Najgorszy Federline wszech czasów

Zdjęcie Najgorszy Federline wszech czasów

Kultura masowa wytworzyła całkiem spory przemysł rzeczy i zjawisk najgorszych. Co roku dowiadujemy się kto został laureatem Złotej Maliny lub kto został uznany za najgorzej ubranego aktora. Kino i muzyka rozrywkowa – tu roi sie wręcz od rankingów „the worst ever”. „Najgorszy” jest cennym trademarkiem. Najsłynniejszy i najbardziej zagadany przykład to oczywiście Ed Wood, reżyser ponoć najgorszego filmu na świecie „Plan 9 z kosmosu”, sam uwieczniony w dziele Tima Burtona. Otoczony realnym kultem fanów filmów klasy B, pozostaje zapewne jednym z najpopularniejszych twórców filmowych XX wieku, dzierżąc nagrodę Złotego Indyka dla najgorszego reżysera wszech czasów. Co takiego było w jego filmach, a szerzej we wszystkich złych dziełach, że po tylu latach wciąż znajdują się chętni by obcować z tak bardzo nieudanymi tworami? Chyba nie chodzi akurat o perwersyjną przyjemność z obserwowania nieszczęścia innych. Ed Wood nie zdołał zdyskontować sukcesu swoich filmów. Umarł jak prawdziwy jazzman, w nędzy, depresji i zapomnieniu. Co innego Eddie Edwards. Udało mu się wykreować postać najgorszego skoczka świata. Za gruby, bez profesjonalnego treningu i sprzętu wystartował na olimpiadzie reprezentując Wielką Brytanię. Był najgorszy, czyli osiągnął to, o co mu chodziło A później tylko szampany, talk-showy, książki i wywiady. Czemu tak dobrze nie wiedzie się Jaanowi Jurisowi lub Johanowi Muntersowi? Oni walczyli by nie być najsłabsi, rywalizowali zgodnie z duchem sportu, Eddie walczył o ostatnią pozycję, walczył o porażkę. Bliższa postawie skoczków ze Szwecji i Estonii jest postawa Erica Moussambani. Gwinejczyk osiągnął naprawdę życiowy sukces nie topiąc się na pływalni w Sydney podczas Igrzysk Olimpijskich. Ta brawurowa wojna już nie z rywalami, ale z wodą uczyniła z niego prawdziwą gwiazdę imprezy, powszechnie szanowanego i lubianego gościa. Kevin Federline ma mniej szczęścia. Jego naprawdę nikt nie lubi.

Kevin sam w Stanach

Część z was pewnie nie ma pojęcia kim jest Kevin Federline. Ten poczatkujący raper jest przede wszystkim byłym mężem Britney Spears, a poza tym tancerzem. Uczestniczył w show takich gwiazd jak Justin Timberlake, Pink, Michael Jackson czy Destiny’s Child. Ale nie dlatego został bohaterem tego artykułu. Otóż Kevin widząc, że związek z Britney Spears się rozpada, postanowił sam wziąć sprawy w swoje ręce i zaczął rapować. Mniejsza z tym, jak do tego doszło, ważne że świat poznał w tym roku jego arcydzieło zatytułowane, na pewno na cześć Spacemen 3, „Playing With Fire”. Album nie sprzedawał się dobrze. Jeśli jeszcze w pierwszym tygodniu zakupiło go sześć i pół tysiąca Amerykanów, to w trzecim tygodniu sprzedaż wyniosła sto czternaście (!) egzemplarzy. Tak dramatycznego wyniku Federline nie mógł się spodziewać. Jeżeli jednak czyta Metacritic, to tam spotkać go musiało coś jeszcze bardziej przykrego. Federline pobił rekord serwisu, albowiem średnia z ocen wystawianych mu przez recenzentów sięgnęła absurdalnie niskiego poziomu piętnastu punktów na sto. Na taki wynik złożyło się zaledwie sześć recenzji, których noty wahały się w ujednoliconej skali od zera do trzydziestu. Tak fatalnego rezultatu nie osiągnął w historii serwisu nikt, warto dodać, że poprzedni najniższy wynik należał do równie zacnego Bloodhound Gang i wynosił 28. Wysoko w tej elitarnej kwalifikacji znajdują się tacy giganci gównianego popu jak Limp Bizkit, Phil Collins czy Alanis Morissette. Dlaczego w tej stawce to właśnie Federline jest liderem? Czemu akurat on jako jedyny nosi dumne miano „overwhelming dislike”? By się tego dowiedzieć przeprowadziliśmy dziennikarskie śledztwo.

