Zajzajer #9

Zdjęcie Zajzajer #9

grafika: © Jacek Ambrożewski

Solidna porcja propozycji – od outsiderskiej elektroniki (w tym m.in. dekonstrukcja bootlegu Radiohead) poprzez muzykę współczesną, organową/quasi-kościelną, pop punk, aż po tradycyjny garażowy rock, w tym reedycja najbardziej niszowego wydawnictwa, które podobno miał okazję polecać nasz niezawodny Karol Paczkowski. Na zdrowie!

Zdjęcie Zajzajer #9 1

Aye Aye – s/t

Nawet gdybym nie wiedział, że w skład Aye Aye wchodzą bracia Gibbons z Bardo Pond (obok nich członkowie Birds Of Maya i Boogie Witch), sięgnąłbym po to wydawnictwo (Richie Records) choćby tylko dlatego, że aye aye, czyli palczak madagaskarski, to jeden z najfajniejszych zwierzaków na świecie. Jak żartuje sobie narrator linkowanego filmiku: „The Aye Aye resembles a cat, who was bitten by a vampire, and then halfway through the transformation just said screw it”. I trochę tak właśnie jest z tym projektem – Gibbonsi podłączają swój mocarny sprzęt, ale zamiast rozpędzać burzę piaskową stwierdzają „screw it”, i osadzają się w miękkich, łagodnych rejonach. To album relaksacyjny, kojący, zawieszony w pół drogi między rzęchem a ambientem, między szorstkim desert-bluesem a chillującą psychodelią. A najbardziej w tym wszystkim lśni Dan Balcer, który wynosi całość na wyższy poziom za pomocą harmonijki. Przeciągłe dźwięki nadają szczególnej barwy wszystkim sześciu spalonym słońcem kompozycjom. Układają nas w wygodnym hamaku i opuszczają kapelusz na oczy, przyjemnie wydłużając czas. Kwasiarzom polecać nie trzeba, reszta doceni w gorące, leniwe popołudnia. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu „Remains” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #9 2

Charles Barabé – Cicatrice, Scar, Éclair

Niewiele wiemy o Charlesie Barabé. Tajemniczy artysta pochodzi z Victoriaville (Quebec, Kanada), prowadzi niezależny label La Cohu, prezentuje się dosyć niepokojąco, co najważniejsze jednak produkuje muzykę, obok której trudno przejść obojętnie. Prędzej się o nią potkniesz i popadniesz w błogą konfuzję niż zapomnisz po dwóch dniach. „Cicatrice, Scar, Éclair”, najnowsza kaseta Barabé’a, to piekielnie cenne znalezisko, brought to you by 2:00AM Tapes (świetna kasetowa wytwórnia z Wilmington, USA, specjalizującą się w plądrofonicznym undergroundzie).

Side A wkracza z impetem samplami głosu, które polskiemu słuchaczowi przypomną o całkowicie zwyczajnej rozmowie z „Newly Arrived From Poland” duetu Skalpel. Ten głos, należący najpewniej do lektora z amerykańskiej telewizji z lat 50-tych lub początkującego psychoanalityka, szybko okazuje się lejtmotywem całego albumu. Pojawia się często i obwieszcza największe banały z godną podziwu emfazą. Doskonale działa to w „The Living Room” na stronie A, gdzie po formułce „my daughter listens to popular songs” na zasadzie kontry wkracza porywający psychodeliczny jam. Tę próbkę muzycznej elastyczności Barabé’a nasz lektor zakończy słowami: „this music gets on my nerves”. (Uczcijmy gust muzyczny lektora minutą ciszy).

Włodarze labelu 2:00AM Tapes określili taśmy Barabé’a słowem „franken-jams”. Mógłbym głowić się przez dwa dni i nie wymyśliłbym lepszej etykiety. Perfekcyjnie oddaje ona dynamikę „Cicatrice, Scar, Éclair”. Każda kolejna sekcja kasety kompletnie odmienia muzyczny punkt ciężkości i brzmi zupełnie inaczej. Oblicze „Cicatrice…” ulega ciągłej deformacji; poskładane jest z nieprzystających do siebie elementów – niczym maszkara z okładki. Mamy tu atonalne rozgrywki na fortepianie, komicznie grobową melodię z 8-bitowej gry komputerowej (level w krypcie z wampirami), elektronikę rodem z cyrku, bas rodem z techno, Lopatinowskie ballady, czy wreszcie początek strony B, czyli całą sekcję sampli z niesympatycznych kazań arcykapłana nienawiści, pastora Freda Phelpsa („Canada is a filthy country, run by fags”). Na szczęście Barabé potrafi okiełznać frankensteinowe oblicze muzyki. (Michał Pudło)

