Zajzajer #10

Zdjęcie Zajzajer #10

grafika: © Jacek Ambrożewski

Ale czas leci – to już dziesiąta edycja naszej rubryki! Jeśli ją śledzicie na bieżąco, to wiecie, że możecie się po niej spodziewać wszystkiego, a jeśli jesteście tu pierwszy raz, to zalecamy po prostu otworzyć głowy i przygotować się na nowe doświadczenia. Przy okazji – dorobiliśmy się fanpage’a, na którym możecie się dowiedzieć o kolejnych Zajzajerach czy choćby sprawdzić, jaka muzyka jeszcze nam się podoba.

Zdjęcie Zajzajer #10 1

All Included – Satan In Plain Clothes

Czytelnicy naszego zeszłorocznego podsumu z pewnością pamiętają nazwę Angles 9, zwłaszcza przez wzgląd na zaskakująco wysoką pozycję, na jakiej uplasował się ich przebojowy album „Injuries”. W związku z tym śpieszę donieść, że mastermind chwalonego nonetu, Martin Küchen, gra w tym roku pierwsze skrzypce (more like saksofon) w grupie All Included. Przeniósł tu werwę i kreatywność, a zatem jest czego słuchać.

Na wstępie ostrzeżenie: nie dajcie się zwieść dość pretensjonalnej okładce – „Satan In Plain Clothes” oferuje rasowy modern jazz, szanujący inteligencję słuchacza i czerpiący wiele z tradycji free. Gra piątki rozchwianych muzyków bywa na bakier z logiką, ale nie szkodzi. Wylecieliby na zbite buzie z większości jazzowych kanciap – nie ma sprawy. Na szczęście zamrożeni na kompakcie, realizują swoje wizje w nieskrępowany sposób. No bo na przykład pierwszy indeks: wpadamy momentalnie w oko cyklonu, następnie po dwóch minutach wchodzi temat i zaczyna się ta cała cyrkowa parada maszerujących clownów, co przeradza się niepostrzeżenie w popis awangardy rodem z „Out To Lunch” Dolphy’ego, głównie za sprawą rwanej perkusji i skandalicznie prowadzącego się kontrabasu. W kawałku zamykającym panowie muzycy wyją zaciekle w kierunku kosmicznym, zapominają o złotych gwiazdkach z nieba. Wszystko, co poza tym i pomiędzy utworami #1 a #6, spełnia wyśrubowane normy konkretnego łojenia w nowoczesny jazz. Puenta nasuwa się sama: niech Kamasi Washington obserwuje i wyciąga wnioski. (Michał Pudło)

Zdjęcie Zajzajer #10 2

Brando’s Island – Autism Vision/Auto Warfare 7”

Melbourne w natarciu. Po raz kolejny stolica najlepszego punka ostatnich lat wygenerowała rzecz niezwykle świeżą, tym razem odrobinę surrealistyczną. Nazwa grupy nawiązuje chyba do rajskiej wyspy Marlona Brando, a więc i trochę przypadkowo do wspaniałego fiaska „Wyspy doktora Moreau”. Jestem kupiony. W skład wchodzą m.in. członkowie The Zingers, których LP z 2013 roku warto sprawdzić bezzwłocznie. To znowu jest trochę new-wave, a trochę no-wave. Instrumentarium Brando’s Island wygląda następująco - wokal, perkusja, syntezator i wibrafon. Jak łatwo się domyślić, ostatni element kradnie show. W „Autism Vision” obok bulgoczącego syntezatora buduje napięcie i prowadzi linię melodyczną, podkreślając swoją rolę, gdy numer znacząco zwalnia w okolicach drugiej minuty, zsuwając się w dźwiękowy autyzm. „Auto Warfare” jest z kolei skoczne, rubaszne, zabawne. Syntezator zaprasza na parkiet, a wibrafon jest tyleż absurdalny, co perfekcyjnie wpisujący się w całość. Porównanie ze scenami gonitw między Tomem i Jerrym, jakie podsuwa Matt Korvette na blogu Yellow Green Red, jest bardzo trafne. Głupkowaty, chochliczy taniec, który święci jakąś mała katastrofę. Nieco kabaretowa tonacja utworu okraszona jest tekstem o maszynie-broni, którą możemy obsługiwać z fotela, co może być traktowane dosłownie (fikcyjna reklama anty-utopijnych urządzeń przyszłości), ale może też dotyczyć działania w sieci – nadmuchiwania problemów przez niepozorne lajki i komentarze, klikania w nagrania z egzekucjami, szemranych transakcji z użyciem bitcoinów, etc. Kto wie. Być może nic z tych rzeczy. W każdym razie Brando's Island intrygują nie mniej niż The Zingers i z niecierpliwością czekam na dłuższy metraż. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj “Auto Warfare” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #10 3

David Borden – Music For Amplified Keyboard Instruments

Tego typu albumy to swoiste MacGuffiny dla szperaczy muzycznych – perspektywa odkrycia, cytując za notką prasową, „brakującego ogniwa amerykańskiego minimalizmu”, „twórcy pierwszego wyłącznie syntezatorowego ensamblu” czy po prostu „zapomnianego arcydzieła” zdaje się napędzać do przewalania nieskończonych ilości muzyki.

Jednak gdy odcedzimy kontekst historyczny, sama twórczość Bordena wydaje się pozbawiona pretensji do bycia wielkim dokonaniem muzycznym, a jest przede wszystkim bardzo osobistą wypowiedzią artysty. Niektóre tytuły wskazują na konkretne miejsca oraz pory roku i może wyglądają banalnie, ale raczej nie są to oznaczenia wynikające z braku pomysłu. Takie wrażenie można odnieść choćby wtedy, gdy słucha się takiego „Enfield In Winter”, gdzie przez prawie cały utwór wbija się w głowę jedna melancholijna fraza, która nie daje żyć; jest jak chandra podczas patrzenia w okno na monotonnie spadający śnieg – trochę tandetna w swoim ostentacyjnym smutku, ale jednak wbrew woli chwytająca za trzewia. Cztery utwory pierwotnie wydane w 1981, ale nagrane o wiele wcześniej pokazują, że zaślubiny minimalizmu z syntezatorowym brzmieniem po prostu musiało się udać – proste, ale nie prostackie, nieprzegadana kompozycje, na której bazie różnorodne użyte brzmienia mają szansę rozwinąć się i jeszcze mieć nieco powietrza między sobą. Najbardziej intensywnie wypadają wybrane dwie części „The Continuing Story Of Counterpoint” (szósta i dziewiąta), gdzie szybkie, (chyba) grane z ręki partie brzmią bardzo nerwowo. Aż chcę się sięgnąć po pozostałe z dwunastu. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj utworu „Esty Point, Summer 1978” na YouTubie

