Domoffon Festiwal 2015

Zdjęcie Domoffon Festiwal 2015

Wspominamy wybrane koncerty z pierwszej, ale nie ostatniej, edycji łódzkiego festiwalu Domoffon.

Nagrobki

Zawsze miałem niejasną, problematyczną relację z zespołem Gówno. Nawet pastiszowe podejście do polskiego punk rocka nosi znamię okrutnej siermięgi. Jebanie systemu anno Domini 2015 jest podejściem tak leniwym i wtórnym, że próżno szukać w nim jakiejś szczerości. Oczywiście członkowie zespołu igrają sobie z tym schematem, przez co ich koncerty są naprawdę śmieszne - jednak moim ulubionym utworem projektu była w duszy coldwave'owa "Spowiedź umarłego". Wydaje mi się, że przez dobroduszną bekę z panczurstwa na pierwszy plan przebił się tam faktyczny egzystencjalny niepokój. Tak niby nieśmiało, ale nie przez przypadek.

Nagrobki, duet złożony z wokalisty i bębniarza Gówna, kontynuuje drogę tego kawałka. To dalej muzyka w tym samym pastiszowym tonie, ale humor jest znacznie czarniejszy: spektrum tematów zawęża się do depresji i śmierci. Gitara gra w kółko proste motywy, żywcem wycięte z randomowego polskiego smętu lat osiemdziesiątych, od czasu do czasu pojawiaja się komiczne pseudo-sonicyouthowe zgiełki. To mógłby być ulubiony skład Mojo Jojo, sportretowanego w śpiewniku rozdawanym przez zespół (za tę akcję małe czarne serce - kserowane inicjatywy na propsie). Zawsze warto pośmiać się z tematów ostatecznych, nawet - a może i zwłaszcza? - w warunkach festiwalowych. Był to jednowymiarowy występ, ale mimo wątpliwości skłamałbym, gdybym powiedział, że źle się bawiłem. (Miłosz Cirocki)

Ukryte Zalety Systemu

Drugi występ ZUS-u w przeciągu kilku tygodni, który miałem okazję zobaczyć (pierwszy raz na Off Festiwalu). Przekonałem się więc, jak panowie wypadają na scenach różnych rozmiarów, i muszę przyznać, że chociaż post-industrialne łódzkie zabudowania i mniejszy dystans między zespołem a publiką powinny zdecydowanie sprzyjać minimalizmowi tego projektu, to jednak koncert na Offie był intensywniejszy. Ale nie jest to bezpośrednia wina zespołu. UZS są już chyba trochę zmęczeni koncertowaniem, co odbiło się na strunach głosowych głównego wokalisty. Zastrzeżenia można mieć również do dźwiękowców – gitara co jakiś czas ginęła, a klawisze były ledwo słyszalne. Poza tym było bardzo dobrze, potwierdziło się, że to ścisła czołówka nadwiślańskiego post-punka, zespół brzmiący tyleż klasycznie, co świeżo, w czym zasługa kontrastu między dyscypliną a chaosem, wprowadzanym przede wszystkim przez dysonansowe zagrywki. Sposób pisania tekstów, choć aktualnych, na papierze może trącić myszką, ale te surowe, dywersywne slogany są napisane z humorem, dzięki czemu raczej duszna muzyka dostaje nieco powietrza. Po drugim kontakcie z zespołem każdy kawałek z debiutu momentalnie się rozpoznaje, tak jakby pamiętało się je z zakurzonych, Tonpressowych winyli. Nie jest to jednak typ kompozycji, które stopniowo odkrywają swój urok, więc żeby nie doznać przesytu, muszę już odpocząć od ”Memorystyku”, „Obcego”, „Planety Map” czy „Samotności ankietera” i poczekać na świeży materiał. (Karol Paczkowski)

The Fall

Nie ma chyba możliwości, żeby jednoznacznie ocenić, czy koncert The Fall w Łodzi przybrał taki kształt z powodu zaplanowanego wcześniej performance'u, czy był wynikiem spontanicznej, intuicyjnej improwizacji, czy może zadecydowały głównie sytuacje losowe, generowane przez pijaństwo i humorzastość Smitha. Ale jeśli ktoś koniecznie chce nazywać ten koncert fiaskiem, musi dodać, że było to fiasko wspaniałe, takie, o jakim marzyłby Henry Miller. Jednostki, które są śmiertelnie poważnie oburzone "skandalem na Piotrkowskiej", jęcząc o zwrot kasy za bilet, powinny uczciwie zweryfikować, po co chodzą na takie eventy – zobaczyć artystę czy pokazać się w modnym miejscu. Ciężko nie być uszczypliwym, bo choćby minimalne pojęcie o tym, co od dekad reprezentuje The Fall, a w szczególności, jaką postawę sceniczną przyjmuje MES, wystarczyłoby, żeby nie pleść takich głupot.