Posłuchaj „Cicatrice, Scar, Éclair” na Bandcampie, jeśli chcesz

Zdjęcie Zajzajer #9 3

Blown Out – Jet Black Hallucinations

Pochodzący z Newcastle Upon Tyne zespół Blown Out wziął sobie na warsztat psychodeliczny space rock najwyższej próby. Na ich najnowszej płycie, „Jet Black Hallucinations” słychać, że ich materiałem źródłowym byli ci najlepsi – z fenomenalnymi Earthless czy Acid Mothers Temple na czele. Chłopaki z Blown Out kierują się upalonymi solówkami, potraktowanych całą gamą efektów, potężną i bujającą linią basu oraz pełną energii perkusją. Okładka, wykonana przez polskiego artystę Michała Karcza, przedstawia kosmonautę, wchodzącego do tajemniczego, czarnego pokoju wewnątrz piramidy lub podobnej starożytnej budowli. Mniej więcej takie uczucie towarzyszy słuchaczowi podczas przebywania z tym albumem – kosmiczna prędkość i skala, a jednak psychodeliczne eksploracje Blown Out dotykają czegoś pierwotnego, jakiejś wielkiej tajemnicy. (Jakub Adamek)

Posłuchaj albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #9 4

Cal & The Calories – Bastard In A Yellow Suit 7”

Nowe (względnie, bo demo sięga 2013 roku) wcielenie Martina Meyera, znanego szerzej jako Lumpy. Tym razem Meyer wchodzi w rolę „gnoja w żółtym garniturze”. Kanarkowy garniak wizerunkowo lokuje go gdzieś pomiędzy tandetnymi dilerami samochodowymi z lat 70. a wdziankiem z kultowego „The Mask”. I nie trzeba dodawać, że maska trafiła w ręce świra i będą z tego kłopoty. Chociaż, po prawdzie, nie tak wielkie. W skład Calories wchodzą m.in. członkowie The Dumpers oraz Rat Heart, przedstawiciele mocnej sceny z St. Louis. Pierwszych przedstawiać nie trzeba – totalne, ghoul-urinal-punkowe szaleństwo. Drudzy z kolei na co dzień reprezentują rock'n'rollową garażówę, z subtelnym rysem desperacji i pijaństwa Cheater Slicks. Te światy się zderzają i w efekcie granie Cal & The Calories jest znacznie lżejsze od Lumpy & The Dumpers, a sam Meyer rezygnuje z barwy obleśnego potwora z kanałów na rzecz bardziej naturalnego głosu (chociaż na poprzednim singlu Cal brzmiał jak upośledzony nastolatek). Bardzo mnie cieszy, że ten projekt nie okazał się być leniwym rip-offem czy spin-offem The Dumpers, i że jednocześnie Meyer przemycił tu charakterystyczne cechy swojego stylu. Na razie jest bardzo ok, chociaż dotychczasowe numery projektu nie wżynają się w pamięć. Czekam, aż Cal przemieni się w The King in Yellow. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu „Bastard In A Yellow Suit” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #9 5

Anna Caragnano & Donato Dozzy – Sintetizzatrice

Donato Dozzy, jedna z ciekawszych obecnie postaci na scenie elektronicznej, postanowił poszukać trochę innego materiału do przetwarzania niż dotychczas. Wcześniej brał na warsztat choćby twórczość innego świetnego muzyka wydającego dla Spectrum Spools, Bee Maska, by stworzyć z jego albumu „Vaporware” jeszcze bardziej subtelne, ambientowe kompozycje, które trudno nazwać po prostu remiksami. „Sintetizzatrice” to zupełnie inna historia – Dozzy modyfikuje i skleja ze sobą próbki głosu mieszkającej w Rzymie wokalistki Anny Caragnano. Właściwie nie używa dźwięków innego pochodzenia. To, nad czym pracuje, to wszystko wokalizy, szepty, mruczenia, gwizdania, często potraktowane pogłosem. Pierwsze kilka indeksów cechuje się oszczędnością, wyciszeniem – to dość medatycyjne podejście do obranej konwencji. Zostaje ono zaburzone wraz z rozpoczęciem utworu „Parola” – złożone ze sobą partie głosu Caragnano tworzą jednostajny rytm i gdyby zamienić je na sample instrumentalne to powstał by po prostu chwytliwy utwór taneczny spod ręki Dozziego, których kilka ma na koncie. Przechodzi on płynnie w jeszcze bardziej ekspresyjny utwór „Festa”, o podobnej co „Parola” tanecznej strukturze, ale w którym wokalistka używa technik rodem z muzyki folkowej. To kumulacja napięcia na płycie, które ostatecznie zostaje rozładowane rozmarzonym coverem „Love Without Sound” White Noise i outrem.

