Recenzje 2019: post scriptum
Jak zawsze bezpośrednio przed właściwym podsumowaniem prezentujemy Wam recenzje albumów, które w 2019 były warte uwagi, a których dotychczas nie zrecenzowaliśmy. Skupiliśmy się głównie na rzeczach dobrych i bardzo dobrych, bo to był niezwykle mocny rok.
Clairo – Immunity (6/10)
Byłeś jedną z pierwszych osób, które oglądało półamatorski teledysk „Pretty Girl” na Youtubie. Jeszcze w 2017 roku bacznie śledziłeś ją na Bandcampie i słuchałeś płyt, których dalej do dzisiaj nikt nie zna. Clairo była Twoją girl next door, tyle że z internetu; skromną dziewczyną z gitarą, która grała urocze piosenki tylko dla Ciebie i czterech innych facetów z sąsiedniej półkuli ziemskiej. Nastał rok 2019 i w zasadzie nic się nie zmieniło: Clairo dalej nagrywa te same kawałki, jest ciągle tą samą skromną osobą co zawsze i wciąż masz wrażenie, że mieszka dwa piętra wyżej. Jedyne różnice to 45 milionów wyświetleń „Pretty Girl”, parę milionów polubień na społecznościówkach i szturmowanie rankingów rocznych na Pitchforku. Chciałbyś powiedzieć, że się sprzedała, ale nie możesz, bo w zasadzie robi to co zawsze i dalej nagrywa indie-popowe albumy, jakie lubisz najbardziej. Co tak właściwie stało się w międzyczasie, że tyle osób pokochało naturalność i zwyczajność Clairo? Złośliwi powiedzieliby, że rodzinne powiązania z biznesem, ale bardziej robotę zrobiła seria mocno klikalnych w internecie singli. Chciałoby się napisać, że „Immunity” to w końcu jej egzamin z dojrzałości, ale album – podobnie jak całość jej kariery – opiera się na przebłyskach. Mamy najlepsze pop-klawisze tego roku w postaci „Bags”, mocno emocjonalny i ożywczy wprowadzacz „Alewife”, ciętą instrumentalnie i przesłodką wokalnie „Sofię”, trącący gospelem i odrobinę przydługi podręcznikowy zamykacz „I Wouldn't Ask You”. W zasadzie całość można by sprowadzić do (również nierównej) epki w rodzaju „diary 001”; nad płytą nadal unosi się urok początków jej działalności. Co prawda nie ma już tego lo-fi, który pamiętasz jeszcze z Bandcampa, ale Clairo dalej pozostała „Pretty Girl”, którą odpaliłeś jako wierny fan dwa lata temu przed całym tym hajpem. (Mateusz Mika)
Koza – Mystery Dungeon (6/10)
Rzyg – to pierwsze słowo, które pojawia mi się w głowie, gdy myślę o tej płycie. Brzęczy mi ono w głowie także, gdy myślę o niej dalej. Debiutancki album Kozy zdecydowanie nie należy w pierwszym zetknięciu do przyjemnych doznań, zarówno przez pretensjonalne teksty (można próbować bronić głębi tutejszych metafor, ale nie jestem w stanie dać się przekonać, że nie są one w większości przeintelektualizowane), średnie brzmienie, czy watermarki w postaci sz-szymek na bicie JOŁ na początku większości utworów. Jest jednak w tej płycie coś, co spowodowało, że mimo tego dyskomfortu, dość intensywnie się nią przez chwilę zasłuchiwałem, może nawet odczuwałem wobec niej, jak i samej postaci Kozy, pewną fascynację.
To chyba przez to, że nigdy nie spotkałem się z tak autentycznym opisem procesów myślowych na narkotykowym bad tripie z oczu zbuntowanego młodzieńca. Patrząc na Kozę w wywiadach widać, że on sam odczuwa lęk przed tym, co na tej płycie zrobił i jestem w stanie uwierzyć, że to nie jest zagranie pod publiczkę. Jasne, spora część albumu to bełkot, no ale to chyba naturalne w takim stanie. Jak wszystko staje się szare, a w tobie kotłuje się tylko nienawiść, strach i wkurwienie, to ciężko wyrazić to bez jakiejś dozy bełkotu. I dzięki temu, że Koza wydaje się być tak zaangażowany w ten beznadziejny stan w okresie tworzenia tego materiału, słowa wydobywające się z jego ust tworzą obraz, który jest w stanie wciągnąć, intensyfikując się wraz z rozwojem płyty i pod koniec osiągając wręcz przesadnie namacalny stan. Jeżeli Billie Eilish to przedstawienie chorób psychicznych w sposób, który może uchodzić za będący cool, to Koza pokazuje nam tę stronę, której każdy się boi. I mnie jego wizje jednak kupują, bo świat przez niego wykreowany wywołał we mnie sporą dawkę prawdziwego niepokoju. (Jakub Nowosielski)
Rammstein – Rammstein (6/10)
Dziesięć lat kazał czekać fanom Rammstein na nową płytę. Dziesięć lat minęło tylko po to, by zespół odgrzebał swoje stare patenty i nagrał kolejną porcję piosenek, które wszyscy dobrze znamy. Jednakże nie jest to przytyk do Rammsteina sensu stricto, raczej do całego gatunku jakim jest Neue Deutsche Harte. Konkurencja nie próżnowała: swoje albumy wydał zarówno Oomph!, jak i Eisbrecher. Jak na ich tle wygląda najnowsze dzieło niemieckiej legendy? Plasuje się gdzieś w środku stawki. Jeśli nie można konkurować formą, trzeba konkurować melodiami, a do tych Rammstein zawsze miał nosa. Słychać jednak, że te dziesięć lat odbiło się na węchu niemieckich gigantów. O ile single robią przysłowiową robotę (szczególnie „Auslander”), o tyle reszta raczej nie zapada głęboko w pamięć. Pewnym wyjątkiem jest tutaj „Was Ich Liebe”, ale to i tak za mało by można było tu mówić o powrocie z przytupem. (Grzegorz Mirczak)
(Sandy) Alex G – House of Sugar (7/10)
One, two, three, I count black sheep on my way to sleep. Pamiętacie film Spike’a Jonze’a „Gdzie mieszkają dzikie stwory”? Gdzieś na początku ośmioletni Max zły ucieka z domu. W lesie natrafia na staw, a przy brzegu na zacumowaną łódkę. Wsiada do niej i zaczyna płynąć, po czym staw ten zamienia się w ocean, a sam Max trafia do innego, baśniowego świata, w którym mieszkają tytułowe stworzenia.