W istocie na tle znacznie bardziej statycznych występów, które krążą gdzieś na YouTube, ten można nazwać wyjątkowym, bo zadziało się w nim naprawdę sporo. Smith pokazał się w całej krasie – alkohol, fochy, absurdalna ilość mikrofonów (które Smith chyba wszystkie popsuł, a na pewno ten, którym na końcu pierdolnął o ride perkusji), kilkukrotne uciekanie ze sceny, burzliwa, ale i wyraźnie czuła relacja z Poulou, przedrzeźnianie zagubionych i głuchych, o czym wspominałem już przy UZS, akustyków, których Smith gonił, każąc im śpiewać, wreszcie niesławny bełkot mistrza, z roku na rok coraz mniej przypominający język ludzki. Do tego zimowy strój czerwonego kapturka i torebka, których nie chciała odłożyć Poulou, oraz niestrudzony Greenway, udający, że gra sam sobie, i mamy koncert, który będzie się pamiętać. Można być zdegustowanym, owszem, ale to było właśnie nagie The Fall, prezentujące, chcąc nie chcąc, całą swoją atmosferę zewnętrzną i wewnętrzną.

Najważniejsza jest jednak muzyka i w tej kwestii imponujący jest fakt, że nowy materiał (zarówno najnowszy, jak i ten z kilku ostatnich LP i EP-ek, m.in. świetne „Wolf Kidult Man”) bardzo dobrze sprawdza się na żywo. Trzeba mieć jaja, żeby nagrać kolejny mocny album - mowa o „Sub-Lingual Tablet” - w 39. roku istnienia i niemal całkowicie wypełniać nim występy, omijając przy tym, poza nieśmiertelnym „Mr. Pharmacist”, swoje największe hity. Smith nie idzie na łatwiznę i z powodzeniem uskutecznia równanie nowy skład = nowy materiał + nowy kształt występów. Nie wali ściemy, nie odcina kuponów, nie robi z nas jeleni. W Łodzi skłamał właściwie tylko raz – kiedy zaśpiewał „First One Today”. (Karol Paczkowski)

Syny

To zaskakujące, jak bardzo skrajne opinie budzi projekt Piernikowskiego i 1988. Zniesmaczeni wytykają jednowymiarowe eksploatowanie patentu, artystowskie wycieczki klasowe, podobieństwo do LUCa i Fisza (czyli najgorszych przedstawicieli niby-inteligenckiego hh). Niektórzy rap-ortodoksi dostają spazmów, bo to podobno nie jest hip-hop. No i jak? Jest? Nie jest?

Whatever maneee, ten materiał jest na tyle nieszablonowy i pełen bangerów, że nic mnie nie zaboli, jeśli "z prawdziwym rapem nie ma nic wspólnego". Synowska aura już teraz jest trejdmarkiem - gig w opuszczonej sali od wf-u, gęsty dym, niedzisiejsza stylówka na koszulkę z Jordanem i plecak (!). Świetna robota instrumentalna - pętle z kaset, pocięte wejścia klawiszy, ciężki analogowy setup (częstym trikiem 1988 było uderzanie weń, co wydobywało z urzadzenia potężny zreverbowany grzmot). Przede wszystkim zaś Piernikowski, który nie wdaje się w interakcję z publicznością, nawet gdy ta coraz bardziej narusza granicę jego umownej przestrzeni pod scena. Wczuwa się w rolę, ale da się wyczuć jego radość z zaskakującego sukcesu i żywego odbioru. Co sprawiło, że wszyscy pod scena znają teksty i bawią się jak na Horse Fashion, choć bywa kałamarzowo mrocznie? Psychodeliczna wiwisekcja mózgu młodego penera? Realizm magiczny blokowiska? Pewnie, cokolwiek w tym znajdujesz. Koncert był o kwadrans zbyt długi (co przerzedziło salę) i niezbyt rozumiem granie remiksu kawałka, który poleciał już wcześniej. Jednak nie zepsuło to ogólnego wrażenia - było zajebiście. (Miłosz Cirocki)

Wojciech Bąkowski

Najczęstszym komentarzem po występie Bakowskiego było "polski Dean Blunt, co nie?". Faktycznie ciężko nie mieć wrażenia, że obaj artyści działają na bardzo podobnym polu. Punktem wyjścia są dla nich utwory muzyczne, ale ich występy to jednak bardziej audiowizualne performensy, które lepiej przeanalizowaliby krytycy sztuki współczesnej niźli szare recenzenckie myszki. Chociaż może właśnie dlatego dystansują się oni od inteligenckiego, galeryjnego podejścia i właściwa publicznością jest dla nich tłum zwykłych ludzi (wciąż na tyle uprzywilejowanych, by wybrać się na festiwal muzyczny)? Większość osób siedziała w skupieniu, ale nie zabrakło zjarusów pytających na głos "Jak myślisz, jakie ten występ ma znaczenie?", podpitych ludzi zajętych rozmowa o rasach psów, gdzieś zabrzmiał głośny dzwonek telefonu. Paradoksalnie były to idealne warunki dla prezentacji utworów z "Telegazu", które przecież kontestują zagubienie w szumie informacyjnym.

Z występu wyszedłem zdezorientowany, nie będąc właściwie pewnym, co oznacza dla mnie ta uliczna poezja. Wymienianie marek odzieżowych, nazw leków, jednoznacznych komend wywoływało u mnie stan pogłębiający uczucie bycia trybikiem w molochu. Kilkanaście minut później dostrzegłem Bąkowskiego rozmawiającego w najlepsze z, jak mi się wydaje, pracownikiem firmy ochroniarskiej. Z jakiegoś powodu stwierdziłem wtedy, że podobał mi się ten występ. (Miłosz Cirocki)

Miłosz Cirocki, Karol Paczkowski (7 września 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także