Robert Johnson: Me And The Devil Blues

Zdjęcie Robert Johnson: Me And The Devil Blues

I went down to the crossroad

fell down on my knees

I went down to the crossroad

fell down on my knees

Asked the lord above "Have mercy now

save poor Bob if you please"

- Robert Johnson "Cross Road Blues"

Uwaga, uwaga! - będzie to przerażająca i romantyczna opowieść z rozdroży amerykańskich Highway 61. i 49., która początek ma gdzieś w delcie Mississippi, a koniec na przykościelnym cmentarzu w Morgan City, hrabstwo Leflore. Nikt z jej dotychczasowych słuchaczy nie skończył tak, jak główny bohater - zresztą postać autentyczna - ale niezliczone rzesze, urzeczone upiorną legendą, przez lata próbowały iść w jego ślady. To na nie czai się ów "old evil spirit, so deep down in the ground". A zatem - opowieść!

Pamiętam jak dziś, gdy pierwszy raz usłyszałem Roberta Johnsona. Nie interpretacje jego piosenek - interpretacje znałem wcześniej - pamiętam, jak Robert Johnson w oryginale brzmiał po raz pierwszy...

Z garścią bluesów, późną nocą, wróciłem do domu. Poprosiłem o nie kolegę z rzadkiego gatunku ludzi - koneserów bluesa; poprosiłem, bo wokół Roberta Johnsona od dawna unosiła się specyficzna, bliżej niedefiniowalna aura. W końcu: poprosiłem, bo wstyd nie znać Johnsona w oryginale.

Druga biła na starym zegarze w pokoju obok, kiedy ze słuchawkami na uszach usiadłem w fotelu. Kilka piosenek, kilkanaście minut muzyki. Szumy i trzaski transferowanego z winylowych płyt nagrania, niewyraźny dźwięk. Robert Johnson to tylko głos i akustyczna gitara. Zacząłem od "Me and the Devil Blues". Przyjaciel opowiedział mi kiedyś historię starego Roberta. Nie sięgnął jednak do korzeni.

Jest taka legenda - mówiłem, że zaczyna się w delcie Mississippi? Nie, nie, zaczyna się daleko dalej, w Afryce, w czasach przedkolonialnych, dawno, dawno temu. W pierwotnych wierzeniach, przesąd mówił: kto chce posiąść talent prawdziwego muzyka, powinien wziąć swój instrument i udać się z nim na rozdroża. Gdy wybije północ, na rozdrożach pojawi się wysoki, czarnoskóry jegomość, zabierze instrument i po chwili odda go na nowo nastrojonym. Kto dziś nasłuchuje podobnych historii, powinien nadstawiać uszu zawsze wtedy, gdy znajdzie się w stanie Mississippi. Tam zmieniły się tylko imiona - pogańskie zastąpiono chrześcijańskimi, a kalimba stała się gitarą. W stanie Mississippi, w 1911 urodził się Robert Johnson.

To co działo się z Johnsonem do chwili kiedy lat miał 19 nie interesuje nas zbytnio (choć wydarzeń starczyłoby na kilka żywotów: porzucenie przez ojca, ucieczka przed osobistą zemstą niejakich braci Marchetti, małżeństwo z szesnastoletnią Virginią Travis, i w końcu jej śmierć przy porodzie pierwszego dziecka). Tak naprawdę Robert Johnson żył dla muzyki; dla świata narodził się w roku 1930. Wtedy zobaczył występ Sona House'a i wtedy też zobaczył - zrozumiał - gitarę. W opowieści nie byłoby jednak ani krzty dramatyzmu, gdyby nie element zaskoczenia. Et voila, Johnson nie potrafił grać - a raczej potrafił, ale nie na tyle dobrze, by ktoś inny chciał go słuchać.

