oferuje bilet w jedną stronę właśnie w takie rejony, chociaż muzycznie znacznie cieplejsze niż prezentowane przez innego przedstawiciela północnych krańców Europy w barwach Touch Music - Biosphere. Arytmiczny i amelodyczny ambient zbudowany z przetwarzanych nagrań terenowych wspartych staroświeckimi analogami tworzy mix łagodnych pejzaży z jednej strony i niepokojących dronów z drugiej. Noc według Nilsena jest wyjątkowo bezchmurna i jasna dzięki iskrzącemu się w śniegu światłu księżyca, a jego muzyka wygodnie rozkłada się w katalogu londyńskiego wydawnictwa dokładnie pomiędzy mroźnymi wizjami wspomnianego Norwega, a szumiącymi eksperymentami Fennesza. Zima może być przyjemna. (mk)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 33

Pantha Du Prince – This Bliss (7/10)

Rezydujący w Hamburgu label Dial wypuścił w tym roku dwa bardzo mocne i zbliżone do siebie brzmieniowo albumy – „Efdemin” oraz „This Bliss” autorstwa Hendrika Webera aka Pantha Du Prince. Na albumie tym znajdziemy elegancki, melodyjnie zorientowany minimal, przypominający momentami Booka Shade, momentami pierwszą część tegorocznej „Chromophobii” Guia Boratto, jednak dużo bardziej intymny i osobisty niż wytwory obu wymienionych wykonawców. Weber owiewa surowe szkielety bitów melodyjnymi muśnięciami syntezatorów, tworząc techno o pozornie mechanicznym obliczu, w rzeczywistości jednak operujące kruchością i głębią predystynującą je do odsłuchu w domowym zaciszu. Wyróżniający się utwór nie tylko tego albumu, ale i całego roku 2007 w świecie elektroniki, to melancholijny „Saturn Strobe”, w którym intymne, samplowane partie smyczków oplecione zostają subtelną pajęczyną bitów, podbite głębokimi liniami basu i sielskimi odgłosami krowich dzwoneczków. Ale to nie jedyna atrakcja – album świetnie funkcjonuje jako całość. Wczesna noc, wypełniona szklanka, balkon z widokiem na oświetlone miasto, „This Bliss”. Mocne. (mm)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 34

Parov Stelar – Shine (6/10)

To trzecia płyta austriackiego muzyka, dosyć popularnego u nas w kraju, a do tego jedna z dwóch tegorocznych (pierwszą, EP-kę, wydał pod pseudonimem Cash Cady). Ukrywający się więc pod dwoma pseudonimami Marcus Fuereder obraca się w różnych rodzajach elektroniki, z naciskiem na nu-jazz, trip-hop i downtempo. Jeśli dodamy do tego wspomnianą Austrię, to obowiązkiem jest skojarzenie artysty z duetem Krueger&Dorfmeister, a więc też po części z Tosca i Peace Orchestra. Co wyróżnia Parov Stelar, to wysoka popowość wydawnictwa, zdecydowanie większa niż na poprzednich dwóch płytach. A więc wchodzi to bardzo łatwo, szkoda tylko, że nie ma jakichś killerów, w hitach zresztą Parov Stelar nigdy się według mnie nie specjalizował i specjalnie mu takowe nie wychodziły. W rezultacie powstaje bardzo miła płyta, krok dalej niż ostatnie dokonania Royksopp (zresztą niektóre piosenki brzmią jak brakujące ogniwo pomiędzy pierwszą płytą Royksopp a ostatnią płytą Koop), ale wciąż krok do tyłu w stosunku do płyt, do których po prostu chce się wracać. Czego można sobie życzyć, to nie dalszego flirtowania z popem, a raczej powrotu do eksperymentów na linii break-beat – nu-jazz – chillout – downtempo i kolejnej „Odessy”. (kjb)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 35

Pleasure – Pleasure 2 (7/10)

Fred Ball, który stoi za projektem Pleasure, najwyraźniej nie ma pojęcia, na czym polega idea spójnego albumu. Na przestrzeni 40 minut próbuje wystrzelać wszystkie swoje inspiracje, a te posiada rozległe – zarówno czasowo, jak i stylistycznie. Bo cóż może sankcjonować sąsiedztwo nowoczesnego disco w stylu Kylie Minogue obok post-kraftwerkowskich motywów zagranych nieco w stylu Air i okraszonych szeptanym po japońsku monologiem? Jednak w tym miejscu należałoby prawdopodobnie uciąć krytykę, ponieważ niemalże każdy z dwunastu utworów broni się zaciekle. Weźmy choćby ociekające syntetycznym funkiem „Silk Dream” przywołujące klasyki Kool & The Gang i zahaczające tanecznością o Jacksonowy pop. Albo „Bite A Beat” reinterpretujące szlagiery Prince’a czy Cameo. Lub też nienaganne pod kątem przebojowości, neonowe „Uptown” i „Out of Love” nagrane w duecie z Heidrun Bjornsdottir. Nawet ta zwiewna ballada zaśpiewana przez nie będącego ostatnio w formie Bretta Andersona daje radę. Co z tego, że misz-masz, skoro od tego muzycznego tygla naprawdę trudno się oderwać. (ms)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 36