Co z tego wynika? „Sintetizzatrice” cechuje urocza staroświeckość, a jednocześnie dużo przestrzeni i płynny flow całości. Nie jest może albumem, który zmienia życie albo nie daje zasnąć poprzez bagaż uczuć w nim zawarty, ale naprawdę potrafi wciągnąć zastosowanymi na nim rozwiązaniami. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj „Introduzione” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #9 6

CCR Headcleaner – Cokesmoker [EP]

Nowa EP-ka CCR Headcleaner to mocny, zróżnicowany trip. Ale czego innego by się spodziewać po wydawnictwie o nazwie „Cokesmoker”, być może nawiązującego do kultowego „Dopesmokera” Sleep? Tytułowy kawałek to 12-minutowy jam, który brzmi jak rock'n'roll przechwycony przez psychodeliczną ciekawość Pondziaków. Albo jak The Heads bez konkretnego pierdolnięcia. Obok niego na stronie A znajdziemy jeszcze „Carry On” – śliczny, choć pijany i zepsuty sing-along, z absurdalnie głośną perkusją. Rozstrzał jest więc ogromny, a czeka jeszcze eksperymentalna strona B. Najpierw oparte na jednostajnym, marszowym rytmie, kwaśne „Outside Of Design”, w którym wznoszone jak modły wokale gubią się i roztapiają w fuzzowatych sprzężeniach. „Dark Afternoon” z kolei brzmi jak zabawa soundtrackami do kosmicznych horrorów z lat 60., trochę w klimacie „Terrore nello spazio” Mario Bavy. Na koniec dostajemy jeszcze krótką repryzę „Cokesmokera”, która udaje konceptualną klamrę wydawnictwa. Udaje, bo na próżno szukać tu spójności. W zamian za to dostajemy cztery zawodowe przegrzewacze synaps. Niczego więcej od CCR Headcleaner nie wymagam. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj singlowej wersji “Cokesmoker” na Soundcloudzie

Zdjęcie Zajzajer #9 7

DJ Deeon – Deeon Doez Deeon!

Zazwyczaj nie zdarza mi się pisać o reedycjach, ale tym razem zrobię wyjątek. 23 marca w wytwórni Numbers miała miejsce premiera EP-ki DJ Deeona. Zostały na nią wybrane cztery „największe przeboje” DJ-a z Chicago, jednej z kluczowych postaci dla sceny ghettohouse’owej i wytwórni Dance Mania. Wspomniany label spotyka się ostatnio ze sporymi propsami, wielu artystów (jak Bok Bok czy Nina Kraviz) przyznaje się do inspiracji Dance Manią, a od zeszłego roku wyszły też dwie kompilację zbierające w jednym miejscu różnorodny katalog wytwórni. Dj Deeon, jeden z muzyków wymienionych w utworze „Teachers” Daft Punk, zawsze należał do najbardziej bezkompromisowych artystów tam wydających (informuje o tym kawałek „Freak Like Me”). Znany jest z często wulgarnych i bezwstydnych sampli wokalnych, które wręcz krzyczą „in your face!”. Tak zdradzają się jego skłonności w kierunku rapsów, jednak tym, co stanowi podstawę jego twórczości, jest acid house i detroit techno. Cechami odróżniającymi go od reszty kolegów z labelu są minimalizm i futuryzm obecne w jego twórczości. Z tym że nie jest to elegancki minimalizm europejskiego techno – u Deeona objawia się on w ograniczonej palecie używanych środków. Wyciąga z nich jednak maksimum możliwości, stosuje dużo więcej wariacji kompozycyjnych, w jego kawałkach po prostu dzieje się dużo więcej niż w późniejszych produkcjach spod znaku minimal techno. Szlachetna prostota nagrań Deeona ukazuje się także w postaci braku stosowania efektów. Osiąga podobne rezultaty jak artyści nagrywający acid house, ale bez użycia pogłosu czy delaya (najlepiej to słychać w „The 604”). Minimalistyczne rozwiązania sprawiają, że te nagrania są hipnotyzujące, jednocześnie te kawałki są naprawdę chwytliwe i mają w sobie masę groove’u (idealnym przykładem „2 B Free”). Natomiast jego sposób widzenia przyszłości również jest ciekawy, bowiem futuryzm jego nagrań nie ma charakteru naukowego ani awangardowego (które dominują w dyskursie projektowania przyszłości), tylko jest bardziej ludyczny. Tak właśnie brzmi impreza w getcie przyszłości. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj „2 B Free” na Youtubie