Luźno przytaczam ten przykład z trzech powodów. Po pierwsze – uczucia, które budzi we mnie płyta Alexa, są podobne do tych, pojawiających się kiedy myślę o filmie Jonze’a. Mówię tu mniej więcej o mieszance jakiejś tajemniczej, sielankowo-dziecięcej nostalgii z niepokojem, który wyraźnie wybrzmiewa gdzieś w tle. Po drugie – Max rozgoryczony swoją sytuacją domową, jak na dziecko przystało, ucieka w świat fantazji, a „House of Sugar” to naprawdę gorzki album, skąpany w kolorowej, bajkowej i słodkiej otoczce. Po trzecie – odsłuch ósmego albumu Giannascoliego przypomina nieco podróż, podobną do tej, którą odbył Max. Od pierwszych dźwięków „Walk Away” zostajemy wciągnięci do świata Alexa. Świata całkowicie odbiegającego od standardów panujących w naszej rzeczywistości. Świata pełnego abstrakcji, psychodelii i oniryzmu. Na początku trzeba się do niego przyzwyczaić, ale z czasem okazuje się, że jest to świat, do którego warto uciec, chociażby na te 37 minut, bo atmosfera, którą się charakteryzuje, jest absolutnie wyjątkowa. Giannascoli otwarcie przyznaje się do czerpania inspiracji m.in. ze swoich snów, co dobitnie odbija się na jego muzyce. Mało było w tym roku albumów równie immersyjnych co „House of Sugar” i za to tak bardzo go cenię. (Jakub Małaszuk)
Chromatics – Closer To Grey (7/10)
„Dear Tommy” w przeciwieństwie do „Chinese Democracy” się pewnie nigdy nie ukaże, ale wszyscy ci, którzy czekali na ten zaginiony album, dostali w 2019 nową muzykę od zespołu Johnny’ego Jewela. Czy tak dobrą, jak na podstawie tego, co się zdążyło ukazać na singlach, wydaje się być „Dear Tommy”? Na pewno jest mniej ambitny: „Closer To Grey” jest krótkie, zwarte i nastawione na proste piosenki. Nie ma nic wspólnego z epickim rozmachem „Kill For Love”. Nie znaczy to jednak, że Chromatics wypuścili dla wyposzczonych fanów jakieś odrzuty studyjne. To po prostu kolejny zestaw utworów tworzących spójną całość. „Closer To Grey” jest obdarzone małą ilością niepokojących instrumentalnych pasaży, które Chromatics lubią wplatać w przyjemne dla ucha piosenki.
Płyta jest dość bliska temu, co Jewel robił w Desire, a co zostało rozsławione przez film „Drive”: nocny, klimatyczny synthpop ze znakomicie prowadzonymi motywami syntezatora. „You’re No Good”, utwór tytułowy i „Twist The Knife”, pojawiające się zaraz po sennym i chłodnym coverze „The Sound Of Silence” (pamiętamy cover Neila Younga, który otwierał „Kill For Love”), to Chromatics maksymalnie przebojowe. Potem pojawiają się trzy kawałki spokojniejsze, w tym znakomite „Light As A Feather” – te z kolei przywołują klimaty, które Chromatics wprowadzali w barze z trzeciego sezonu Twin Peaks, choć trzeba przyznać, że mniej tu shoegaze’u. A propos shoegaze’u, pojawia się pod koniec tracklisty kolejny cover, tym razem protoplastów gatunku Jesus and Mary Chain. Dopiero w końcówce tego numeru zespół odchodzi od prostej, piosenkowej formy i zanurza się trochę w sennej repetycji. Nie dostaliśmy więc oczekiwanego epickiego opus magnum, ale ten piosenkowy zestaw powinien wszystkich zadowolić. (Michał Weicher)
Fontaines D.C. – Dogrel (7/10)
Otoczka, jaka powstała wokół Fontaines D.C., była intrygująca: oto młodzi pasjonaci poezji siedzą przy stoliku w dublińskich barach, chleją piwo i wykrzykują ulubione wersy, coraz bardziej przy tym niezrozumiale bełkocząc. Kiedy następnego dnia kac pozwala w miarę normalnie funkcjonować, spotykają się i bawią muzyką, a wychodzi im to co najmniej świetnie. W pewnym momencie mogło się wydawać, że balonik napompowano chyba jednak trochę za bardzo. Ilość nazw zespołów, jakie pojawiały się przy okazji artykułów i wzmianek o Fontaines D.C., kazała bowiem zastanowić się, czy kogoś przypadkiem nie ponosi wyobraźnia: The Clash, The Smiths, Joy Division, The Cure, The Pogues, The Fall, Suede, The Libertines to jedynie niektóre spośród nich. Tylko jak już przychodzi co do czego, to faktycznie coś z każdej spośród tych grup na „Dogrel” słychać.