Puressence – Don’t Forget To Remeber (3/10)

Kiedyś porównywani byli nawet do Radiohead z czasów „The Bends”, a ich debiut oraz drugi w dyskografii krążek „Only Forever” beztrosko zestawiano z dokonaniami wczesnego U2. Ich brzmienie to wypadkowa okresu, w którym przyszło im tworzyć. Zaczynając wydawać płyty w drugiej połowie lat 90., nie załapali się ani na brit pop, ani nie byli w stanie z powodu braku umiejętności przebić metafizycznych poszukiwań Radiogłowych. Szukając jednak wspólnego mianownika między różnymi, wyspiarskimi estetykami popularnymi przed 10 laty, Puressence udało się stworzyć własny i naprawdę fajny styl, dzięki czemu ich płyt bez żadnego zgrzytu można było słuchać na przemian z albumami chociażby Mansun czy Manic Street Preachers. Przy okazji „Planet Helpless” Brytyjczycy dostali odrobinę zadyszki, nagrywając krążek trochę słabszy niż poprzednie i zniknęli z pola widzenia na ładnych parę lat. Ubiegły rok przyniósł nową płytę angielskiej kapeli – wydawnictwo, które nie ma w sobie właściwie nic (poza sympatycznym singlowym kawałkiem „Moonbeam”) z uroku dawnego Puressence, gdzie nawet kapitalna niegdyś ekspresja wokalisty ginie w ogromie bezbarwnych dźwięków. Szkoda właściwie tylko tych, którzy jeszcze z sympatii dla zespołu po tylu latach rozłąki czekali na „Don’t Forget To Remember” – oni musieli przeżyć naprawdę spore rozczarowanie. (kw)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 37

The Rosebuds – Night Of The Furies (7/10)

W przypadku The Rosebuds trochę jakby na dwoje babka wróżyła: po ich trzeciej płycie można było się spodziewać albo radosnych, popowych piosenek, albo kompozycji stonowanych i spokojnych, bazując na brzmieniu dwóch poprzednich płyt amerykańskiego duetu. A tu niezły psikus: przy trzecim podejściu The Rosebuds zafundowali znów kolejną, nową wersję swojego muzycznego oblicza. Na „Night Of The Furies” jedynymi wspólnymi mianownikami z poprzednimi krążkami są nastrój (idealnym przymiotnikiem byłby tu „wieczorny”, zresztą adekwatnie do tytułu albumu) oraz rozsądna dawka przebojowości. Najbardziej nośne „My Punishment For Fighting”, „Cemetary Lawns” i „Get Up And Get Out” to echa New Order z lat 80., więc ci, którym brak formacji Petera Hooka chwilowo pustkę zapełnić mogą płytą „Night Of The Furies”. The Rosebuds świetnie tworzą też dramaturgię swojego albumu – zaczynając od żywych i chwytliwych kompozycji, krążek kończą na utworach niepokojących i tajemniczych w brzmieniu. A całość ciągle tak sympatycznie kojarzy się z New Order... (kw)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 38

Salaryman – Electric Forest (3/10)

Salaryman są dokładnie tam gdzie byli na poprzednim albumie: montują instrumentalne dłużyzny na bazie transowej sekcji, syntezatorowych plam i brudu zniekształconych gitar, znajdując się gdzieś w połowie drogi między wczesnym Tortoise i Cul de Sac. Wrócili po siedmiu latach przerwy, ale podobnie jak w przypadku tegorocznego come-backu innych weteranów post-rocka z Fridge nie wiadomo za bardzo po co. „Electric Forest” wypełnia granie wtórne i archaiczne niczym nadwozie Zaporożca. Skłamałbym jednak twierdząc, że nie ma tu niespodzianek – w ósmym utworze pojawia się polski akcent pod postacią wsamplowanego fragmentu modlitwy „Pod Twoją obronę”. Rodzi to chwilowe wątpliwości czy wskutek przypadkowej manipulacji przycisków odtwarzacza nie dostaliśmy się na fale rozgłośni toruńskiej. To niestety jedyny zastrzyk adrenaliny na tej płycie. „Swojemu synowi nas polecaj”, powiadacie. Niestety chłopaki. Nie tym razem. (mm)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 39