America’s Most Hated

Hypemachine to wspaniały wynalazek. Pozwala dosłownie w chwilę zapoznać się z pojedynczymi empetrójkami dowolnych właściwie artystów. „Kevin Federline” w polu wyszukiwarki i już przed nami trzy piosenki z „Playing With Fire”. Trzy minuty i wszystkie sa na dysku. Co się stanie? Czy komputer zbuntuje się grając tak ordynarny shit? Zobaczymy. Leci „Snap”. I tu pierwsza niespodzianka. Spodziewałem się flowu prosto z samego dna. A tu szok. Kevin potrafi na pewno rapować lepiej niż Seba Raver, brzmi raczej jak bardzo ubogi, biały kuzyn Dizziego Rascala. Teksty na pewno denne, z wypominaną mu przez wszystkich złośliwych recenzentów linijką: I’m K. Federline and I pull better dimes/ Cause Benjamin Franklin is a good friend of mine. Ale wciąż zadajemy sobie pytanie: czemu akurat Kevin? Może „Lose Control” wyjaśni nieco więcej. To singiel, teoretycznie więc bardziej reprezentatywny dla całości. I znowu: to jest ewidentnie zła rzecz, lecz czy na zero? Podkład okropny, nachalny, prymitywny. Najgorszy w historii? Nie mnie było oceniać. Zostało udać się po pomoc do prawdziwego Murzyna.

Wysłałem maila do Afrojaxa z prośbą o ocenienie próbek twórczości Federline’a. Okazało się, że już dawno zrobił research, zaciekawiony tak zmasowaną krytyką albumu. Lider Afro Kolektywu podziela moje wątpliwości: „szczerze mówiąc to nie widzę czysto materiałowego usprawiedliwienia dla aż takiej, no bo kurwa stanowczo gigantycznej zjebki (...) uber-żenua nie jest to, strasznie nijakie i nudne tylko”. No właśnie, przede wszystkim nudne. Afrojax naświetla jednak inny aspekt działalności Kevina: „background jest wystarczającym powodem, żeby obwołać go gównem dekady (no bo się nie da inaczej: tancerzyna wyniesiony na świecznik mariażem z Britney struga hustlera)”. Czyli w wielkim skrócie: cienias zgrywa bossa. W głównej mierze jednak recenzenci w Ameryce marudzą na teksty. „Playing With Fire to koncept album o trwonieniu fortuny Britney”, stwierdza Entertainment Weekly. Stephen Thomas Erlewine z All Music Guide (będzie jeszcze o nim mowa) pisze, że Kevin śpiewa tylko o trzech rzeczach: o swoim bezpodstawnym gwiazdorstwie, o tym jak nienawidzą go media i o swojej miłości do imprez i używek. To samo powie Afrojax krytykując teksty, choć uczciwie trzeba dodać, że nie lepiej ocenia flow gościa, jak i jego podkłady. A więc jednak można powiedzieć, że wina Federline’a polega na tym, że jest nudziarzem i nie ma nic do powiedzenia. Czy nie ma takich Federline’ów w indie popie? Oczywiście jest ich mnóstwo, ale dramat Kevina jest tylko jeden. Jak sam o sobie mówi, jest America’s Most Hated, lecz chyba za dużo w tym megalomanii. Pasowałby bardziej America’s Most Disliked.