Z tych wszystkich inspiracji udało się stworzyć coś bardzo spójnego i przy okazji przebojowego. Jest tu witalność, melancholia i miła zadziorność sprawiające, że śmierć rocka po raz tysięczny można odwołać. Nie cierpię sformułowania „charyzmatyczny wokalista”, ale tutaj ono pasuje idealnie. Uliczny akcent Griana Chattena to przecież prawdziwa radość dla ucha. Dodam jeszcze, że Fontaines D.C. na swojej debiutanckiej płycie są tak irlandzcy, jak tylko można sobie wyobrazić. Słuchając „Dogrel” pragnienie położenia się pod nalewakiem z Guinnessem i potrzeba, by ubranie natychmiast zaśmierdziało (zapachniało?) papierosowym dymem są jak najbardziej na miejscu. Po kilku przesłuchaniach te marzenia stają się coraz słabsze, a sam urok odrobinę gaśnie, ale nadzieja, że z następną płytą wybuchną jeszcze mocniej, ma bardzo racjonalne przesłanki. (Michał Stępniak)
Tim Hecker – Anoyo (7/10)
Porwę się na stwierdzenie, że „Konoyo” i „Anoyo” to najsłabsze albumy Heckera w odchodzącym dziesięcioleciu, ale nie oznacza to, że są to albumy słabe; w mojej opinii, Hecker nie osiąga na nich poziomu wyznaczonego przez „Ravedeath, 1972” czy „Virgins”. Nie mogę mu jednak odmówić, że wciąż stara się redefiniować swoją muzykę, tym razem biorąc na warsztat gagaku, klasyczną japońską muzykę dworską. O ile „Konoyo” kładło nacisk na elementy japońskie, były one wyraźnie słyszalne, a o tyle „Anoyo” skupia się bardziej na tle, na klasycznym heckerowskim granulacie, wysuwając na pierwszy plan szumy i trzaski, do których Hecker nas przyzwyczaił. „Konoyo" było ansamblem gagaku przepuszczonym przez współczesne efekty dźwiękowe, „Anoyo” jest tym, co zostało w kablach; jest milknącym hichiriki podczas jesiennej ulewy. (Damian Kowal)
Injury Reserve – Injury Reserve (7/10)
Wyraziłem kiedyś opinię, że Injury Reserve to takie przyjemniejsze dla ucha Death Grips i dostałem na to odpowiedź, że nie dało się gorzej zareklamować tego zespołu. Cóż, tłumaczę się – dostrzegłem w IR podobny poziom brawury, co w DG. Przyznaję też, że nie chwyciła mnie ta płyta od razu – pierwszy odsłuch nie dał mi żadnych wrażeń, drugi doprowadził do cichego meh, nuda, dopiero trzeci pozwolił mi odkryć prawdziwą wartość pierwszego legala Injury Reserve. Dopiero kiedy dotarł do mnie niezwykle brawurowy sampel z Thee Silver Mt Zion w „What a Year It's Been” stwierdziłem, że to bardzo dobra płyta jest. Warto wskazać też „Rap Song Tutorial”, prześmiewczą krytykę powtarzalności współczesnego hip hopu czy nagrany z JPEG Mafią „GTFU”, który jest soczystym bragga. Śmiało stwierdzam, że Injury Reserve było jednym z najjaśniejszych punktów w zeszłorocznym rapie, czekam na więcej. (Damian Kowal)
Jerkcurb – Air Con Eden (7/10)
Chociaż parę utworów z płyty wyszło dwa, a nawet trzy lata temu, dopiero w tym roku Jerkcurb, solowy projekt Jacoba Reada, wypuścił pierwszy pełnoprawny album. Album na pograniczu twórczości Maca DeMarco, Crumb, Grizzly Beara i Badalamentiego, odpływający w strony bedroom popu, trochę slowcore’u, TE KLIMATY. I robi to bardzo dobrze, świetnie operując dynamiką, pogłosami oraz aranażacjami, w oparciu o mocno niebanalne akordy i przecinające się zewsząd linie melodyczne.
Główny problem jest jeden, dość podobny do problemu z „U.F.O.F” Big Thiefa: mimo, że jest tu parę ósemkowych, może nawet dziewiątkowych strzałów, całość zawiera także trochę zapełniaczy, które wydają się niepotrzebne. Ani w jakiś ciekawy sposób nie rozbudowują klimatu, który płyta kreuje, ani nie są wypełnione specjalnie interesującymi pomysłami. Dużo lepiej odebrałbym ten album, gdyby ze dwa-trzy kawałki się na nim nie znalazły. Niemniej jednak warto przymknąć oko na te słabsze momenty i docenić ładne rzeczy, czyli „Night on Earth”, „Voodoo Saloon”, „Timelapse Tulip” czy „Midnight Snack”. Jeżeli występy w outrach trzeciego sezonu Twin Peaks to wasze klimaty, a także cenicie sobie zamulaczy z pierwszego akapitu, to nie powinniście być zawiedzeni tym materiałem. (Jakub Nowosielski)
Lastryko – Tętno pulsu (7/10)
Bardziej od piosenek oddalić się nie można. Nie ma tu chwytliwych tytułów (utwory są po prostu ponumerowane), nie ma wokalu, nie ma zwrotek, przejść i refrenów. Jest za to wszechobecny i wszechogarniający rytm, za którym podążają muzycy. Improwizacja na „Tętnie Pulsu” przybiera różne formy – czasem dźwięki snują się powoli i leniwie, innym razem na chwilę eksplodują, niekiedy natomiast tlą się i żarzą. Wszystko płynie, ale siła nurtu bywa różna, przez co album ten na pewno nie nudzi. Wbrew pozorom, „Tętno Pulsu” odebrać można nawet jako całkiem zaskakujące – już bowiem pierwsze nagranie robi słuchaczom niemałego psikusa, wybudzając ich z lekkiego transu i proponując bardziej taneczne motywy. Mnie to przekonuje – trójmiejski projekt doskonale żongluje psychodelicznymi, kraut- i post-rockowymi motywami, aby ostatecznie zrezygnować z odniesień do konkretnych gatunków, kierując się po prostu intuicją. To natomiast wychodzi mu ciekawie i kreatywnie, owocując materiałem tak samo spójnym, co eklektycznym. (Emilia Stachowska)
Piernikowski – The best of moje getto (7/10)