Scorn – Stealth (3/10)

Mick Harris kazał bardzo długo czekać na swój nowy studyjny album ale nie wynagrodził swoim fanom cierpliwości. Można było spodziewać się przygotowania przez tak długi czas (5 lat) czegoś wyjątkowego, a już z pewnością należało oczekiwać po muzyku z tak bogatym i różnorodnym doświadczeniem (od grindcore’a w Napalm Death przez szalone projekty Zorna, aż po kolaboracje z tuzami tanecznej elektroniki) choćby solidnej płyty. Fakt – wyprodukowana jest wybornie. Dopieszczone w każdym calu brzmienia nie zmieniają jednak faktu, iż Scorn rozczarowuje. Tegoroczna propozycja jest całkowicie wyrugowana z transowości oraz poruszającej ciało i umysł rytmiki wcześniejszych nagrań. Dźwiękowa przestrzeń zdominowana jest przez ciężkie, hardcore’owe breaki i basy, od czasu do czasu pozwalające wypłynąć na wierzch fragmentom mrocznego tła. Mogłaby stanowić oprawę jakiejś gry komputerowej, w której nie trzeba by skupiać uwagi na dźwiękach, ale bez dodatkowych bodźców po prostu nuży. O ile jeden utwór mógłby stanowić ciekawą wycieczkę w oldskulowe klimaty, już dwa wydają się przesadą, natomiast po trzeciej bliźniaczo podobnej ścieżce tracimy - zupełnie słusznie - nadzieję, że cokolwiek się zmieni. Miejmy nadzieję, że zmieni się o wiele z kolejną płytą. Miejmy nadzieję, że na lepsze. (mk)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 40

Shantel – Disko Partizani (6/10)

Shantel to w pewnym sensie kolejny po Beirut reinterpretator muzyki bałkańskiej i wschodniej. Ale o ile Zach Condon utopił się nieco w swoim smutku i sławie, jaką zdobył ostatnimi czasy, to Shantel jest wesoły, skoczny, radosny i szczery. Zamiast polików pełnych powietrza i nadętej pozy cierpiętnika funduje nam doskonale taneczne disco-hity, jak „Disko Partizani” i „Disco Boy”, które przy odpowiednim podpromowaniu (co sprawdziło się przy „Gulag Orkestar”) w Polsce mogą zdobyć szczyty popularności. Bo kto inny, jak nie Polacy, utożsamia się z deklaracją: Yes, I need a drink at some time to think/ 5 vodkas later I have a plan/ I know I must be brave and act like a man. Są oczywiście mielizny, ale przecież nie trzeba słuchać wszystkich piosenek, żeby przy poszczególnych uskuteczniać gorące baunse. Bo to bardziej Disko Party-zani niż Partizani. (kjb)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 41

Songs Of Green Pheasant – Gyllyng Street (6/10)

We wsi mówią, że Duncan Sumpner, tworzący pod nazwą Songs of Green Pheasant, pracuje nad nowym, dwupłytowym albumem. Niech więc pracuje. Może potrzebuje więcej miejsca, bo planuje nagrać więcej dłuższych utworów? Z chęcią posłuchałbym więcej takich piosenek jak „Alex Drifting Alone” z nowej płyty. Na poletku uprawianym przez Yume Bitsu (tego z okresu „The Golden Vessyl of Sound”) radzi sobie całkiem dobrze. Gdyby jednak to ode mnie zależało, wróciłbym na jego miejscu do klimatu pierwszego wydawnictwa. Wtajemniczeni wiedzą, że było to folkowe arcydziełko i letnimi nocami, przy otwartych na oścież oknach napawają się tym, co Duncan nagrał w 2005 roku. Tamta mieszanina lone-folk-shoegaze’o-dream-popu (przepraszam) naprawdę potrafi oczarować. Minęły ledwie dwa lata, a w muzyce Sumpnera zmieniło się całe mnóstwo rzeczy. Produkcja przede wszystkim. Jej przejrzystość pozbawiła utworów trochę tego uroku, ale to jeszcze nic. Gorzej, że piosenki straciły swoją szczerość. Songs of Green Pheasant najzwyczajniej w świecie nie rusza jak kiedyś. Ot, kolejna płyta cichego grajka z Ameryki. Udana, ale odbierająca nadzieje na album dorównujący debiutowi. (ak)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 42

Marek Styczyński – Cyber Totem (6/10)