W krainie samych zer

W wielu recenzjach przewija się wątek nieśmieszności całego materiału. Najdobitniej ujmuje to Erlewine. Według niego „Playing With Fire” jest bez wątpienia złe, „ale jest złe w nieinteresujący sposób”. Kevin jest prawdziwym rewolucjonistą. Zamiast zając bezpieczne miejsce dla miernego debiutanta na półce z ocenami 40-60, Kevin od razu zaatakował sam szczyt, przebijając upadłe gwiazdy wydające z siebie zgniły, stęchły makaron. Kogo pokonał? Bloodhound Gang i ich follow-up do albumu z hiperżenującym songiem o robieniu tego jak ssaki w Animal Planet, Alanis Morissette, niemiłosiernie nudzącą na swoich ostatnich wydawnictwach i Phila Collinsa, bohatera anegdot, prawdziwego króla hipermarketowego muzaka. Kevin mając pozycję jedynie męża, a potem eksmęża Britney Spears pobił ich wszystkich! Wśród ocen „Playing With Fire” brakuje recenzji Pitchforka, bo takowa w ogóle nie ujrzała światła dziennego. Najsłynniejszy muzyczny serwis internetowy chroni swój skarb jakim jest ocena 0.0. Zrezygnowali z przyznania jej zespołowi Jet za ostatnią płytę, mimo że sama recenzja jak najbardziej do tego skłaniała. Cała jej treść to... film z YouTube przedstawiający małpę sikająca do własnej paszczy. Ale najniższej oceny nie postawiono. Te zarezerwowane są dla naprawdę największych. Wśród artystów nagrodzonych taką notą jest Sonic Youth, Flaming Lips, Travis Morrison, Liz Phair. Wszystkie te postacie to absolutni ulubieńcy serwisu: Liz Phair w pierwszym rankingu lat 90. wprowadziła „Exile in Guyville” do pierwszej dziesiątki, Dismemberment Plan, formacja Morrisona, znalazła się w dwudziestce drugiej edycji omawianego rankingu, zaś Sonic Youth wygrało cały plebiscyt lat 80.! Jeszcze ciekawszy jest przykład Flaming Lips, którzy są jedyną kapelą, jaka otrzymała zarówno 0.0 i 10.0. Różnorakie były przyczyny tak niskich ocen. Morrisonowi dostało się za tekstowe szambo, Flaming Lips za absurdalny z punktu widzenia recenzenta pomysł wydania czterech płyt, aby słuchać ich jednocześnie. Sonic Youth zawinili niesłuchalnością nowego dzieła, szybko porównanego do „Metal Machine Music” Lou Reeda, a Liz Phair po prostu spadała po równi pochyłej, aż do obecnego dramatycznego stanu. Także w Polsce uznani twórcy zostawali poddawani miażdżącej krytyce. Machina swego czasu nie zostawiła suchej nitki na „Construktion of Light” King Crimson, Teraz Rock piórem Weissa zjechał niedawno wydane „Love” rodziny serów Martinów, zaś stosujący pitchforkową skalę Porcys dał 0.0 Niemenowi za groteskowe „Spodchmurykapelusza”.

Można by więc zaryzykować tezę, że skrajnie niska ocena jest takim samym świętem jak najwyższa. Rytuał „zjebki” służy utrzymaniu delikatnej homeostazy recenzenckiej braci, wskazanie winnego oczyszcza całe środowisko. Gdzie w ustalonym porządku jest miejsce dla Federline’a? Teoretycznie wydawałoby się, że w sztafecie pokoleń przejmuje on pałeczkę po Vanilla Ice, absolutnej legendzie gównianego rapu. Tylko że Federline ponosi nie tylko artystyczną klęskę, ale przede wszystkim komercyjną. Nikt nie kupuje jego płyt, a trasa koncertowa okazała się absolutną porażką. Kevin nie ma swojego Czeczetkowicza, którzy uczyniłby go Kononowiczem przebierającym się w świętego Mikołaja za kasę. Nawet najciekawszy aspekt bycia Kevinem Federlinem, czyli seks z Britney Spears, przeszedł do historii. Nie ma większego przegranego niż Kevin w całej Ameryce roku 2006, pomijając oczywiście Donalda Rumsfelda. Donald jest stary, nie zajmie już żadnego miejsca, ale Federline ma szansę się odbić od dna. Po prostu musi nagrać drugą płytę. Średnia ok. 7 na Metacritic to wyzwanie dla największych.

Jakub Radkowski (31 grudnia 2006)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także