Zeszłoroczny „Sen” Synów był doskonałym rozwinięciem motywów, które czasem były tylko szkicowo zarysowane na debiucie duetu. Krążek można traktować jako surrealistyczną podróż przez typowe polskie blokowisko, przejaskrawiony, wiedziony lynchowską logiką. Przede wszystkim jednak prezentował doskonałe zgranie industrialno-onirycznej muzyki z osiedlowym głosem Piernikowskiego i narracja przywodzącą na myśl amerykańskie oldschoolowe klasyki przeniesione na rodzimy grunt w wykoślawionej formie. Sam raper tak mówił o swojej wizji hip-hopu dla Red Bull Nie odpowiada mi szczerość posunięta do granic patosu. Wiesz, te wszystkie hiphopowe prawdy i zwierzenia są ciężkie do słuchania (…) Ja cenię sobie naiwność i jestem naiwny robiąc muzę, ale głębiej mam tam inne levele. Piernikowski solo rozwija pomysły znane z Synów, flow jest tu takie samo, tematyka także oscyluje wokół białasowych klimatów, ale tym, co wyróżnia „The best of moje getto” jest produkcja. Nie jest tak duszna i brudna jak ta serwowana w synowskich nagraniach przez 1988, pojawiają się wręcz kojące, new age’owe dźwięki jak w „White sage”. Podkłady są zaskakujące i zahaczają stylistycznie o brzmienia, o jakie raczej posądzalibyśmy twórców współczesnej elektroniki Andy’ego Stotta („Drive by”) czy Hype Williams. Nie bez powodu Piernikowski uzupełnił te utwory o wokalizy Moniki Brodki, Kachy Kowalczyk z Coals i Adama Repuchy, znanego z muzyki odległej od hip hopu. Samego głosu Piernikowskiego jest tu mniej, a gdy się już pojawia, to też z autotunem. Autor zostawia dużo miejsca na klimat, zabawę brzmieniem, wkręca psychodeliczne repetycje. To kolejny, nowy rozdział tej samej historii, bardzo udany spin-off, który tylko zachęca do dalszego śledzenia obu Synów solo, jak i w duecie. (Michał Weicher)
The National – I Am Easy To Find (7/10)
Po „High Violet” myślałem sobie, że to już peak i zespół się wypali, że od tego momentu zacznie się równia pochyła. No bo spójrzmy na Interpol, Editors, Arcade Fire – wszystkie te smutne indie zespoły z aspiracjami do czegoś więcej, a ostatecznie kończące jak U2, pogrążone w egzaltacji, megalomanii czy nudnej szarości. The National na ich tle okazali się zaś pracowitymi prymusami. Doskonalili swoje brzmienie, uzupełniali je o bardziej awangardowe elementy, pozostając przy tym przystępnymi – jakby chcieli zagrać coś brudnego i dysonansowego w stylu Sonic Youth, ale ostatecznie postanowili zostawić to tylko w tle, by nie zaburzać harmonii. „Sleep Well Beast” było kontrolowanym eksperymentem, bardzo udanym aranżacyjnie. Dość szybko doczekaliśmy się następcy: „I Am Easy To Find” jest z grubsza podobne, pojawia się tu co nieco elektroniki, smyczkowych dodatków Dessnera. Tym, co znacząco różni ten krążek zespołu od reszty ich dyskografii, jest ogromna ilość gości, a konkretnie kobiecych głosów. Co tu dużo gadać, Gail Ann Dorsey, którą kiedyś odkrywał dla siebie Bowie, odcisnęła ogromne piętno na utworach, w których się udziela. Gdy tylko wjeżdża jej głęboki, aksamitny głos w openerze, to jakby otwierała się wyrwa na niebie. Tak samo jest w nawiedzonym „Roman Holiday” i „Hey Rosey” (znów, to jak śpiewa słowa „Please Do It Again” jest absolutnie obezwładniające). Sharon van Etten i Lisa Hannigan świetnie wpisują się w „The Pull Of You”, uzupełniając się z niskim głosem Berningera. Momentami anielskie, momentami zmysłowe damskie wokalizy są bardzo dobrze dobrane i wcale nie ma się wrażenia, że to tylko pomysł na odświeżenie brzmienia. Ten najbardziej spokojny i zniuansowany w aranżacjach album zespołu dokładnie tych dodatkowych głosów potrzebował. Jedyne, czego można się tu przyczepić, to długość krążka – gdyby skrócić go o kilka utworów (szczególnie przesadnie wydłużane, proste w gruncie rzeczy „Not In Kansas”) nie wyróżniających się szczególnie, to te pozostałe 45 minut byłyby esencjonalne. Wciąż jednak jest to ten sam, wysokiej klasy nokturnalny, idealnie skrojony indie pop. (Michał Weicher)
The Twilight Sad – It Won/t Be Like This All the Time (7/10)
Z płyty na płytę The Twilight Sad wydają się szlifować swoje post-punkowo/nowofalowe rzemiosło, opanowując sztukę pisania piosenkowych mini-dramatów w coraz wyższym stopniu. Jeżeli nawet nieco stonujemy entuzjazm, to w najgorszym razie wypadałoby chociaż przyznać, że Szkoci z pewnego poziomu zwyczajnie nie schodzą. Gitary, klawisze, sekcja rytmiczna i wokal na „It Won/t Be Like This All the Time” łączą chłód i surowość z przenikliwością i emocją, opanowanie z desperacją, a liryczność z nieustannym podskórnym nerwem.
Oczywiście największa przyjemność kryje się w tych kilku godnych wyróżnienia singlowych fragmentach. Taki bez wątpienia stanowi ulokowany w centrum albumu „I/m Not Here [Missing Face]”, przejmujący w zasadzie za sprawą kilku wariacji jednej linijki refrenu: I don’t wanna be arrround you anymore. Nic a nic nie ustępuje mu kończący „Videograms”, który, mimo że pozbawiony jest tak wyrazistego chorusu, to za sprawą bogatych w brzmieniowe niuanse tekstur i fantastycznego wręcz operowania przez zespół melodyjnością, okazuje się w pełni satysfakcjonującym, krwistym finałem. Polubić można jeszcze choćby przygniatające syntezatorowym motywem-potworem, epickie „Keep It All To Myself”, gdzie zarówno wokalista, jak i klawiszowiec pozwalają się ponieść melodramatycznemu nastrojowi.