Bez nadziei na dalszą karierę, porzucił swego mentora, House'a, i udał się na poszukiwania ojca, w górę rzeki Mississippi. Przez pewien czas, i czas ten pozostaje w historii Johnsona białą plamą, tułał się z przydrożnymi grajkami, śpiewał w dzikich obozach ludzi mu podobnych, odbierał muzyczną edukację od lokalnych wirtuozów; poznał też 10 lat od siebie starszą kobietę, z którą w tajemnicy związał się małżeństwem. Nie odciągnęło go to jednak od innych, ślicznych dam, które więcej niż chętnie odpowiadały na jego zaloty.

Kiedy po kilkunastu miesiącach Johnson wrócił ze swojej wyprawy, był odmienionym człowiekiem. I przede wszystkim: z pozbawionego talentu aspiranta stał się biegłym gitarzystą, do tego stopnia biegłym, że żaden z jego poprzednich tutorów nie mógł zrozumieć przemiany Johnsona. Tu kończy się historia i zaczyna legenda.

W latach 60. Son House - ten sam, który Roberta znał osobiście - opowiedział kilku młodym bluesmanom plotkę, według której Johnson, na skrzyżowaniu US Highway 61 i US Highway 49, sprzedał duszę diabłu, a w zamian otrzymał talent. Son nie potrafił znaleźć innego wytłumaczenia dla przemiany swego ucznia, a może wiedział o...

Ale takie historie w delcie Mississippi pojawiały się i przed Johnsonem, i długo po nim. Czarnoskóry gitarzysta Tommy Johnson (nie spokrewniony z Robertem) otwarcie przyznawał, że na rozdrożu któregoś z amerykańskich highwayów zawarł pakt z wysokim mężczyzną, który pojawia się zawsze wtedy kiedy bije północ.

Early this mornin'

When you knocked upon my door

Early this mornin', ooh

When you knocked upon my door

And I said "Hello Satan,

I believe it's time to go".

- Robert Johnson, "Me and the Devil Blues"

W latach 60. i 70., po wyznaniach Sona House'a, legenda Roberta Johnsona zaczęła żyć własnym życiem. Ale nie stałoby się tak, gdyby nie sam Robert. Po powrocie z podróży w górę Mississippi, Johnson zaczął koncertować i szybko zyskiwać sławę. Dla potomności przekuł ją w 42 nagrane utwory, powstałe spontanicznie w czasie dwóch sesji przerywanych jego niespodziewanymi zniknięciami. Robert Johnson potrafił znikać na całe tygodnie, po czym wracał tak nieoczekiwanie, jak w 1931 roku. To podczas tych eskapad uwodził kolejne kobiety, aż do momentu, w którym uwiódł o jedną za dużo.

W wieku 27 lat nieoczekiwanie miał zachorować i po kilku dniach umrzeć cierpiąc straszliwie. Na odnalezionej po latach karcie zgonu widnieje wpis o braku obecności lekarza; w dacie urodzin i wieku ktoś, kto wypełniał kartę, popełnił był kilka błędów. Przypadkowych? Jak mówią naoczni świadkowie, Robert Johnson miał zostać otruty przez zazdrosnego męża jednej z uwiedzionych kochanek. Był kiedyś dziennikarz, który chlubił się odnalezieniem mordercy, do jego śmierci odmawiał jednak ujawnienia personaliów rzeczonego, a należy nam powiedzieć: nie ujawnił ich nigdy.

Jeszcze inna pogłoska mówi, że przed samą śmiercią Johnson miał zawodzić upiornie, wyć jak pies. Choć świadkowie mówili o truciźnie, Son House wiedział swoje. W latach 60. nie zmieniło się przecież wiele.

Po Robercie Johnsonie zostały 42 trzeszczące nagrania sprzed wieku, garść wzorcowych tekstów, legenda i dwa zdjęcia.

