„Cuz I Love You” czyli muzyka popularna na rzecz samoakceptacji
19 kwietnia 2019 roku, czyli jakieś półtora roku temu, na rynku fonograficznym pojawiła się płyta, którą nasza redakcja nieco przespała. Może był w tym jakiś wyższy cel (ach, te błędy poznawcze), gdyż w momencie podjęcia dosyć spontanicznej decyzji o cyklu tekstów dotyczących kobiet w muzyce, pomysł na zmierzenie się z „Cuz I Love You” od Lizzo był jednym z pierwszych moich skojarzeń. A przyczyna tego jest prozaiczna: Schudnij, jaki facet będzie Cię chciał z taką nadwagą? Brzmi znajomo? Niestety…
Może już na wstępie – nieco offtopowo – uprzedzę potencjalną krytykę. Cienką potrafi być granica między pochwałą zdrowego stylu życia a stygmatyzacją osób z nadwagą. Brak wyczucia w tej delikatnej materii powoduje niestety niezrozumienie istoty problemu. Otyłość jest chorobą – naprawdę poważną chorobą. Potrafi ona w bardzo zakamuflowany sposób wyniszczać latami całość organizmu (zwiększa ryzyko cukrzycy, nadciśnienia itp). Są to rzeczy, o których trzeba mówić głośno i na temat których trzeba społeczeństwo edukować. Natomiast wszelkie próby apelowania do jakiegoś wyimaginowanego poczucia estetyki u płci przeciwnej, czy też próby rzekomego motywowania otyłych ludzi do wzięcia się za siebie za pomocą terapii szokowej (czyli niczego innego niż przywoływania stereotypowych uprzedzeń wobec takowych osób), są w istocie najzwyklejszą nagonką na ludzi, którzy i tak częstokroć muszą już mierzyć się z problemem otyłości na płaszczyźnie zdrowotnej. Bo wiecie – „krytyka” (właściwie to hejt) oparta na wymienionych wyżej przesłankach sprawi, iż krytykowana osoba prędzej zamknie się w sobie i zacznie – na przekór jakiejkolwiek racjonalności – zajadać swoje smutki.
O ile otyłość bywa w sposób nietaktowny (lekko mówiąc) krytykowana zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet, to te drugie mogą znosić ją niestety dużo gorzej. Im bardziej patriarchalne społeczeństwo, tym bardziej to kobieta powinna wyglądać. Bo przecież faceci to ta brzydsza płeć i w ogóle to magiczne liczby 90-60-90 jako jakiś – tfu – ideał kobiecej sylwetki. Gdyby to wszystko było takie proste... A przecież nie jest! Kto widział „Trzy Gracje” Rubensa ten wie.
Formy patriarchatu zmieniają się wraz z postępującą ewolucją społeczeństw. Rynek muzyki pop jest tutaj ciekawym przykładem. Mamy w końcu historie niektórych wokalistek-ikon – skandalistek, które przesuwały granice tego, co damie wypada, a co nie. Kultura konsumpcyjna wchłonęła te wszystkie anty-pruderyjne, zrzucające zasłonę tabu z kobiecej seksualności tendencje. Patriarchatem to jednak nie zachwiało (przynajmniej nie w taki sposób, jakiego można by oczekiwać) – ten zaadoptował się do zmieniającej się rzeczywistości. Skoro seksualność przestała być tabu, niech zyskają na tym patriarchalnie ukształtowani mężczyźni, którzy będą sobie mogli – tfu - popatrzeć i poużywać. Stąd niestety bierze się w dużej mierze kreacja pewnych trendów w kontekście urody kobiet, wytwarzane są chorobliwe wręcz wzorce wspomnianego już ideału jako jakiejś kwintesencji seksowności. Cały ten prężny przemysł urody, retuszowanie zdjęć i szukanie odpowiednich perspektyw pod nie – kultura spektaklu as its finest – chciałoby się rzecz.
Zastanówmy się przez chwilę przy ilu teledyskach na platformie Youtube można wszak znaleźć cięte komentarze w stylu „1% music, 99% porn”? A ile łapek w górę one zbierają! Ale faktem jest, że mężczyznom też się rykoszetem oberwało – ideał napakowanego, wytatuowanego byczka z idealnie przyciętym zarostem i zawadiacką fryzurą nie wziął się w końcu znikąd.
Ale te tendencje wciąż się zmieniają i ewoluują. Lizzo jest bezpruderyjna, nie chowa się ze swoją seksualnością (przeczytajcie sobie tekst do „Tempo”). Zwróćmy teraz jednak uwagę na to, iż Lizzo szczupłą osobą nie jest i podkreśla to na każdym możliwym kroku (od okładki poprzez teksty piosenek, na wypowiedziach kończąc). Jest w tym ponadto niesamowicie autentyczna – do tego stopnia, iż niezwykle trudno byłoby kwestionować jej silnie manifestowaną kobiecość, opierając się jedynie na tej pojedynczej i jakże prymitywnej przesłance, iż ma w pasie nieco więcej niż życzyliby sobie niektórzy projektanci mody. „Like a Girl” jest tego najlepszym bodaj przykładem. Potężna popowa kompozycja, garściami czerpiąca z klasyków R&B, soulu, funku, a nawet jazzu (te klawisze w tle), stanowiąca najczystszą formę afirmację kobiecości w całym jej spektrum. Ogólnie rzecz biorąc, przyjęte środki wyrazu w warstwie muzycznej (preferowanie durowych tonacji) idealnie współgrają z ogromem pozytywnego przekazu wysyłanego w świat przez Lizzo. Dodajmy do tego również autoironiczne, ale również ironiczne w stosunku do przemysłu teledyski („Juice”) i w ostateczności dostaniemy spójną, autentyczną i mogącą szeroko oddziaływać strategię artystyczną. Lizzo można traktować jako takie muzyczne źródło pozytywności, mające potencjał do tego by porwać – w sumie – nie tylko kobiety, ale właściwie to każdego z osobna. Jest w „Cuz I Love You” coś, co sprawia, że nawet ludzie niekoniecznie popem zainteresowani potrafią się tu odnaleźć. Czyż to nie budujące, że takie zjawisko w mainstreamie zaistniało? A czyż to nie budujące, iż w taki sposób zwalcza się szkodliwe stereotypy na temat jakiegoś wydumanego kultu idealnej sylwetki? Według mnie – bardzo!