Ogółem tej eightiesowej, mrocznej melancholii można tu znaleźć całkiem sporo. Za najjaskrawszy przykład niech posłużą momenty balladowe, ładny i wzruszający „Sunday Day13” oraz gotycko romantyczny, wędrujący w głęboką noc „The Arbor”, w którym The Chameleons okresu „Script Of The Bridge” spotykają The Smiths. U chłopaków z Glasgow jest więc co najmniej dobrze, a kto wie, czy nie lepiej niż kiedykolwiek. Fani smutnawych odmian współczesnego indie rocka mają czego słuchać. (Łukasz Zwoliński)
WaluśKraksaKryzys – MiłyMłodyCzłowiek (7/10)
Nie wstydźmy się powiedzieć tego głośno: to, że jakiś niezalowy zespół zaliczył występ w Dzień Dobry TVN, można jak najbardziej uznać za sukces. WaluśKraksaKryzys zdecydowanie zasłużyli na wszystkie zebrane pochwały. “MiłyMłodyCzłowiek” wyraźnie wyróżnia się na tle innych tegorocznych dokonań niezalu. Można wręcz powiedzieć, że w jakimś sensie jest to pomost pomiędzy niezalem właśnie a trójkową alternatywą, czymś, co godzi ze sobą te dwie przeciwne na pozór sceny. Gitarowe granie, które zjedna sobie nawet największego miłośnika alternatywy, a dla słuchaczy radia nie będzie przesadnie niezrozumiałe. Ta przyjemna otoczka kontrastuje jednak z tekstami: pełne niezadowolenia, brutalne nieraz w opisywaniu rzeczywistości wersy skłaniają do kontestacji świata w jakim przyszło nam żyć. Obok problemów takich jak globalne ocieplenie, pojawią się też bardziej osobiste odczucia, jak frustracja i brak zadowolenia z życia; zresztą refren Na siłę są szczęśliwi, a ja, ja nie mogę można uznać za jeden z tych hymnów, które myślę, że z czasem staną się nową „Generacją nic”. WaluśKraksaKryzys to bez wątpienia zespół, który jeszcze nas zaskoczy. Warto więc śledzić ich przyszłe poczynania. „MiłymMłodymCzłowiekiem” udowodnili, że nie lubią brnąć w utarte schematy. Czas pokaże, jakie ścieżki sami wydeptają. (Marcin Kornacki)
American Football – American Football (8/10)
Gdy 15 lat po wydaniu legendarnego debiutu American Football postanowił się zreaktywować, bardzo chciałem, żeby zespół nie szedł za ciosem i nie nagrywał nowego materiału. Bałem się, że muzycy nie udźwigną ciężaru oczekiwań fanów i stworzą średnią płytę, której nie warto byłoby sprawdzać, gdyby nie znany szyld. Rok 2016 pokazał mi, że miałem rację: „American Football (LP2)” było słownikową definicją rozmieniania się na drobne, której nie ratowały pojedyncze kompozycje pokroju „I Need a Drink (Or Two or Three)”. W tym kontekście samą informację, że grupa wyda w 2019 kolejny album, odebrałem z mieszanymi uczuciami, jednak zapowiadający całość singiel „Silhouettes” częściowo niwelował obawy: ponadsiedmiominutowa kompozycja, czerpiąca zarówno z „Daydreaming” Radiohead, jak i z dorobku Steve’a Reicha oraz z początków American Football, dawała do zrozumienia, że nie będzie to łapczywy skok na kasę, a raczej dojrzały i przemyślany krążek.
Na przestrzeni niemal pięćdziesięciu minut zespół nie tylko eksploruje tereny znane z ich wczesnej twórczości („Doom in Full Bloom”), prezentuje przepiękne piosenki („Uncomfortably Numb” oraz „I Can’t Feel You” z gościnnym udziałem odpowiednio Hayley Williams i Rachel Goswell), bawi się we własną wariację na temat post-rocka („Silhouettes”), ale też kreuje dreampopowe wręcz krajobrazy („Mine to Miss”, „Life Support”), sprawiając, że aż się prosi, by sklasyfikować tę płytę jako dreamo. Klimat „American Football” odwzorowuje, tak samo zresztą jak poprzednie albumy grupy, określoną porę roku: jeśli debiut był muzyczną pocztówką z końcówki lata, a sofomor przesiąknął jesienną melancholią, to trójka jest płytą zimową. Ten chłód podany jest jednak w taki piękny sposób, że nie da się tym krążkiem nie zachwycić – w kategorii smutnych rzeczy w 2019 roku mało kto mógł American Football zagrozić. (Marcin Małecki)
Nick Cave and The Bad Seeds – Ghosteen (8/10)
Wszystko już zostało o tym albumie powiedziane, przeciwnicy i zwolennicy tego krążka usadowili się na swoich bezpiecznych miejscach, część ludzi nie dała rady dobrnąć do końca drugiej płyty, dla innych zaś był to soundtrack do własnych problemów, bardzo bliski sercu materiał. Jedno jest pewne – już po miesiącach, na spokojnie oceniając – jest to album niesłychanie wsobny, autoterapeutyczny, taki, którego nie da się zestawić z innymi wydawnictwami, nawet z post-traumatycznymi albumami Elveruma, bo to zupełnie inna forma. U Mount Eerie mieliśmy skrajną oszczędność i brutalną, lakoniczną szczerość wyznań jak u Hemingwaya, od Cave’a dostajemy bardzo długi, rozbudowany lament pełen metafor, symboli religijnych i popkulturowych, coś jak połączenie „Boskiej komedii” z Donem DeLillo. Jest to medytacja na temat śmierci najbliższej osoby, wstrząsająco dosłowna jak w samej końcówce closera Everybody's losing someone / It's a long way to find peace of mind, peace of mind, czy też w samej metaforze ducha, tytułowego Ghosteen (na przestrzeni całego właściwie albumu pojawiają się wątki dusz zmarłych i wstępowania do Raju), czasem mniej bezpośrednia, ukryta w historiach zapożyczonych z głębokiej skarbnicy słowa.