Zdjęcie Zajzajer #10 4

John Butcher & Andy Moor – Experiments With A Leaf

Duet na saksofon i gitarę elektryczną – bez ułatwiaczy, looperów, generatorów szumu, psychodelii z saszetki instant, syntezatorów i overdubbingu. Jedynie płuca Butchera i palce Moora oraz wyobraźnia obu zainteresowanych; to wystarczy, by zrealizować i wydać piekielnie intensywny i bogaty jazzowy free-improv. „Experiments With A Leaf” to nie żadne pochylanie się nad listkiem, jak sugeruje tytuł, lecz zapis improwizacji, która zachowuje wstrzemięźliwość w ujawnianiu wszystkich swych zalet. Butcher i Moor powoli rozwijają każdy koncept, z początku grając cicho i nieskładnie, by następnie uderzyć – może nie z prędkością pięciu Merzbowów na sekundę, bo nie o sam hałas dla hałasu chodzi; prędzej o współpracę.

Wiadomo, że połączenie gitary i saksofonu to miks dziwaczny i zwyrodniały (teoretycznie). Kto ma pilnować rytmu?, kto poszerzać pole działania?, kto obstawiać doły harmoniczne? Wywołani do tablicy gitarzysta i saksofonista nie zadają sobie tych pytań. Ich nieistotność jest przerażająco ewidentna w kontekście albumu. Butcher i Moor bowiem wylewają z siebie siódme poty, angażując się w potyczki, rozróby i przeciwnie: wspólne ekskursje w stronę chaosu, przy czym obaj brzmią jak natchnieni. Nawet imitowanie karabinu maszynowego, zwaliste połacie durnych nut czy (dla kontrastu) świergotliwe melodie przestrzelonego fletu, sowizdrzalskie wybiegi saksofonu, składają się razem w spójne i przepełnione charyzmą wypowiedzi. „Ich język jest płomieniem”.

Po trzydziestu minutach słuchania zbieram z podłogi mickiewiczowskie szkiełko od oka, bo mi wypadło, pękło i zgłupiałem. (Michał Pudło)

Posłuchaj utworu „Five Eyes” na stronie wydawnictwa Unsounds

Zdjęcie Zajzajer #10 5

Charles Cohen – Brother I Prove You Wrong

Bardzo się cieszę, że mimo sporego szumu wokół tego muzyka po wydaniu jego retrospektywy, jedyne, co wpłynęło na to, że sięgnęłam po ten album, to jego okładka – wyróżniająca się wśród innych nowości, trącąca myszką abstrakcja, utrzymana w kolorystyce podobnej do tej Nicolasa de Staela, którego zresztą paletę ochoczo wałkuje Godard w swoich filmach od czasów „Szalonego Piotrusia”. Gdy włączyłam „Brother I Prove You Wrong” ten trop wydał mi się jeszcze ciekawszy – wszak choćby Kandyński widział w malarstwie wiele związków z muzyką, nazywając w „O duchowości w sztuce” dwa rodzaje kompozycji: melodyczną i symfoniczną. Do tego przecież muzyka syntezatorowa przede wszystkim opiera się na barwie – tym bardziej prosi się o analogie z malarstwem. Nie dziwne więc, że Morphine Records, wydawca Cohena, zaczął wypuszczać albumy (vide: Senyawa, opisany w tym Zajzajerze przez Michała) z obrazami Nathalie Du Pasquier na okładkach.

Bo właśnie paleta dźwięków sprawa, że najnowszy album Charlesa Cohena brzmi conajmniej niewspółcześnie. Brzmienie Buchli powoduje, że mógłby uchodzić za wydawnictwo z podobnego okresu, co recenzowana przeze mnie w tym Zajzajerze płyta Davida Bordena. Zwolennicy linearnego progesu muzycznego mogą tym samym dać sobie spokój z „Brother I Prove You Wrong”. Ich strata, bo oto przejdzie im koło nosa być może jeden z najbardziej przejmujących albumów w tym roku. Wrażenie robią wysmakowane szczegóły, bo w końcu Buchla pozwala w znacznym stopniu kontrolować materię dźwiękową. Ale sercem albumu zdaje się być utwór „Mankind And Mannequins”, gdzie słychać melorecytującego Cohena – opowiada dość surrealistyczną, poetycką historię z opuszczonego supermarketu, na tle oszczędnego, ale przeszywającego podkładu. Mimo tego, że to najczęściej słuchany przeze mnie album w ostatnim czasie, wciąż trudno mi jednoznacznie zinterpretować dzieło Cohena. W tym też tkwi jego, że pozwolę sobie poszafować takimi stwierdzeniami, wielkość. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj utworu „The Boy And The Snake Dance” na Soundcloudzie

Zobacz na Vimeo jak Charles Cohen pracuje z Buchlą

Zdjęcie Zajzajer #10 6

The Coneheads – L.P.1. AKA 14 Year Old High School PC-Fascist Hype Lords Rip Off Devo For The Sake Of Extorting $$$ From Helpless Impressionable Midwestern Internet Peoplepunks L.P.

Najzabawniejszy tytuł punkowego wydawnictwa w tym roku? Na pewno. Jest zresztą najtrafniejszym opisem zawartości. LP Jajogłowych to 15 doskonałych w swojej klasie numerów, zagranych w niespełna 18 minut. Dziś już się takich płyt nie nagrywa, a na pewno nie w tym wieku. I to dobry trop, bo album ma wyrazisty posmak lat 80., ich brzmień i entuzjazmu. Młode Devo spotyka tu The Urinals (automatycznie słyszę również wczesne Minutemen), chociaż brzmienie jest tak spięte (jak zgrabnie przenieść słówko „tight”?), że z hc punka pozostaje tylko gruba, komiksowa niemal kreska oraz tempo, głównie up- i mid-. Tłustość i głośność została odrzucona, to punk dla nerdów, chuderlaków, co to nie piją mleka. Mięśnie zastępują tu miks sci-fi i komedii oraz muzyczna erudycja, ale potraktowana luzacko, slackersko. Wspaniała i odświeżająca zemsta frajerów, którzy wiedzą, jak grać punka znacznie ciekawiej niż ich łysi, wytatuowani koledzy. Większość utworów jest sztywna, skoncentrowana, robotyczna, ale zdarzają są również numery bardziej rozbujane, głównie za sprawą gitary prowadzącej (np. ta Stoogesowa w „Way Things Am” albo garażowa w „I Used To Be A Cheesepuff”). The Coneheads, znów inspirowani starymi nawykami, dużo coverują – Night Fever (bodajże duńska grupa z tej dekady), The Residents, Talking Heads. Cover „Psycho Killer” lepszy od oryginału? Dla mnie tak, ale nigdy nie byłem fanem Talking Heads. Na kasecie „Selected Ringtones Tape 3”, równie mocnym wydawnictwie, brawurowo skowerowali „In Bloom” Nirvany, ukrywając tytuł w klawiaturze numerycznej („46-25666”). Proste, błyskotliwe. The Coneheads są więc młodzi, zabawni i utalentowani, a zadaniem Zajzajera jest promowanie takiej młodzieży. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #10 7