Kolejna odsłona muzycznego oblicza Magicznych Karpat, sygnowana jedynie nazwiskiem Marka Styczyńskiego (żeńska połowa duetu – Anna Nacher - udzielała się jedynie symbolicznie) to przegląd możliwości instrumentów pochodzących z różnych stron świata prezentowanych z dodatkiem field recordings, zrecyklowanych porcji własnych wcześniejszych dokonań i odrobiny wokali w formie typowych dla Karpat abstrakcyjnych, medytacyjnych kompozycji. Międzynarodowy zestaw muzycznych narzędzi nie służy wbrew pozorom prezentacji dźwiękowych tradycji mniej lub bardziej nam odległych - tak geograficznie jak i kulturowo – zakątków globu w cyfrowo ugładzonej postaci lecz jest jedynie punktem wyjścia do studyjnej zabawy brzmieniem i kreowania struktur oderwanych od jakichkolwiek stylistycznych konotacji. Album dużo przystępniejszy niż dość surowe momentami nagrania Magicznych Karpat, swobodny ale nie przesadnie luzacki, pokazujący łagodne oblicze dźwiękowej awangardy. (mk)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 43

Sunset Rubdown – Random Spirit Lover (7/10)

Wszyscy, którzy zmęczeni płodnością twórczą Spencera Kruga odpuścili sobie ten album i nie uwzględnili w podsumowaniu rocznym powinni czym prędzej odrobić zaległości, względnie posypać głowę popiołem dwa miesiące przed środą popielcową. Sztandarowymi momentami „Random Spirit Lover” są dwie kompozycje. „Up on Your Leopard, Upon the End of Your Feral Days” rozpoczynający się dźwiękami imitującymi melodie wygrywane przez kobziarzy, prowadzących na francuskie armaty, regimenty szkockich górali. Potem pojawia się księżniczka dosiadająca pantery oraz prośba o pożegnanie z pechowymi dniami. Robi się pompatycznie, czasami Spencer występuje niemalże a’capella robiąc użytek z nie dość czystego wokalu, rozpędzając cały utwór do finałowego powtarzanego niczym mantra Your highness is holding your chains. W „The Taming Of The Hands That Came Back To Life” podniosły nastrój rozpoczyna się już z pierwszym uderzeniem werbli. Pozytywkowo-hymniczna melodia i mruczane backing vocals uzupełniają całość. Jakże przerażająca i prawdziwa historia dziewczyny, której wydaje się, że łapie wiatr w żagle, lecz ludzie sprawiają, że jej życie staje się nierealne jak nigdy dotąd. Repetowane pytanie Will you live in the physical world? antycypuje niewypowiedzianą ponurą odpowiedź. Te dwa utwory najbardziej zapadły mi w pamięć, ale polecam „Random Spirit Lover” w całości... Oh, but enough about me. (ww)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 44

Supersilent – 8 (7/10)

Norwegowie uczcili dziesięciolecie wspólnego grania w najlepszy z możliwych sposobów, tj. nagrywając naprawdę dobrą płytę. Numer 8 podtrzymuje tradycję anonimowych improwizacji wyrzucając muzykę poza zbiór dotychczas zdefiniowanych gatunków. Nie znajdziecie tu jazzu, rocka, elektroniki ani noisu chociaż wszystko to jest podskórnie wyczuwalne. Muzyka Supersilent leży gdzieś pomiędzy, ale zarazem poza tymi stylistykami. Wykolejone rytmy, ciężkie drony, chore dźwięki generowane przez Helge Sten (aka Deathprod), ale też delikatna trąbka i brzmienia klawiszy tworzą jednolitą, płynną formę przyjmującą dowolny kształt – niczym ocean plazmy w „Solaris” Lema - dostojnie zmiatającą wszystko co spotka na swojej drodze. Nie pieści uszu, ale jest znakomitą pożywką dla wyobraźni. (mk)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 45

Thief – Sunchild (7/10)

Projekt Thief pochodzi z Niemiec, ale nie ma nic wspólnego z tym, co zwykliśmy rozumieć pod przysłowiową niemiecką wrażliwością. Żadnych ryczących basów, szesnastotonowych riffów, żadnego zieeeeeeeeeh! i poruszania się z gracją Panzerkampfwagen IV. Gdyby nie znajomość tego faktu, można by pomyśleć, że „Sunchild” nagrali np. kolejni utalentowani Skandynawowie. Pomimo, że poszczególne kompozycje przypominają o szlachetnych inspiracjach Thief, grupie udaje się łatwo osiągnąć rozpoznawalny styl: to coś w rodzaju neo-folkowego klasycyzmu, wysoce muzykalnego, opartego na miękkich, ciepłych, jedwabnych aranżacjach i intymnym wokalu Saschy Gottschalka. Jedyne, na co można nieznacznie ponarzekać, to rozmieszczenie highlightów na wstępie albumu. Jazzujący pop „Atlantic” równa do Steely Dan z „Katy Lied”. Chwilę potem trudno być obojętnym wobec „Hold On, Hold On”, zwłaszcza jeśli lubi się The Byrds z okresu „5D”. Później a to przyjdzie nam do głowy Nick Drake, innym razem pomyślimy o The Sea & Cake, ale nigdy nie odbierze to komfortu obcowania z „Sunchild”. (ka)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 46