***

Nie mówiąc o słowo czy dwa za dużo, łatwo spostrzec, że amerykańska muzyka rozrywkowa traci swych ojców. Johnny Cash, Ray Charles i James Brown odeszli w ciągu kilku ostatnich lat, a każdy z nich, w momencie śmierci przechodził ze statusu ikony popkultury do zbiorowej świadomości, jako legenda kultury w ogóle. To charakterystyczne dla kraju pozbawionego tradycyjnej mitologii, że narodowych symboli szuka wśród żyjących lub przedchwilązmarłych; to także tłumaczy mój paraliteracki ton w powyższych akapitach. Panowie Cash, Brown i Charles oczywiście stali się już częścią amerykańskiego snu, gdzie ciągnące się w nieskończoność autostrady, pustynie, rozrzucone na linii horyzontu małe miasteczka etc., jednak podobnej tradycji należy szukać i wiek, dwa wieki wstecz. Ja z rozmysłem zatrzymałem się na roku 1911 (imaginujcie sobie - to niemal sto lat temu; dwieście lat temu żył Chopin - czy takie zestawienie nie robi wrażenia?), zatrzymałem się na roku 1911 chwilowo, w batalii jazzu i bluesa o historyczny prymat, popierając ów drugi gatunek (tak jakby oba nie były od zawsze ze sobą splecione w sposób nierozerwalny). Bo urodzony w ubiegłym wieku Robert Johnson nie wymyślił przecież bluesa, ale z nurtu amerykańskiej muzyki folkowej przeprowadził go do formującej się właśnie popkultury - rzucił popkulturze ledwo zarysowany schemat, już charakterystyczny, a wciąż podlegający zmianom.

W tym pies pogrzebany: nieistotne, jak wielu artystów śpiewało kompozycje Johnsona i jaki wpływ miał Johnson na Claptona i innych. Z punktu widzenia historii, znaczenie ma przede wszystkim jego status, jako kulturowej legendy w skali kontynentu. W Europie mityczny staje się Mozart i trafia na pudełko czekoladek, mityczny jest "Napoleon" na etykiecie koniaku. Dla Wagnera mityczne były średniowieczne germańskie sagi. Zrozumiałe w tym kontekście, że USA musiała swoje mity uwspółcześnić, by w ogóle je mieć.

Robert Johnson nadawał się do mitologizacji nie tylko ze względu na wkład w popularyzację dwunastotaktowego bluesa. W jego biografii fakty ściśle splotły się z przesądami delty Mississippi. Z drugiej strony, biografia ta pozostawia luk wystarczająco dużo dla twórczej interpretacji. Fragment o zaprzedaniu duszy diabłu, tradycyjny w środowisku afroamerykańskim, w zasadzie, spowszedniał tu na tyle, że stał się częścią oficjalnego życiorysu muzyka. Podobnie enigmatyczna śmierć, rozdroża, stada kochanek - to wszystko, przemielone przez media, dało wzorcowy obraz bluesmana, archetyp.

I w końcu jest też merytoryczna wartość 42 nagrań. Nie bez kozery przywołałem wcześniej Casha, Charlesa i Browna. Swoją twórczością idealnie przeszczepiali tradycję ludowych, amerykańskich pieśni na grunt sprzedających się w milionach egzemplarzy płyt. Ale Robert Johnson, z pewnością mniej dziś znany, być może uczynił dla muzyki rozrywkowej wiele więcej - był bowiem prekursorski. Robił dokładnie to samo 20 lat wcześniej. Na mniejszą skalę, owszem, i z innymi tuzami lat 20. u boku (choćby Sonem Housem czy Bessie Smith), ale z finezją i ponadczasową charyzmą (biografia!), której nie spotyka się u barowych grajków. Można by zatem zastanowić się, czy spotkanie z czarnym mężczyzną na skrzyżowaniu Highway 61. i 49. rzeczywiście nie miało miejsca.

Tak czy inaczej, jedna myśl pozostaje ważna z całego wywodu: kupując płytę "King Of Delta Blues Singers", pośmiertne wydanie nagrań Johnsona, należy pamiętać, że oto nie kupujemy kolejnej pozycji z wielopłytowego dorobku "artystów z sąsiedztwa". Kupując Johnsona, kupujemy historię, garść legend, mitologię amerykańskiej muzyki. Kupić Johnsona, to tak, jakby kupić autorskie nagrania Chopina. Ni mniej, ni więcej.

Paweł Sajewicz (6 kwietnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Kamil
[17 maja 2010]
Johnson nagrał 29 utworów , a nie 42.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także