Zdjęcie Zajzajer #9 8

DJ Nabuchodonozor – Niekoniecznie

Już widzę te skwaszone miny i przewiduję komentarze tych, którzy skusili się najpierw kliknąć na link Bandcampa przed przeczytaniem recenzji: „ona już kompletnie zwariowała”; „tym tzw. krytykom przydałoby się by zaczęli słuchać muzyki nie tyłkiem, a uszami”; „przecież jest tyle polskich premier, o których nie pisaliście, a bierzecie się za jakiegoś randomowego grajka”. No cóż, biorę to na moje wątłe barki. Mogłabym faktycznie napisać o jednej z niezależnych polskich premier, o których wszyscy piszą, ale szczerze mówiąc mi się nie chce – bo prawie żadna z nich nie wywołała we mnie tylu emocji, co właśnie album praktycznie anonimowego DJ Nabuchodonozora.

Idąc do meritum – obcowanie z jego materiałem „Niekoniecznie” to jak zajrzenie do szkicownika, w którym raz na środku strony, a czasem na marginesie są narysowane, zanotowane pomysły. Niby proszą się o rozwinięcie, a jednocześnie czerpie się sporą radochę z analizowania czyjegoś sposobu myślenia. O autorze udało mi się dowiedzieć tyle, że jest licealistą, ma stwierdzony słuch absolutny, a swoją muzykę wcześniej rozpisuje i realizuje na możliwie najgorszym sprzęcie u swojej babci, montując w prymitywnym programie Audacity. I jakby tego było mało, gra też na klawesynie – co słychać choćby w utworze „Tapczany smark na bluzie”. Tak, jak można domyślać się z tytułów, w jego numerach jest sporo abstrakcyjnego poczucia humoru – choćby dekonstruuje sample z bootlegów Radiohead, a gdy wprowadza beat naśladujący techno, dodaje do niego rzewne pianino i zapętla fragmenty muzyki symfonicznej. Nie mówiąc o prześmiewczym rapie w piosence o wymownej nazwie „Rzuć wyzwanie swojej prostacie”. Jest w tym trochę asekuracyjnej ironii, jakby nie chciał być odbierany dostatecznie na serio – „nie, to są tylko żarty, a nie robienie muzyki NA POWAŻNIE”. Ale jednocześnie ta estetyka „śmiesznych empetrójek” daje mu pole do odważniejszych eksperymentów niż naturszczykom próbującym naśladować swoich ulubieńców. Myślę, że jeśli Nabuchodonozorowi uda się w przyszłości przesunąć ciężar ze śmieszkowania na trochę więcej powagi, to można się spodziewać jeszcze bardziej frapujących wydawnictw pod znakiem outsiderskiej elektroniki. Ale póki co to i tak całkiem niezła propozycja dla fanów odważnej plądrofonii, kumających poczucie humoru rodem z niedożałowanych Obrońców Hardkoru. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #9 9

Eternal Tapestry – Wild Strawberries

Podwójny winyl pochodzącej z Portland psychodelicznej formacji Eternal Tapestry, wydany nakładem Thrill Jockey Records, został nagrany w całości w zaciszu oregońskiego lasu, w drewnianej chatce, co nadało płycie bardziej intymny, improwizacyjny charakter. „Dzikie truskawki” zawierają wiele odniesień do dzikiej przyrody w okolicy – każdy tytuł odnosi się do innej rośliny rosnącej w regionie, a kojące rockowe jamy starają się być w zgodzie z naturą, niekiedy przypominając bardziej zelektryfikowany folk niż kwasowe jazdy, z którymi można było dotychczas kojarzyć Eternal Tapestry. Co ciekawe, muzycy podeszli dość liberalnie do kwestii składu zespołu na płycie, przez co na niektórych utworach słychać niepełną ekipę, a niekiedy nawet solowe fragmenty. Najbardziej zespojona z przyrodą i jedna z bardziej wciągających płyt w dyskografii Etap. (Jakub Adamek)