Eric Copeland – Logo My Ego

„Wee wee! Y’all know Eric Copeland in da house!” głosi tył okładki „Logo My Ego”. Jednak trochę lat upłynęło i w kwestii wprowadzenia w temat – to lider formacji Black Dice. Dla mnie osobiście całkiem ważnej, bo otworzyła mi głowę i uszy na taką bardziej (sorry, nie mogę znaleźć lepszego epitetu) porąbaną elektronikę – często bez żadnego beatu i bez melodii, w której rozmieszczenie poszczególnych elementów w pierwszym momencie wydaje się przypadkowe. Niestety Black Dice nie wydali albumu od czasu „Mr. Impossible” z 2012 – najbardziej przystępnej płyty z całej ich dyskografii, pełnej chwytliwych motywów. Za to sam Eric Copeland co jakiś czas wypuszcza w świat nowy materiał i mimo, że nie zmienił radykalnie stylu w stosunku do tego, co robił jego macierzysty zespół, to warto sobie czasem o nim przypomnieć i sprawdzić, jak się rozwija, bo w miejscu bynajmniej nie stoi. Dobrą okazją do tego jest „Logo My Ego”, które trwa ledwie 25 minut, ale na tej 12” jest samo gęste. To pięć utworów nagranych z myślą o klubach, więc Copeland skupia się na pętlach bardziej niż zwykle. Co mu służy, bo Black Dice najczęściej nie byli w stanie odpuścić sobie tych paru zmian nastroju w ciągu jednej kompozycji, a w utworach z „Logo My Ego” słychać, że Copelanda nosi, ale musi się trzymać obranej przez siebie formuły. Dzięki temu otrzymał dość eksentryczną, bardzo autorską wizję muzyki taneczej. Nie pozostaje nic innego niż zacytować jeden z komentarzy na YouTubie – „Eric Copeland is ganster”. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj całego „Logo My Ego” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #10 8

D/P/I – Ad Hocc

Najnowsze dzieło Adama Graya, tworzącego witrażowe, glitchowe kompozycje pod pseudonimem D/P/I (stały gość na Zajzajerowych łamach – pojawił się już w odcinku #4 oraz #7), jest wysoce konceptualne – zarówno jeśli chodzi o format wydawnictwa (plastikowa biznesowa wizytówka z wbudowanym pendrivem zawierającym cały album), jak i o samo rozmieszczenie utworów, z których każdy trwa dokładnie 41 minut i 35 sekund. Pierwsze trzy utwory noszą miano „Fundamental”, co oznacza, że są tą „obowiązkową” częścią płyty, a trzy kolejne to „Supplementary”, czyli część „dodatkowa”, którą można łączyć z podstawową częścią wydawnictwa w dowolnych konfiguracjach, kolejno dokładając warstwy dźwięku. Efekt to sześć gigantycznych kompozycji pełnych chirurgicznie pociętych dźwięków. Odzwierciedlają one benedyktyńską cierpliwość przy sklejaniu mikroskopijnych sampli oraz wycinków pochodzących z praktycznie każdego gatunku muzycznego znanemu człowiekowi (a także źródeł całkowicie niemuzycznych, takich jak dźwięki rozmaitych urządzeń). Zostają one poddane wyostrzonym zmysłom Graya, którego modus operandi jest całkowicie oparty o czysty przypadek oraz estetykę błędu. Już sama nazwa płyty – Ad Hocc – sugeruje dzieło tworzone doraźnie, pod impulsem chwili, na gorąco. Co słychać – najnowsze nagranie D/P/I jest jeszcze bardziej przypadkowe i porozrzucane na mapie myśli niż zwykle. (Jakub Adamek)

Zamów Ad Hocc na Zona Music

Zdjęcie Zajzajer #10 9

Dawn Of Humans – Slurping At The Cosmic Spine

Pierwszy, pobieżny odsłuch LP Dawn Of Humans był dla mnie sporym rozczarowaniem. Gdzie się podziała moc z koncertów, syf z EP-ek? Szybko jednak wydostałem się z pułapki przyzwyczajeń i przestawiłem na myślenie, że DoH podeszli do sprawy tak, jak podejść należało: koncerty i EP-ki jedno, LP – drugie. „Slurping At The Cosmic Spine” to przede wszystkim frapujący i fantastycznie nagrany album (perkusja!). Ciekawie sprawdza się zmniejszenie tempa (np. w klasycznym już „Painful Mountain”), bas chodzi znakomicie („Dug Hole”), a gitara nie jest już tylko wypełniaczem. No i co niezmienne – wokal. Emil Bognar Nasdor, znany również jako Emil B. Nasty, to obok wokalisty Hank Wood & The Hammerheads (gdzie Nasty gra zresztą na bębnach) najlepszy punkowy głos tej dekady. Psychotyczny, zidiociały, w równej mierze zabawny co przerażający. Coś pomiędzy głupawą energią Darby'ego Crasha a schizą Nicka Blinko. Razy dwa. Nie do pomylenia, szczególnie we wrzaskach i wyciu w wyższych rejestrach. Te wszystkie elementy współgrają lepiej niż kiedykolwiek, składając się na materiał przynajmniej unikalny. Na okładce powinno jednak widnieć ostrzeżenie: „for freaks only”, bo „Slurping At The Cosmic Spine”, chociaż zaskakująco przystępne, nadal wchodzi w kompletnie nieludzkie odjazdy i najciemniejsze zakamarki umysłu. Spójrzcie na tę wspaniałą, sugestywną okładkę – groza kosmiczna, potworność, klaustrofobia. Oddział w szpitalu psychiatrycznym, przeznaczonym dla ludzi z urojeniami na temat Hastura z mitologii Cthulhu. Personel odkrywający, że to nie urojenia. „Slurping At The Cosmic Spine” jest gęste jak pierwszy sezon „True Detective”. A w swoich „zabawniejszych” fragmentach mogłoby być soundtrackiem do komiksu „Prison Pit” Johnny’ego Ryana.