Totalnie rozumiem ludzi, którzy przy tym wysiadają, szczególnie że muzyka jest tu ograniczona do ambientowych plam i rzadkich momentów zagęszczenia aranżacji. Samo Bad Seeds można tu ograniczyć do Warrena Ellisa. Płyta przekracza niebezpieczną granicę między egzaltacją i patosem a zwyczajną groteską, ale nie ma moim zdaniem w tym nic złego. Tak jak pisałem na początku, należy traktować to jako dzieło zamknięte w sobie, osobny świat trawiących artystę demonów, nieprzekładalny na język codziennie konsumowanej muzyki, coś jak „Blue” Dereka Jarmana, które pokazuje to, co widzi i czuje autor: niemożność widzenia świata i wszechogarniającą śmierć. Jest to więc muzyka ważna i obezwładniająco piękna w swej cierpiętniczej formie. Takie „Bright Horses” czy „Sun Forest” są zwyczajnie przepięknymi piosenkami, jednymi z najczystszych i najbardziej wzruszających w repertuarze Cave’a. Nie ma nic dziwnego w tym, że jest tak skrajnie oceniana i myślę, że sam Cave ani przez moment nie myślał o tym, jak zostanie odebrana. W przypadku „Boatman’s Call”, w stu procentach balladowego, kameralnego krążka opinie też było podzielone; wielu uważało, że to szczytowe osiągnięcie Bad Seeds. Cave myślał wtedy głównie o tym, co czuje po rozstaniu i nie widział szans na to, by grać znów jak w czasie „Let Love In”. Mija czwarta dekada, gdy ten człowiek jest na scenie i proszę mi powiedzieć, kto by się spodziewał takiej ambientowej magmy z wykańczającym emocjonalnie storytellingiem? Cave potrafi swoje własne doświadczenia przekładać na język konsekwentnie ewoluującej muzyki jak mało kto. (Michał Weicher)
Floating Points – Crush (8/10)
Swój pierwszy album Sam Shepherd szlifował przez pięć lat, a „Crush” natomiast tylko pięć tygodni. Proces twórczy był tu więc drastycznie krótszy, ale czy przez to mniej owocny? Na pewno nie. „Crush” to ciekawa, pełna pasji i fantazji zabawa przeciwieństwami – chłodne brzmienie syntezatorów uzupełnione jest o oddychające, przestrzenne partie instrumentalne, nad całością zaś unosi się niebywały wdzięk sekcji smyczkowych. Tym samym Floating Points ucieka od – tak często przywoływanej w ostatnim czasie – zdehumanizowanej elektroniki, wymyka się kliszom, przełamuje schematy i proponuje materiał całkiem przyjemny, otulający miękkim puchem, chociaż daleki od patosu, zbędnych ornamentów i przesadnej subtelności. Wszystko jest tu jednocześnie niepozorne, jak i wyraziste, taneczne, ale niezbyt ekstrawertyczne. Podoba mi się taki rodzaj ekspresji – odważnej, ale też ujmująco nieśmiałej, przez co niebywale fascynującej. (Emilia Stachowska)
JPEGMAFIA – All My Heroes Are Cornballs (8/10)
Kanye West od 2018 roku próbuje wyeliminować koncepcję przesadnie długich albumów. Seria nastawionych na większe zasięgi przesłuchowe 80-minutowych monotematycznych potworów skutecznie przestawiła co niektórych słuchaczy na bezpieczniejsze jakościowo ulubione playlisty na Spotify. Jak w ogóle zachęcić kogoś do przesłuchania całej płyty w dobie informacyjnego przeciążenia, gdy przeglądamy średnio trzy portale w ciągu minuty? Można przykładowo wrzucić do niego dosłownie wszystko. Przynajmniej tak spróbował zrobić w poprzednim roku JPEGMAFIA. Można przepraszać Jezusa porównując jednocześnie swoją dakimakurę z bronią, łączyć muzycznie Throbbing Gristle z TLC, zestawiać na krótkiej przestrzeni downtempo oparte na flecie z przyciężkimi gitarowymi riffami. W jednej chwili wyśpiewywać przy ognisku balladowy refren na Woodstocku („Free The Frail”), żeby przenieść się na równie mocno naznaczony środkami odurzającymi industrialny set na Undsoundzie („Kenan Vs. Kel”). JPEG pędzi na złamanie karku jednocześnie całkiem zgrabnie odnajdując się w każdym wręcz plądrofonicznie zmieniającym się dźwięku. Umiejętnie łączy brutalny antysystemowy przekaz swojego albumu z wrażliwością i nerdowym zacięciem kulturowym (od anime poprzez rewolucję z „Dark Knight Rises”). Co najważniejsze 18 kawałków jest ucinane w idealnych momentach przeciążenia treścią, przez co nie mamy wrażenia wyczerpania materiału, co zamyka się w optymalnych 45 minutach. W obecnym modelu słuchania muzyki to dalej może okazać się za dużo, ale taki rollercoaster treściowo-muzyczny chociaż na chwilę może nas oderwać od kolejnej playlisty. (Mateusz Mika)
Janusz Jurga – Hypnowald (8/10)
Natura, kosmos i tajemnica to trzy główne hasła, wokół których krąży twórczość artystów związanych z Opus Elefantum Collective. Słychać to niemal na każdym wydawnictwie, jakie ukazało się pod szyldem labelu: Vysoké Čelo zachęca do międzyplanetarnej wyprawy z głośnym „wzium!” przed każdą podróżą, spopielony proponuje pełną melancholii muzykę zaklętą w duchu przeszłości i starych technologii, Foghorn eksploruje folkowo-ambientowe krajobrazy pełne majestatycznych ruin i labiryntów, Bałtyk tworzy zaś intymny, nastrojowy folk o właściwościach terapeutycznych. Wszystko to i jeszcze więcej znaleźć możecie na fenomenalnej składance, zatytułowanej – nomen omen - „Nature & Cosmos”, a w wydaniu bardziej pulsującym, kołyszącym i mocno romansującym z techno – na albumach Janusza Jurgi.