Posłuchaj utworu „Enchanters Nightshade” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #9 10

Euglossine – Complex Playground

Wygląda na to, że po przebrzmieniu do bólu amatorskiego i chałupniczego (z paroma wyjątkami) vaporwave zostawił po sobie wyrwę, którą próbują zapełnić muzycy w sposób zarówno urokliwie kiczowaty, melodyjny, jak i staranny. „Complex Playground” Euglossine to podejście z przymrużeniem oka do optymistycznej elektroniki, która brzmi trochę jak spauperyzowany IDM ze standardami easy listeningu i „nowoczesnego” smooth-jazzu. Jest w tych naiwnie radosnych kompozycjach coś z elegancji i elokwencji Tortoise w okolicach „TNT”, jednak przedstawiona jest w krzywym zwierciadle i obsypana brokatem. Jest to również próba stworzenia kontynuacji vaporwave’u przez wytwórnię Beer On The Rug, która odpowiada za takie kamienie milowe, jak Macintosh Plus czy ?????VIRTUAL. „Complex Playground” może być dowodem na to, że Beer On The Rug mają ucho do kuszenia słuchaczy świadomym kiczem, jednak mają ich teraz za bardziej osłuchanych i obytych w kiczu i szukają czegoś bardziej sophisticated. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Complex Playground” na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #9 11

Steve Gunn & The Black Twig Pickers – Seasonal Fire

Bardzo trudno jest wyjaśnić, dlaczego jeden gest powtarzania – bo w przypadku takich płyt niekoniecznie jest to reinterpretowanie muzyki ludowej – jest bardziej przekonujący od drugiego. Trudno to w ogóle wartościować. Chyba nie da się uniknąć banałów i zbyt szerokich lub pustych semantycznie określeń, jak „uchwycenie ducha”, „autentyczne przeżycie”, „rytualne doświadczenie”, etc. Ale można łatwiej – „Seasonal Fire” się udało, bo w czasie słuchania nie pojawia się ani zgrzyt, ani nuda. Raz wyobraźnia przenosi nas w dzikie lasy Ameryki Północnej, raz gdzieś w skaliste Appalachy, a jeszcze innym razem jesteśmy w rejonach zdecydowanie nam bliższych, jak w zdominowanych przez wrażliwość Gunna, bardziej nowoczesnych i prywatnych „Trailways Ramble” oraz „Seasonal Hire”. Ten pierwszy znalazł się już na wydanym dwa lata temu albumie „Time Off”. W aranżu The Black Twig Pickers wypada jednak znacznie lepiej – deszczowo, tajemniczo, a nawet nieco mrocznie. O czterech pozostałych, korzennie folkowych numerach, trudno mi się wypowiadać. Na pewno jednak są więcej niż uczciwe – ich atmosfera jest nie tylko wierna tradycji, co wręcz podobnie upaja, wciągając w tyleż archaiczny, co odwieczny taniec. (Karol Paczkowski)

Obejrzyj klip do „Trailways Ramble” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #9 12

Jahiliyya Fields – Chance Life

Matt Morandi umie, w odróżnieniu od wielu innych epatujących okultystyczną symboliką wykonawców, wykreować równie mistyczną i psychodeliczną aurę za pomocą swojej muzyki, co otoczka, w jaką ją przyodziewa. Do produkcji tych nawiedzonych nagrań używa imponującego modulara – co też trochę zaskakuje, bowiem po obejrzeniu dokumentu „I Dream Of Wires” moją główną refleksją było to, że większość osób inwestujących w tak drogi sprzęt ma nadzieję, że razem z nim kupuje stos niesamowitych pomysłów. Nic z tego. Całe szczęście istnieją tacy wykonawcy jak Jahiliyya Fields, którzy z syntezatora modularnego umieją wycisnąć siódme poty.