Ton tej szalonej całości nadaje perkusja. Dzika, surowa, prymitywna. Rytm jest właściwie jednakowy na całej długości albumu, stopa wali mocno, a otwarte talerze hałasują aż miło. Ale wśród różnych zdziczeń znalazł się szczególnie powolny fragment, „Horse Blind”. DoH brzmią tu jak inny zespół albo jakby zagrali własny kawałek dwa razy wolniej – stąpający, mroczny, niemal sludge'owy numer. Jedna z najlepszych rzeczy, jakie słyszałem w tym roku. Pomysłów jest jednak więcej. „Fog Sclope” trzęsie się w konwulsjach, ale ujście nie nadchodzi. „Focus Bubble” to kawałek-widmo, przerywnik wykrojony ze szkicu. W „Secretion / Grapitudonce Of Hinsenctor” wszystkie instrumenty natężają się, żeby zastygnąć w niepokojącej partii gitary. DoH nie musieli urozmaicać kompozycji i tak skrzętnie pilnować atmosfery, żeby złożyć świetny album, bo receptę wypracowali już dawno. Ale ruszyli z miejsca, do przodu albo w bok. I chociaż nie jest to jeszcze arcydzieło, „Slurping At The Cosmic Spine” ma duże szanse stać się obiektem kultu. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #10 10

Event Cloak – Life Strategies

Połowa montrealskiego ambientowego duetu Sundrips, tworzący solo pod pseudonimem Event Cloak Nick Maturo, sam siebie żartobliwie określa jako „wyrzucony ze szkoły berlińskiej”, nawiązując do stylu w elektronice zapoczątkowanego przez Tangerine Dream i jego poszczególnych członków. Cała jego twórczość, zarówno w pojedynkę oraz w rozlicznych projektach, obraca się wokół rozmaitych podejść do medytacyjnego ambientu i elektroniki, inspirowanej niemieckimi pionierami. O ile jednak większość jego poprzednich dzieł mogła być uznana za rozmytą muzyczną tapetę, o tyle najnowsze dzieło Kanadyjczyka jest znacznie szybsze i bardziej dynamiczne. Pomimo zalatującego vaporwavem tytułu „Life Strategies” nawiązuje raczej do najlepszych dzieł odrodzenia elektronicznej progresji z „Does It Look Like I’m Here?” Emeralds na czele, choć nie brakuje inspiracji nowszymi kierunkami, jak romansujące z glitchem „False Positive” ze swoimi zapętleniami maleńkich dźwięków przypominające „Before I Leave” Fennesza. Maturo działa według zasady „mniej znaczy więcej”, zarówno poprzez ascetyczną okładkę w odcieniach szarości, zaprojektowaną przez Keitha Rankina, jak i poprzez wydobycie krystalicznie czystych medytacji z prostych środków i metod, budując spore pokłady emocji na szkieletowych melodiach i przemykających w tle świetlistych dronach. Dużo szarości na tym albumie, choć zamiast nudzić – uspokaja. (Jakub Adamek)

Posłuchaj Life Strategies na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #10 11

Gurun Gurun – Kon B

Już sam rzut oka na listę miast, w których powstawały piosenki do najnowszej płyty kolektywu Gurun Gurun, robi wrażenie swoim rozstrzałem: Berlin, Praga, Pardubice, Ostrawa, Tokio i Wiedeń. Wielkie centra kultury i egzotyczne metropolie (Berlin, Wiedeń, Tokio) zderzają się tutaj z dość swojsko i tradycyjnie postrzeganymi przez wielu Czechami, które mogą w pierwszej chwili budzić skojarzenia z wesołym „Jozinem z bazin” niż eksperymentalną elektroniką. A jednak ten czesko-niemiecki zespół na „Kon B” łączy teksty rodem z sennych folkowych ballad (wyobraźcie sobie Liz Harris z Grouper śpiewającą po japońsku), śpiewane przez efemeryczne japońskie nimfy (które w informacjach podpisane są jedynie imionami). Spokojna gitara akustyczna wspomagana jest (a w wielu utworach nawet zastąpiona) psychodelicznymi elektronicznymi krajobrazami o otwartej strukturze, które często stopniowo rozpadają się i tworzą na nowo w trakcie trwania utworów, niekiedy popadając w swobodną improwizację. Niczym Supersilent zmuszony do zaokrąglenia swoich ostrych krawędzi i pisania kilkuminutowych, nieuchwytnych piosenek. (Jakub Adamek)

Posłuchaj Kon B na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #10 12

The Holydrug Couple – Moonlust

Następca świetnego „Noctuary” chilijskiego duetu The Holydrug Couple od wejścia zaskakuje zmianą estetyki – choć nadal jest letnio i gorąco, mamy tu zdecydowanie mniej psychodelicznego rocka, a więcej inspiracji chillwavem oraz rozmarzonymi balladami Becka (z „Sea Change”) czy Air („Moon Safari”). Na nowej płycie nie uświadczy się już przesterowanych solówek oraz przesadnego echa, więcej tu natomiast chwytliwych melodii, wpadających w ucho refrenów oraz głębokich, kołyszących basów. Niestety, słuchając „Moonlust” ma się trochę wrażenie, że wszystko to już kiedyś było – jest przyjemnie i gładko , a jednak brzmienie płyty wydaje się dziwnie bezpłciowe, zwłaszcza w kontraście do poprzedniej płyty, która ucho do pięknych melodii łączyła z umiejętnością niezłego odjazdu w doskonale kontrolowanych warunkach. Nowa płyta jest trochę jak wysokobudżetowe telewizyjne reklamy, pokazujące wakacyjną zabawę nad morzem – niby jest ta radość i spontaniczność, ale sprawnie wykalkulowana, wyreżyserowana i zbadana pod każdym względem. W porównaniu do żywego „Noctuary”, nowa płyta zdaje się być nieco i zachowawcza – choć są prawdziwe brylanty, jak właśnie otwierające „Atlantic Postcard”. (Jakub Adamek)