Tak jednak, jak solowy debiut Jurgi, czyli „Duchy Rogowca”, bazował na wyraźnie ustalonym koncepcie, odnosząc się do kultury i historii tytułowego Rogowca oraz narosłych wokół niego mitów, tak „Hypnowald” dostarcza nam opowieści mniej dosłowne, efemeryczne, korzystając natomiast z podobnych środków wyrazu. To nadal delikatne, subtelne muśnięcia oraz nasączone ambientem pejzaże, ale przedstawiające nam przestrzeń bardziej rozległą, mniej oswojoną, a przez to odrobinę egzotyczną, niepokojąco pociągającą. Każdy dźwięk jest tu perfekcyjnie wyważony, choć całość prezentuje się niesamowicie płynnie – jest łagodna i hipnotyzująca, by ostatecznie wprawić w ekscytujące rozedrganie, zamiast koić zmysły. Teraz już wiecie, jak brzmi tętno lasu, przefiltrowane przez ponadprzeciętną wrażliwość. (Emilia Stachowska)
Katie Caulfield – Tańce Ludowe (8/10)
W kontekście „Tańców Ludowych” najbardziej żałuję tego, że tak późno zdecydowałem się na ich odsłuchanie, a przecież mamy tu do czynienia z hałaśliwym rockiem pierwszej próby. Termin „hałaśliwy” wydaje się zresztą najlepiej oddawać charakter krążka: to nie jest czysty chaos, raczej upoetyzowany mariaż przesterowanych, rozsadzających czaszkę gitar z płynącym i niespokojnym w swej istocie ambientem. Tkwi w tej płycie niesamowity balans między poszczególnymi jej elementami – nawet dosyć ospałe tempo grania (co w przypadków progresywnych kompozycji często skutkuje dłużyznami) staje się elementem jak najbardziej pożądanym. Daje ono wszystkim pięciu kompozycjom odpowiednio wybrzmieć, podkreślając tym samym ich subtelnie podaną folkową stronę. Zresztą zastanówmy się: szybka „Pyrricha”? Nie, to by nie miało żadnych szans. Trzeba nadmienić, że lirycznie dzieją się tu cuda – zaproszenie do współpracy SKY było chyba jedną z najlepszych decyzji zespołu. W konsekwencji otrzymaliśmy jeden z najbardziej emocjonalnych utworów 2019 roku. (Grzegorz Mirczak)
Lana Del Rey – Norman Fucking Rockwell! (8/10)
Wobec Lany Del Rey miałam zawsze nieco ambiwalentne odczucia. Głównie dlatego, że nierzadko jej przekaz nie był zbyt zdrowy: śmierć jest super, narkotyki są świetne, a mężczyzna jest konieczny do szczęścia. Na „Norman Fucking Rockwell!” sprawy mają się inaczej: rozpoznawalne elementy, takie jak przewaga tematyki miłosnej czy upodobanie do ubiegłych dekad zostały, ale Lana pozbyła się towarzyszącego jej wcześniej patosu.
„Norman Fucking Rockwell!” jest przepięknie minimalistyczną płytą. Wynika to prawdopodobnie z kameralnego towarzystwa przy jego tworzeniu – w produkcji i tekstach Rey pomagali bowiem tylko trzej panowie. To bardzo dobrze wpłynęło na atmosferę albumu: wydaje się ona być bardzo intymna i idealnie pasuje do tematów okołomiłosnych. Dzięki wyważonej warstwie instrumentalnej inaczej brzmi głos artystki, jest ona bardziej słyszalna.
Nie dziwi obecności inspiracji latami sześćdziesiątymi czy siedemdziesiątymi, a także znak rozpoznawczy Lany, czyli wiele odniesień kulturowych. Pojawiają się m. in. Sylvia Plath („Hope Is a Dangerous Thing for a Woman Like Me to Have - But I Have It”) czy Denis Wilson („The Greatest”); nawet gitary brzmią, jakby były skradzione od Paula McCartney’a około 1967 roku. Brzmi to naprawdę przepięknie i napełnia nostalgią za czymś nieuchwytnym.
Ujmującym utworem jest „How to Disappear” opowiadającym o ucieczce w świat alkoholu i narkotyków, piękna i hipnotyzująca jest również „Venice Bitch” z długim fragmentem instrumentalnym, z którym się po prostu płynie. Otwierający całość utwór tytułowy wprowadza nas w nastrój disneyowskiej bajki, co jednak szybko zostaje skontrowane pierwszą zwrotką, gdzie pojawiają się między innymi słowa Your poetry’s bad and you blame the news. To chyba uniwersalny problem artystycznych i kreatywnych głów naszych czasów, jak i jakiejkolwiek innej epoki. Intryguje także „Love Song” – to nadal Lana del Rey śpiewająca o miłości, ale jest w tym coś świeżego, udoskonalonego, innego.
W efekcie „Norman Fucking Rockwell!” wydaje się być dojrzałym albumem. Zaprezentowany minimalizm wspaniale łączy się z warstwą liryczną. Widać, że Lana Del Rey z wydania na wydanie się rozwija: w efekcie stopniowo pojawia się powoli Lana w wersji rozszerzonej, deluxe. (Oliwia Jaroń)
slowthai – Nothing Great About Britain (8/10)
Oh boy, ten chłopak to ma; jest w nim pewna ciężka do zdefiniowania mądrość, zmysł obserwacji i umiejętność zamykania tego w zgrabnych linijkach, więc nie dziwnym nie jest, że spowodował spore jarando pośród słuchaczy. Przyznaję, że po pierwszym odsłuchu pomyślałem, że przydałby się taki slowthai w polskim rapie, ale zaraz potem przypomniałem sobie, że ostatniej polskiej rap płyty słuchałem w 2017, więc #gadugadustarydziadu. „Nothing Great...” jest bardzo młodzieńcze, czuć w tych trakach gniew, ale też optymizm, przez co czasami (ale były to niemalże niezauważalne momenty, ot odczucia) miałem wrażenie potknięć, ale nie zmienia to całościowej oceny nic a nic. Wspaniały utwór tytułowy, wyborny featuring Skepty, gęsty grime w warstwie instrumentalnej, bardzo sprawne wersy i przepiękny East Midlands English. Ten dzieciak to ma. (Damian Kowal)
Nilüfer Yanya – Miss Universe (8/10)
Kilka lat temu Louis Tomlinson z One Direction wpadł na błyskotliwy pomysł stworzenia girl bandu, za którym stanąłby jako producent i mózg przedsięwzięcia. Jedną z dziewczyn, które otrzymały propozycję wzięcia udziału w tym projekcie, była – wtedy dwudziestoletnia – Nilüfer. Wydaje mi się, że wielu młodym ludziom trudno byłoby nie przyjąć takiej oferty. W końcu mowa tu o ogromnych rozmiarów promocji. Yanya jednak odmówiła, a swoim debiutanckim długograjem pokazała, że była to dobra decyzja (zwłaszcza, że ostatecznie Tomlinson porzucił swoją ideę).