Również z recenzenta, bowiem rzadko kiedy mam okazję spotkać się z taką zagwozdką do interpretacji. Chce się pisać, kiedy ktoś tworzy projekt będący tak najeżonym odniesieniami i symbolami. Zacznijmy od tego, że gdyby chcieć dosłownie tłumaczyć nazwę projektu, trzeba by było użyć określenia „pola ciemnoty”. Nie brzmi to zbyt składnie, ale to mniej więcej oznacza dla muzułmanów dżahilijja – okres w historii islamu przed nadejściem Mahometa. Według podań, miał to być czas czczenia licznych bożków (często pod postacią kamieni) oraz ogólnej degrengolady moralnej. Jak już przyswoi się ten fakt, to nie dziwią inne liczne odwołania muzyka do symboliki pogańskiej, jak sama nazwa poprzedniego albumu, „Unicursal Hexagram”, czy składanie na Twitterze zamiast życzeń bożonoradzeniowych – „miłego przesilenia!”. Sam tytuł „Chance Life” przez swoją niegramatyczność zdaje się wieloznaczny. Nazwy utworów mają często związek z podróżami w kosmos, do tego ta okładka z zardzewiałym nożem i denkiem konserwy (ja akurat rozumiem ją jako wisielczy żart z nazwy płyty). Jeszcze gdy się doda odniesienie do Lacana („Any Object Of Desire”), to naprawdę widać, że koleś ma wyrobioną kartę biblioteczną, a nie zdziwiłabym się gdyby nawet skończył studia humanistyczne.

Można ironizować, ale jednocześnie to by było niezbyt fair – Morandi wziął na barki przygniatający pod względem złożoności koncept, ale zrealizował go bez zarzutu. Niby mamy tu rozwinięcie schematu z LP „Unicursal Hexagram” – przeplatające się zapętlone motywy, uzupełnione licznymi detalami. Utwory znowu często nie przechodzą płynnie pomiędzy sobą – bywają nagle ucinane, co sprawia, że po dłuższym transie można się poczuć nagle wybudzonym i zdezorientowanym. Ale wtedy brzmienie Jahiliyya Fields miało więcej wspólnego z kosmische musik a la Tangerine Dream. Teraz to też ważny trop, ale doświadczenie bardziej tanecznej dwunastki „Pleasure Sentence” również odcisnęło piętno na tym albumie. Jak zapewne współpraca ze znanym z rewelacyjnego, bliższego techno „Body Issues” Patricią w ramach duetu Inhalants. Stąd „Chance Life” to trochę wypadkowa najróżniejszych nurtów muzyki tanecznej – (acid) house’u, techno, a nawet nieco IDM-u i to często w ramach jednego utworu. Jednak towarzyszą im liczne ambientowe przerywniki (jak początkowe „Temple Blocks” czy „Any Object Of Desire”) oraz nie zniknęła z deka opętana, new-age’owa aura, podkręcona wykorzystaniem bardzo dziwnego nagrania w „‘fnity Disguise”.

To sprawia, że najnowsze wydawnictwo Jahiliyya Fields przenosi słuchacza gdzieś poza tu i teraz – opowiada o wyimaginowanych podróżach pozaziemnskich, jest nieco spirytystyczne, nawet przerażające, a jednocześnie to album o miłości (ostatni utwór nazywa się „Lovegiver”). Tak, to ciężki, bardzo niedzisiejszy album do wielokrotnego odsłuchu i długiego rozpracowywania – nie polecam każdemu, ale jak ktoś się skusi to na jego zdrowie. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Zajzajer #9 13

Me Three – No Money No Fun

Reedycja chyba najbardziej niszowego wydawnictwa, jakie przyszło mi polecać. Me Three to ponoć „nearly legendary” zespół z Seattle. Album wyszedł w 1983 roku na kasecie i sprzedawany był wyłącznie w kultowym, miejscowym sklepie z płytami – Cellophane Square. Wszystkie kawałki (oryginalnie osiem, zostawiono siedem) zostały całkowicie zaimprowizowane, tekstowo i muzycznie. Tylko tytuły piosenek były ustalone wcześniej. Ekipa Green Monkey Records, która zajmuje się wyławianiem zaginionych skarbów sceny undergroundowej z Seattle, mocno jednak przerobiła oryginalny materiał, wycinając dłużyzny, mielizny i zostawiając tylko to, co najlepsze. A przynajmniej tak twierdzi. Pozostaje jej jednak wierzyć, bo oryginału zdobyć nie sposób (25 kaset w '83). Do większej ilości informacji również trudno dotrzeć, boryka się z tym zresztą samo Green Monkey. Dość powiedzieć, że klip do wspaniałego, absurdalnego „Alien Breakfast”, został złożony dopiero teraz, wykorzystując zdrowotny film instruktażowy o istotnej roli śniadania w diecie oraz sceny z „Plan 9 From Outer Space” Eda Wooda.