Posłuchaj Moonlust na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #10 13

Home Blitz – Foremost & Fair

Na „Foremost & Fair” Daniel DiMaggio doprowadził swój pop – lubię nazywać go hiperkinetycznym albo ADHD-popem – do granicy. Krok dalej i być może utonąłby w sportowym traktowaniu progresji akordów, we własnej parodii. Ewentualnie przeszedłby na stronę zolo, z teatralnością Sparks na czele. Ale mimo wszystkich zawiłości, eksplozji detali i wariackiego konceptu (tradycyjny brytyjski folklor), cały czas siedzi w skromnej formie piosenki, w jeszcze nieprzesadnie pokręconym, ultrachwytliwym power-popie. Z inspiracji różnymi odmianami jangle-popu (od sixtiesowego po Paisley Underground), glam-rockową barokowością i nieoczywistymi indie-melodiami lat 90. DiMaggio składa numery, które mogą stawać w szranki z naprawdę ładnymi piosenkami, mimo że cały czas przebija z nich punkowa postawa – bezpretensjonalność, nonszalancja, szorstkość. A trzeba przypomnieć, że ten sam facet nagrywał również prawie niesłuchalne, zepsute kawałki w projekcie Car Commercials oraz grał na basie w noise-rockowym Watery Love, co każe myśleć, że głowa pełna takich melodii, jakie znalazły się na „Foremost & Fair”, musi się regularnie oczyszczać, dystansować. Tutaj dostajemy trzy numery eksperymentalne, ale tylko jeden z nich nie posiada szkieletu piosenki (przypominające trochę The Shadow Ring „Why It Cries”, przełamane w końcu starą, folkową przygrywką).

Nowe Home Blitz to Home Blitz najśmielsze kompozycyjnie, najczystsze brzmieniowo, najbardziej przemyślane. Czy najlepsze – ciężko powiedzieć, DiMaggio w skrajnym lo-fi, grający na chodniku przed domem, ma w sobie równie dużo uroku. Ale jeśli uczciwie przyznać, że to właśnie piosenki zawsze były w tym projekcie najważniejsze, czy mówimy o brudnym „Out Of Phase”, które kradło przede wszystkim wspaniałe „Two Steps”, czy o znacznie gładszej EP-ce „Frozen Track”, gdzie lśnił kawałek tytułowy, wtedy zgodzimy się, że „Foremost & Fair” sięga niemal perfekcji. Spazmatyczność DiMaggio, ta jego pop-ędowa (albo pop-endowa) przypadłość po prostu eksplodują, rozrzucając takie cuda, jak „Seven Thirty”, „I'm That Key”, „Downtown” czy „Cutting The Cross”. Tu właściwie nie ma ślepych strzałów. Czy DiMaggio zderza tradycyjny folk z pop-punkowym riffem w „Betton Hill”, czy układa uroczą zwrotkę niczym z ballad rockowych lat 70. w „A In E” – zawsze wygrywa. Mówi dziarsko, ze panki nie gęsi i swój pop mają. Inna sprawa, że to jest tak uniwersalnie dobre, że powinno wyjść z podziemia. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #10 14

Huntsville – Pond

Zachęceni notką z pewnością wyguglacie pochodzenie, skład i dyskografię Huntsville, dlatego nie będę referował szczegółów. Tylko jedna wzmianka: ich album „For The Middle Class” z 2006 roku zapadł mi w pamięć na długi czas. Połączenie rytmów tabli i saringi, pedal steel guitar i kontrabasu, zamiast w kierunku swobodnej improwizacji, zmierzało wręcz w rejony muzyki tanecznej. Minęło już wprawdzie 9 lat, ale powiedzcie, czy koncepty muzyczne posiadają termin ważności? Albumem „Pond” Norwegowie ponownie nawiązują do rytmiki rodem z minimal techno (ale takiego unplugged), choć robią to głównie w ramach pierwszego kawałka, „(ER)”, gdzie hawajski gitarowy slide i bas chwytają drum-maszynę w miłosnym klinczu. Pozostała część krążka zbudowana jest na nietypowych sposobach użycia gitary i przydźwiękach perkusyjnych. Nietypowych, czyli jakich? Polecam posłuchać „(AGE)” (4:51), podgryzających od spodu smyczków, sielskiej melodii gitarowych trzasków czy wreszcie „(OK)”, gdzie post-rock spotyka surowiznę improvu. „Pond” jednak jest przede wszystkim doskonale wyreżyserowany dźwiękowo. Niewiele zdarza się tu z woli przypadku. (Michał Pudło)

Posłuchaj utworu „(ER)” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #10 15

Peder Mannerfelt – The Swedish Congo Record

Kontekst sięga głęboko w przeszłość. W roku 1934 belgijski podróżnik Armand Denis wyrusza w podróż do Konga (które było w owym czasie belgijską kolonią), by zarejestrować na taśmie i szpuli zwyczaje rdzennych mieszkańców. Pionierskie nagrania rytualnych obrzędów przechodzą do historii pod nazwą The Belgian Congo Records. Niejednoznaczny etycznie przyczynek do nagrań (kolonializm, wyrywkowa eksploatacja kultur, pełen protekcjonalności modny szał na punkcie dzikiej Afryki w wyższych sferach Europy) stanowi problem historycznie aktualny, mimo to trudno nie poddać się głębokiej fascynacji kongijską rytmiką i muzyką. Być może właśnie mocny afekt, nostalgia lub współodczuwanie skłoniły Pedera Mannerfelta do podjęcia tematu w zupełnie niekonwencjonalny sposób. Uwaga: „The Swedish Congo Records” to muzyka plemion przełożona na język syntezatorów. Hipernowoczesny hołd w zgodzie z kulturą remiksu i reinterpretacji. Mannerfelt w swym spektaklu odgrywa rolę akuszera zaprzeszłych czasów – wartości rytmiczne i charakter kongijskiej muzyki przełożone są na albumie z dbałością o detale (o ile mogę to kompetentnie stwierdzić, słuchając fragmentów oryginału). Syntetyczne barwy wcale też nie kradną aury. Mógłby tak pomyśleć chyba jedynie zacietrzewiony antropolog, obsesyjnie chroniący nietykalności dawnych kultur (bocząc się przy okazji na całą nowoczesność).