The Thrills – Teenager (2/10)

Nie docenialiśmy tej grupy, kiedy nagrywała swoje lepsze albumy, to czemu mamy docenić teraz. Autorzy m.in. bardzo udanego singla „Your Love Is Like Las Vegas” toną w tekściarskiej grafomanii i pustosłowiu, miotając się jednocześnie od jednej mdłej melodii do drugiej. Niby jakieś melodie tutaj są, niby jakieś brzmienie. Ale zachrypnięty głos Conora Deasy brzmi, jakby ten stękał, albo nie umiał czysto śpiewać. Ja do Irlandii pracować nie pojechałem, więc niestety żadne sentymenty nie wchodzą tu w grę. Nie ratują jakieś próby nawiązań do Byrds i The Beach Boys, tak samo jak całkiem ciekawa okładka. Wszystko sprawia wrażenie solidności, ale to taka fasadowa solidność dla ckliwych nastolatek, a, drodzy Panowie, my wszyscy jesteśmy już pięć lat starsi. Thrills w tym roku wpadają do jednego wora z ostatnim Travis, chociaż czy oni nie byli w nim ciągle, tylko sam wór się zdewaluował? (kjb)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 47

Wax Tailor – Hope & Sorrow (6/10)

Wax Tailor, francuski DJ i producent to przede wszystkim autor muzyki, która stylistycznie nie odbiega od dokonań DJ Shadowa czy DJ Krusha. Słuchając „Hope & Sorrow”, czy poprzedniej, lepszej płyty „Tales Of The Forgotten Melodies” obracamy się w kręgu downtempo i trip-hopu. Nie są to oczywiście rzeczy na miarę „Endtroducing…”, ale trudno podważyć fakt, że mamy do czynienia z solidnymi pomysłami. Świadczą o tym ciekawe odniesienia do twórczości innych artystów. Otwierający „Once Upon A Past” przywodzi na myśl brzmienie Portishead, a takie „The Man With No Soul” (z gościnnym udziałem Charlotte Savary, która pojawia się także w trzech innych utworach) powinno uraczyć zwolenników barwy głosu Beth Gibbons. Artysta przypomina także o swoich hip-hopowych korzeniach („The House Of Wax”), a także, dzięki wokalnym popisom Sharon Jones w „The Way We Lived”, sprawia, że można pomylić wspomnianą kompozycję z utworami The Cinematic Orchestra z udziałem Fontelli Bass. „Hope & Sorrow” jest albumem bardziej przystępnym od poprzedniczki, mniejsze jest także nagromadzenie filmowych sampli. I choć dokonania Tailora mają nieco odtwórczy charakter, to i tak w ogólnym rozrachunku wypadają całkiem pozytywnie. (pw)

Zdjęcie Recenzje 2007: post scriptum 48

White Rainbow – Prism Of Eternal Now (5/10)

Podobnie jak w przypadku Strategy mamy tu do czynienia z reprezentującym stajnię Kranky, jednoosobowym projektem penetrującym niezwykle zróżnicowane stylistycznie terytoria. Otwierający album „Pulses” to wypadkowa afro-beatu i proga, przywołująca asocjacje z „Discipline” King Crimson. W „Middle” mamy drony z zapętlonym, podskórnym motywem gitary akustycznej przypominając najbardziej organiczne fragmenty zeszłorocznego „Minima Moralia” Hatakeyamy. „For Terry” umacnia karmazynowe skojarzenia wyłaniającą się z dronów frippowską solówką. W „Guitars” rzężąca gitara rozwałkowana zostaje w tradycji Shields/Whitman/Fennesz, w „Mystic Prism” znowu afro-beat i „Discipline” a poza tym sporo ambientowych dłużyzn. Momentami niezłe, ale wyszły w tym roku z Kranky lepsze rzeczy, zarówno na polu ambientu (Stars Of The Lid) jak i klimatów wybitnie eklektycznych (wspomniane Strategy i Deerhunter). (mm)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także