Co do reszty zawartości – arcyciekawa rzecz. Rockowe improwizacje zmierzają naprawdę w różne strony, a numery pełne są świetnego poczucia humoru. Granie konwencjami („I Wonder Why”, „NASA Girl”), komiczna paranoja (doskonałe „Concrete Interference”), punkowe frustracje (numer tytułowy), wszechobecne absurdy i głupizny. Gdyby podać takie „No Money, No Fun” bardziej funkowo i w ścisłej strukturze, dostalibyśmy Gang Of Four. Ale gdyby zagrać go jeszcze bardziej „sloppy” – mógłby wejść do katalogu Flippera. „Hate The One You're With” brzmi jak kolaboracja Black Flag z jakimiś pijanymi no-wave'owcami. Ten numer na pewno zostanie ze mną na dłużej, bo ze względu na chwytliwy tekst ma świetny potencjał, by być/bywać kawałkiem sytuacyjnym. Okrojone do dwóch i pół minuty „I Wonder Why” plasuje się najbliżej tradycyjnie pojmowanej piosenki, gdzie wokal brzmi jak jakiś Howlin' Wolf przerysowany przez Luxa Interiora. Najbardziej konwencjonalnie robi się jednak w „NASA Girl”, gdzie udaje się zawiązać razowy, rockowy refren, co oczywiście jest całkiem ironiczne i zabawne. Album zamyka repetytywne „Give Me Your Voodoo Sign” (jedyny nieskrócony kawałek), które dobitnie pokazuje, jak wariacki jest ten krążek. Coś czuję, że „No Money No Fun” okaże się być „wykopaliskiem” na miarę zeszłorocznego krążka The Spies. (Karol Paczkowski)

Obejrzyj klip do „Alien Breakfast” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #9 14

Mean Jeans – Singles

Kompilacja singli Mean Jeans, czyli wszystko, czego od nich potrzebujecie, a nawet zbyt dużo. Spora, bo aż 45-minutowa dawka ultramelodyjnego, głupawego punk-rocka hołdującego The Ramones, granego bez żadnego przemęczenia, luzacko, naiwnie, do deskorolki i piwa. Brzmi jak tysiące zespołów, ale Mean Jeans robią to naprawdę dobrze, pochłaniając ograne hooki jak kawałki pizzy. Nie znajdziecie tu absolutnie niczego więcej, ale czego więcej potrzeba na zbliżające się lato? Czy można się nie wzruszyć, nie roześmiać, nie tupnąć nóżką i nie palnąć w czoło przy takich numerach jak „I Think U Stink”, „Tears In My Beers”, „RU Mental”, “Cool 2 Drive” czy „Terminally Twisted”? Oczywiście, że nie. Chyba, że jesteście już zbyt fajni (czyt. za starzy) na takie granie. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj „Cool 2 Drive” i nie bój się prowadzić po pijaku

Zdjęcie Zajzajer #9 15

Aine O'Dwyer – Music For Church Cleaners Vol. I & II

Uwielbiam koncept „Music For Church Cleaners”, flagowego albumu Aine O'Dwyer, na początku roku rozszerzonego o część drugą. Jako zwolennik wiary – jeśli jakiejkolwiek – radykalnie zindywidualizowanej, znacznie bardziej odpowiada mi subtelne przeżycie muzyki i przestrzeni religijnej już po skończonym cyklu mszalnym, nieznośnie napompowanym, powtarzalnym, nierzadko miałkim i utrudniającym skupienie się. O'Dwyer ściąga Niebo i pakuje je w zwykłą prozę, dzięki czemu przeżycie jest ściśle prywatne, przypadkowe i unikalne. W momencie, kiedy sprzątaczki szorują podłogi kościoła, jakaś niewyżyta wariatka improwizuje na organach, których dźwięki mieszają się z szuraniem i strzępkami rozmów. Najciekawszego przeżycia nie doświadcza jednak ani skupiona artystka, ani sprzątaczki, które albo muzykę zupełnie ignorują, albo po prostu przyjemnie jest im słuchać „music while you work” (rozmowa z końcówki „The Ruling Of Pan”). To słuchaczowi dostają się kompletne, piękne i intrygujące nagrania, w których „brudna” obecność sprzątaczy w kościele okazuje się być znacznie ciekawsza niż obecność Typa Z Góry. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj pierwszego woluminu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #9 16