Szwedzkie Kongo jest hołdem, nie eksploatacją, wznosi się ponad etyczne zapytania i proponuje zupełnie nowe. Na przykład takie: ilu szamanów zmieści się w oscylatorze? Ilu derwiszów zatańczy na sinusoidzie? Całe mnóstwo. Mannerfelt, korzystając z na wskroś nowoczesnego instrumentu, obnaża źródłowy rodowód muzyki tanecznej. Rytm jest tancerzem, który (w tym wypadku) wywodzi się z Konga i wierzy w sacrum muzyki. (Michał Pudło)

Posłuchaj „The Swedish Congo Record” na stronie wydawnictwa Archives Intérieures

Zdjęcie Zajzajer #10 16

Dan Melchior – Happiness Is Over Rated

Dan Melchior w odsłonie melancholijnej. „Happiness Is Over Rated” to ambientowe wydawnictwo, dedykowane zmarłej w zeszłym roku żonie Melchiora, Lethcie Rodman-Melchior. W odróżnieniu od wszystkich niepiosenkowych albumów tego artysty, ten jest wyjątkowo przystępny, miękki, prostoduszny. O muzycznych dedykacjach z tak smutną historią w tle trudno jest pisać krytycznie, na szczęście w tym wypadku nie trzeba się pilnować. Obie kompozycje malują przepiękne analogowe pejzaże, na których zresztą nie ma ciężaru, nie ma go oczywiście w samych dźwiękach. To nie rezygnacja znana z fragmentów „The Backward Path”, tylko subtelna melancholia. Opis promocyjny podaje, że treścią „Happiness Is Over Rated” jest „the horror of saying goodbye translated in an incredible psychedelic sea of field recordings, guitar, synth and recordings of Letha Diane Rodman Melchior's voice”. Oczywiście, to niewysławialny horror, ale tutaj wyczuwa się prędzej próbę okiełznania go, próbę rekonstrukcji obecności żony (głos Lethy, splecenie inicjałów w „LDRM”). „Happiness is overrated” to bardzo smutna konstatacja, ale przecież i pewnego rodzaju ulga, budujące rozczarowanie. Nie chcę jednak przekraczać granicy, więc po prostu posłuchajcie sami. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj fragmentu tytułowej kompozycji na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #10 17

Metá Metá – Metá Metá [EP]

Metá Metá, kontynuatorzy nurtu Vanguadra Paulista, czyli awangardowej alternatywy dla brazylijskiego głównego nurtu, mają już w dyskografii kilka arcyciekawych longplejów. Choćby „MetaL MetaL”, album łączący tropicalię, jazz i eksperymenty ze zwinnością pantery i gracją rajskiego ptaka. Dlaczego zatem wydają EP-kę, która brzmi jak samo rusztowanie ich codziennej pracy? Nie wiem, nie wnikam w szczegóły, a jedynie zamieniam się w słuch.

Trzy względnie krótkie numery. Pierwszy: slow-burner na saksofon i jazz-rockowe zawiązanie, zawadiacki styl, klaksonowe pauzy. Drugi: kompozycja Edgarda Scandurro, a więc rock, punk, nawalanka i skandowany refren. Trzeci, najlepszy: arpeggiowe mostki, inteligentnie napisane przejścia i przekonujący wokal Juçary Marçal, którą kojarzymy z jej zeszłorocznego, krwistoczerwonego albumu („Embercadero”). Wszystkie znaki na youtubie i w głośnikach mówią, że niniejsza EP-ka jest pozycją godną uwagi, ale posiada też jeszcze jedną, ukrytą zaletę: w zgrabny, choć nieco kostyczny sposób przypomina o tytanach nowej brazylijskiej muzyki. Polecam wam wszcząć muzyczne śledztwo w ich sprawie. Zresztą na scenerię poszukiwań i odkryć Sao Paulo nadaje się znakomicie. (Michał Pudło)

Posłuchaj całej EP-ki na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #10 18

Senyawa – Menjadi

Indonezyjczycy na bank nie wiedzą, jak świetnie brzmi nazwa ich składu w języku polskim (tak samo jak banksterzy w czasach późnego kapitalizmu nie ogarniają, jak bardzo powiedzonko „na bank” przestało być wiarygodne). Senyawa, czyli sen i jawa. Przemieszanie tych dwóch stanów odbywa się na „Menjadi”, albumie niemożliwym do sklasyfikowania.

Już samo instrumentarium przyciąga uwagę. Pomijając wokal Rully’ego Shabary, „Menjadi” zagrane jest na chordofonie, flecie i bambuwukirze, czyli zamplifikowanej bambusowej cytrze według autorskiego projektu Wukira Suryadiego. Filozofia DIY panuje niepodzielnie w sferze brzmienia: materiał opiera się na unikalnych i pozornie chaotycznych rytmach, wielowarstwowych, z mocną ingerencją pogłosu. Dla przeciętnego Europejczyka niewiele trzyma się tu przysłowiowego ładu i składu. „Gaib”, „Kaju” i „Menjadi Jadi” brzmią niczym marsze bitewne kościotrupów, „Bala” ulepione jest z trzciny i gliny, nad całością czuwa szaman z przepalonym gardłem, mamroczący fałszywe zaklęcia.

Uprzedzę wszelkie pytania i powiem, że muzyka folkowa Indonezji brzmi zupełnie inaczej. Senyawy nie da się sprowadzić do prostego etno z pretensjami do drapieżności, zbyt pasjonujące i głęboko przekonujące są te utwory. Liderzy światowej awangardy mogliby czerpać od Indonezyjczyków garściami. Paleta barw, układy melodyczne, rytmy i całe konstrukcje utworów – rozklekotanych wieżyc z błon, kości i korzeni – budują napięcie inaczej, niż zostaliśmy do tego przyzwyczajeni. (Michał Pudło)

Posłuchaj utworu „Hadirlah Suci” na YouTube, o ile uważasz, że warto

Zdjęcie Zajzajer #10 19

Sheer Mag – II 7"

Od pierwszych sekund byłem kupiony. „Fan The Flames” przypomina wspólną libację The Go! Team i Fleetwood Mac. Rozczulający riff godny kozackich potańcówek jest tak samo doskonały, jak dziewczęco-punkowy (czasami też dziecinny!) wokal Christiny Halladay. A dalej jest równie dobrze. Pomimo jedynie czternastu minut druga EP-ka Sheer Mag cała się trzęsie – próba namierzenia (bądź, jak w moim przypadku, stworzenia) strumienia wpływów jest zadaniem tyle pasjonującym, co niełatwym. „II 7"” wypchana jest entuzjastycznymi melodiami; radosnym power-popem naznaczonym radiowym hard-rockiem i The Supremes. Mogłaby być alternatywnym soundtrackiem do „Grease”, gdyby główni bohaterowie nie byli tacy wymuskani.