„Miss Universe” to wzorowo zrealizowany album indie popowy, na którym Nilüfer wykazała się wielkim talentem, przede wszystkim songwriterskim. Z wielką gracją udało jej się połączyć elementy rockowe, popowe, jazzowe oraz elektroniczne, co przełożyło się na słyszalną różnorodność. Niejednostajne tempo, zmiany w instrumentacji i stylistyce. Trudno jest znudzić się tym wydawnictwem, tak wiele się na nim dzieje. Na dodatek, wszystkie piosenki paradoksalnie (biorąc pod uwagę wydźwięk tekstów) charakteryzują się przyjemnym ciepłem i trudno jest oprzeć się wrażeniu, że ta płyta brzmi naprawdę bardzo letnio i lepko. Yanya śpiewa trochę jakby od niechcenia, tu i ówdzie poupychane synkopy, dodają utworom sporo luzu, który podkreśla ten wakacyjny sznyt.
Wydaje mi się jednak, że to wszystko jest trochę pozorne, bo kiedy słucham tekstów Nilüfer, nie umiem nie zwrócić uwagi, na to, że cały ten luz poprzetykany jest jakimś napięciem, jakimś niepokojem. Lyriki na „Miss Universe” są wyraźnie introspektywne i portretują rozterki charakterystyczne dla młodej osoby. Paranoje, miłości, lęki, autoerefleksje i desperackie próby złapania rzeczywistości w garść. Zestawienie muzyki z tekstami sprawia, że „Miss Universe” zaczyna przypominać tę letnią imprezę u ziomka, z której wracaliście sami, stanowczo zbyt intensywnie zastanawiając się nad sobą, albo te sierpniowe wieczory, kiedy nawet ciepło, ostatnie spalone jointy i piękne zachody słońca nie były w stanie przysłonić narastającej melancholii. (Jakub Małaszuk)
Ariana Grande – thank u, next (9/10)
O Arianie Grande dużo można powiedzieć: ma wspaniałe możliwości wokalne (4 i pół oktawy), udziela się społecznie (feminizm, zdrowie psychiczne), przeszła bardzo długą i dość trudną drogę, nie tylko prywatnie, ale i artystycznie.
Jej brzmienie kształtowało się na każdej płycie: począwszy od „Yours Truly” (gdzie sama Ariana przyznaje, że to wszystko było tak wysokie, że aż piskliwe), poprzez „Dangerous Woman” (widoczne zmiany i wariacje gatunkowe), aż po „thank u, next”. W tym momencie można już chyba mówić o Arianie Grande, a nie Mariah Carey naszych czasów.
Grande jest dobrym przykładem, dokąd obecnie zmierzają twórcy muzyki popularnej: w kierunku większej prawdziwości. Na początku tysiąclecia nikomu nie spieszyło się z przyznawaniem do kiepskiej kondycji psychicznej czy zaburzeń odżywiania, tak jakby przykładowo Britney Spears nie była człowiekiem, a niezniszczalnym tytanem (przekonaliśmy się później, że nie była). Od kilku lat widoczna jest jednak tendencja do odkrywania się, a także szczerości na temat natury przemysłu muzycznego: Demi Lovato opowiedziała swoją historię zaburzeń odżywania, a Ariana Grande o korzystaniu z pomocy psychiatry. To ogromne przemiany dla popu, który przestaje już być plastikowy i czasami ujawnia się nawet jako brutalny, co wpływa nie tylko na popkulturę, ale i na jej odbiorców.
Muzycznie „thank u, next” kontynuuje drogę obraną na „sweetener” (porzucenie popu na rzecz R&B), ale w sposób znacznie bardziej chwytliwy i dopracowany. Na „sweetener” działo się zdecydowanie za dużo, czego na szczęście nie można powiedzieć o „thank u, next”. Największe atuty ubiegłorocznej płyty Grande, zaraz po oparciu jej na osobistych przeżyciach, to większa różnorodność w użyciu głosu oraz umiejętne połączenie wspomnianego R&B z popem. Słyszalne jest również wyraźne doskonalenie kunsztu wokalnego: oprócz typowych high notes, możemy też usłyszeć doły Ariany; opanowała też rejestr gwizdkowy (ten moment, kiedy wokalistki rozmawiają z delfinami).
Trudno wybrać najlepsze utwory z tego względu, że każdy służy czemuś innemu. „7 rings” czy „make up” są mało ambitne? Nie wszystko powstało, aby studenci filologii mieli materiał do analizy. Traktuję zresztą pierwszy utwór jako żart: bardzo ironiczny, ale i smutny. Pieniądze oraz sława nie stoją zawsze w równości ze spełnieniem i spokojem duchowym; potwierdzenie tej tezy znajdziemy chociażby w „fake smile”, gdzie mowa o wdzięczności za stan rzeczy, ale i cieniach sławy. W swojej mowie przy odbiorze nagrody Woman of the Year, Ariana Grande powiedziała, że jest we wspaniałym momencie, jeśli chodzi o karierę, a w dramatycznym punkcie życia prywatnego. Świadczą o tym „ghostin’” czy „imagine” (podobno stworzone z myślą o niedawno zmarłym Macu Millerze, z którym wcześniej była związana). „ghostin’” jest okrutnym wyciskaczem łez, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że zawiera on sample z „2009” Millera. Z drugiej strony, Ariana zapożycza też z utworów *NSYNC czy Julie Andrews, co jest pełne sprzeczności, ale zabieg ten świetnie ukazuje ją jako personę. Wiele miejsca poświęcone jest również miłości do siebie i samoakceptacji („thank u, next”, „N.A.S.A.”, „bloodline”), z czym zmaga w jakimś momencie życia praktycznie każdy.
Ariana Grande z pewnego rodzaju produktu rynku muzycznego stała się osobą, która istnieje naprawdę, odczuwa, nie jest bytem, który widzimy w Internecie czy istnieje tylko na przestrzeni dźwiękowej. Jest kobietą, która talentem i ciężką pracą zdefiniowała siebie. (Oliwia Jaroń)
Komentarze
[27 stycznia 2020]
[22 stycznia 2020]
[21 stycznia 2020]