Właśnie przeczytaliście o najbardziej przebojowym wydawnictwie tego lata. Co z tym zrobicie? (Krzysiek Kwiatkowski)

Posłuchaj EP-ki na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #10 20

Stellar OM Source – Nite-Glo [EP]

Był rok 2013. Po latach tworzenia retrofuturystycznych, new-age’owych kompozycji Christelle Gualdi, belgijska królowa syntezatorów tworząca pod aliasem Stellar OM Source uznała, że bliżej jej do dyskoteki niż do biblioteki i postawiła na całkowitą zmianę kursu z ambientu na zdecydowanie bardziej kwaśne rejony, najpierw EP-ką „Elite Excel”, a następnie longplayem „Joy One Mile”, wyraźnie inspirowane sceną z Detroit z lat świetności. Najnowsza EP-ka, „Nite-Glo”, to kolejny oczywisty hołd złożony gigantom acid techno oraz samemu Rolandowi TB-303 (do którego Gualdi miała wielkie szczęście – w 2010 roku udało jej się kupić na eBayu prawie nieużywany model za 25 euro), którego rozpoznawalne natychmiast dźwięki dały podwaliny pod kilka ważnych gatunków muzycznych. Chcąc odciąć się od swoich akademickich korzeni, Gualdi poszła w rytmiczność oraz zachowanie balansu między bogactwem detali a oszczędnością, tworząc taneczne utwory, które nie tylko uderzają w nostalgiczną nutę u fanów elektroniki, ale też świetnie nadają się do DJ-skiego setu. (Jakub Adamek)

Posłuchaj utworu “Sudden” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #10 21

The Stones – Three Blind Mice

The Stones to jedna z grup ze złotego okresu Flying Nun, chociaż – całkiem niesłusznie – prawie zapomniana. „Three Blind Mice” zbiera kawałki z ich jedynej EP-ki oraz ze zbiorówki „Dunedin Double”, plus dorzuca niepublikowany wcześniej materiał live. Nad wydaniem tego krążka pieczę sprawował Bruce Russell z The Dead C. Można nazwać The Stones post-punkową i bardziej garażową wersją The Clean, chociaż to oczywiście spore uproszczenie. Z całego nurtu Dunedin Sound jest to jednak granie najbardziej zadziorne, może nawet odrobinę niebezpieczne, lujowskie, zwłaszcza na żywo, gdzie zawiązują się rockowe jamy. Takie „Gunner Ho” i „Something New” to lekkie popowe kawałki, bardzo typowe dla sceny, ale przez inne przeziera jakaś desperacja, niezgoda. „Down And Round” to ciemniejsza wersja Violent Femmes. „See Red” brzmi właściwie jak wczesne The Fall. „Surf's Up” przywołuje new-wave'ową maniakalność. A depresyjne, pijackie, wzruszające „Final Days” i wkurzone, krautowe „Fad World” na myśl przywodzą nawet Cheater Slicks. I chociaż The Stones nie pisali tak powalających melodii, jak ich koledzy, to świetnie się wymyślili z tym łączeniem ciepła kiwi-popu i post-punkowego chłodu. Wokal, chórki, styl pisania piosenek – wszystko idealnie pasuje do głównego katalogu Flying Nun. Ale gitary prawie w ogóle nie janglują, za to nie boją się przesteru i dysonasów. Radosna nietrzeźwość przybiera tu ciemniejsze odcienie, naiwność ustępuje goryczy. Bardzo mocna kompilacja, wyobrażam sobie, że mogła(by) zainspirować tuzy współczesnych kapel, szczególnie australijskich. Koniecznie, nie tylko dla osób z obsesją na punkcie Nowej Zelandii. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu „See Red” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #10 22

Superimpose – Edinburgh

Co prawda mamy do czynienia z wydawnictwem z końcówki zeszłego roku, ale kogo to obchodzi, skoro materiał jest zjawiskowy. Puzonista Matthias Müller i perkusista Christian Marien oddają się bezgranicznej zabawie w stonowany, niekontrolowany improv tudzież malarstwo tembralne. Zamiast syren alarmowych i zajadłości – długodystansowa przebieżka przez sam środek ciemnej kniei. Materiał roztacza mrok, muzycy grają za spuszczoną kurtyną niedomówień, trudno mi sobie wyobrazić ich realną obecność na scenie, przemienili się chyba w spektralne nadajniki niepokojących sygnałów. Na kanwie tego misterium pojawia się przyjemność słuchania – puzon długo tkwi w fazie bulgotania, perkusja operuje metalicznymi drobnostkami i z każdą kolejną minutą napięcie sukcesywnie wzrasta. Rozładowanie następuje w dosadnej i dopracowanej architektonicznie tkance dźwiękowej. Może tak właśnie brzmiałoby wnętrze wieloryba, gdyby zapytać o to proroka Jonasza. Albo praca bebechów kurdla według relacji Ijona Tichy’ego. Przemiana materii, gulgot trzewi, chrupanie fiszbin, potworna perystaltyka. Puzon i perkusja dobierają się do wyobraźni bezbronnego słuchacza szeregiem szmerów i łaskotek. Godny polecenia trip. (Michał Pudło)

Posłuchaj „Part I” na Bandcampie wydawnictwa Wide Ear Records

Zdjęcie Zajzajer #10 23

Roger Turner & Otomo Yoshihide – The Last Train

Ludzie zawdzięczają sobie wiele. Nie ma samotnych wysp i solipsyzmu; nurt zapożyczeń przeszywa dekady na podobieństwo neutrinowych pasm. Yoshihide pisał ostatnio na łamach The Wire o Ornette Colemanie. Z jego słów bije wdzięczność, nestor free-jazzu bowiem otworzył mu trzecie oko na zagadnienia wolności w muzyce. Geograficznie obu dżentelmenów dzielił cały Pacyfik i szerokie bezdroża Stanów Zjednoczonych, natomiast mentalnie: kultura i społeczeństwo. Spore i niewielkie jednocześnie odległości, skoro w Japonii program wyzwolenia z okowów teorii realizuje się już od kilku pokoleń, dzięki roli popularnych muzycznych knajpek (jazzu-kisa, w których młodzi-chłonni słuchali niegdyś okcydentalnego free-jazzu, białych kruków wprost z czarnych płyt). Yoshihide wchłonął stosunkowo wiele; jego dyskografia pęka w szwach od innowacyjnych przedsięwzięć: avant-jazzowy New Jazz Quintet+, turntablismowy hack'n'slash, sampledelica z recyklingu, gitarowy improv, pionierskie nagrania onkyo na granicy nieistnienia – człowiek ma łeb na karku. Z Rogerem Turnerem dopasował się na płaszczyźnie improvu. Rzeczony przed chwilą operuje perkusjonaliami, Yoshihide dogrywa gitarowe przestery; wspólnymi siłami zwalczają zgubne siły grawitacji. Czekajcie, ale dlaczego wspominałem o Colemanie na wstępie? Na „The Last Train” nie usłyszymy żadnej harmolodyki, a jedynie nieskładne i intuicyjne bloki muzyczne. Żałości saksofonowej brak. W porządku – chodzi jednak o dowolność (jakkolwiek enigmatycznie to brzmi). Yoshihide i Turner grają według reguł pamięci, wspomnień i kondycji ciała. Nie ma innego sposobu rozumienia swobodnej improwizacji niż droga analogiczna do „rozumienia” obrazów Jacksona Pollocka. Trzeba spojrzeć muzyce prosto w oczy. Tęczówki „The Last Train” pełne są blasku; ten blask wydałby się Colemanowi z pewnością znajomy. (Michał Pudło)

Posłuchaj fragmentu „The Wait” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #10 24

Uniform – Perfect World

Duet, w którego skład wchodzi były basista The Men oraz wokalista jednego z najlepszych i najgłośniejszych projektów punkowych/noise-rockowych ostatnich lat – Drunkdriver. Michael Berdan wydziera się jak zawsze, ale koncepcja jest inna – wokalowi towarzyszą tutaj tylko maszyna perkusyjna i mocno przesterowane, oszczędne, industrialne riffy. Z ciemną elektroniką Berdan flirtował już w projektach Believer/Law czy York Factory Complaint. Tamte projekty mnie nie zainteresowały, ale Uniform polubiłem od razu, być może dlatego, że na dobrą sprawę nie słyszę tu aż tyle mroku i zła, ile wskazuje się w recenzjach i materiałach promocyjnych. A na pewno nie chodzi o jałowe celebrowanie hałasu. Rytm maszyny i barwa przesteru sprawiają, że „Perfect World” miejscami zalatuje latami 80. W tytułowym utworze zaskakuje nas charakterystyczny, „helikopterowy” motyw rodem z filmów akcji sprzed trzech dekad (kłania się mocno eksploatowany ostatnio Carpenter). „Indifference” i „Lost Causes” z kolei mają wyraźnie nostalgiczny i piosenkowy sznyt. W pierwszym słychać zeszłoroczny krążek TV Colours, tak popowo zaczyna grać tu gitara, drugi natomiast brzmi z początku jak sarkastyczne stękanie do new-romantic, ale nasila się realny wrzask, a gitara jęczy i układa się w poruszające akordy. Na syntezatorze gościnnie pojawia się tu zresztą nie byle kto – sam Drew McDowall, członek Coil, a wcześniej Psychic TV. Warto wspomnieć jeszcze najbardziej dynamiczne, pędzące „Buyer's Remorse” (swoją drogą też lata 80., bo to niemal klasyczne USHC), przypominające trochę soniczne sztormy, jakie rozkręcały się na wydawnictwach Drunkdriver. I zgoda, „Perfect World” to album ciemny, głośny, industrialny, ale – przynajmniej od strony muzycznej – wcale nie tak podle nihilistyczny. Spod tego hałasu przebija wszędobylska kultura nostalgii i bez znaczenia jest, czy taka była intencja. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj tytułowego utworu Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #10 25

Various Artists – Hotline Miami 2 Soundtrack

W kwestii użyteczności masek, które odblokowujemy w kolejnych poziomach drugiej części Hotline Miami, kontynuacji jednej z najlepszych gier ostatnich lat, twórcy postawili na jakość, nie ilość. Odwrotnie z soundtrackiem. Pełna ścieżka to ponad 3 godziny muzyki, ale wśród 49 numerów znajdziemy masę wypełniaczy. Już sam opener (kawałek z interfejsu) uderza w inne tony niż kwasowy poprzednik – romantyczne wspomnienia plaż z Miami, w fajny sposób kontrastujące z przemocą (znamy to z „Drive”). Generalnie jednak znacznie mniej jest numerów nastrojowych, a więcej prostolinijnych bangerów. I nie ma w tym nic złego, bo sama rozgrywka tym razem jest raczej nastawiona na głośną akcję z bronią palną. Niemniej niewiele rzeczy cieszy w odsłuchu poza grą. Pojawiające się po raz kolejny, królujące (obok Sun Araw) w poprzedniej części M|O|O|N nie serwuje już tak zapamiętywalnych utworów, aczkolwiek „Dust” daje radę. Bardzo dobrze wypadają za to noirowe, neo-jazzowe kawałki El Huervo. Przyzwoitego synthwave'u dostarczają Jasper Byrne i Magic Sword. Mitch Murder wprowadza odświeżające, bo pogodne, nostalgiczne nuty lat 80. Jebnięcie serwuje Carpenter Brut. Bad-tripowych kawałków jest jak na lekarstwo, ale kilka się znajdzie, np. dwa od Life Companions. Zestaw okazuje się więc w najgorszym wypadku solidny. Znacznie lepiej jednak utonąć w nim podczas rozwijania zapierających dech, estetycznie brutalnych i brutalnie estetycznych jak filmy Nicolasa Windinga Refna kombosów. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego soundtracku na YouTube

Jakub Adamek, Andżelika Kaczorowska, Krzysiek Kwiatkowski, Karol Paczkowski, Michał Pudło (22 czerwca 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: mada
[21 lipca 2015]
głupio mi przyznawać, ale kocham Was za ten cykl.
coraz słabiej wychodzi mi znajdowanie ciekawych rzeczy, więc kiedy chcę się znowu wkręcić- po prostu odpalam którąś z polecanych płyt. i popołudnie zrobione.
Gość: Sajmon
[8 lipca 2015]
"Czytelnicy naszego zeszłorocznego podsumu z pewnością pamiętają" - oj, optymiści!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także