Perspex Flesh – Ordered Image [EP]

Kto wie, czy to nie najlepszy hc punk, jaki możecie obecnie ściągnąć z UK (prężna wytwórnia Static Shock). Perspex Flesh zachwycili już zeszłorocznym longplayem, ale teraz wydają się być w szczytowej formie. Zarówno w kwestii produkcji, jak i w kompozycjach zaszły takie zmiany, że „Ordered Image” zdecydowanie nie jest już propozycją stricte gatunkową. Album brzmi mniej surowo i bardziej selektywnie, gitary częściej grają melodyjne, złożone riffy („Cleansing Soul”, „The Gift”), zamiast standardowej hc łupanki, a wokal – potraktowany pogłosem, ale i wyostrzony – stał się jednocześnie wyjątkowo agresywny i delirycznie wykończony, trochę jak w początkowych numerach z „Let Us Prey” Electric Wizard. Natomiast dodanie kolejnego głosu w numerze tytułowym oraz pojawiające się w doskonałym „Panoptic” quasi-gregoriańskie wycia są już realnie przerażające, przypominając schizofreniczne majaki z „Cacophony” Rudimentary Peni. Death-rockowa klaustrofobia zresztą przeziera przez te kompozycje bardzo często. Krótki metraż (6 numerów, 13 minut), duże zróżnicowanie, brak chybionych strzałów, no i doskonałe spojenie trzech elementów, które w hc-punku rzadko występują jednocześnie: siły, gęstej atmosfery oraz doskonałego warsztatu. Nie mam pytań, lista roku. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #9 17

Tlaotlon – Natural Devices

Australijski dekonstruktor „muzyki stukano-pukanej” (jak określił muzykę taneczną Wojciech Mann w jednej recenzji) Jeremy Coubrough, alias Tlaotlon (jakie nazwisko, taka i ksywa), trafnie określa estetykę swoich utworów jako „muzyczna panorama wielu otwartych zakładek”. „Natural Devices” to frenetyczna panorama cyfrowych wycinków, które, w przeciwieństwie do „Dark Web” Giant Claw, „MN.ROY” D/P/I czy „Epitaph” Nico Niquo świetnie trzymają się kupy dzięki stałemu rytmowi, który trzyma wszystko w ryzach. Pokręcona i psychodeliczna taneczność albumu sprawia, że Tlaolton jest bardziej przystępny i łatwiejszy do przyjęcia niż brutalne kolaże wymienionych wyżej artystów. Jest pstrokato i post-internetowo, ale nadal na swój sposób zachowany jest klubowy porządek. (Jakub Adamek)

Posłuchaj albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #9 18

John Wiese – Deviate From Balance

John Wiese jest jednym z tych twórców, którzy lubią kokieteryjnie mówić o sobie, że nie są muzykami. To podejście to klucz do odbioru jego dyskografii (szczególnie w tym momencie kariery) w ramach której zarówno gra w eksperymentalno-grindcore’owym Sissy Spacek, duecie o wiele mówiącej nazwie Anti-Civilization Mask, czy tonie innych projektów z takimi asami jak Wolf Eyes czy C. Spencer Yeh – zawsze cechuje go upodobanie do dekonstrukcji, niestandardowych połączeń, swoistego muzycznego nonkonformizmu.

Sytuacja jest taka – wyżeracz sceny improwizatorsko-noisowej „wraca” (był ciągle aktywny, ale nie wydawał solówek) po czterech latach z dwupłytowym albumem, w którego powstaniu brało udział momentami nawet dwudziestu muzyków. Wydawnictwo jest kompilacją nagrań dokumentujących instalacje oraz utwory zagrane na żywo, choć według informacji prasowych te drugie zostały wcześniej napisane. Spektrum dźwięków, jakie spotyka się na tym molochu, jest dość rozległe – od ściany hałasu, poprzez przetworzone sample śpiewu gardłowego, instrumenty dęte, aż po odgłosy ptaków. Trudno tutaj o jakiś większy koncept pozamuzyczny, spajający wszystkie kompozycje. Najprościej ogarnąć ten album słuchając tych utworów mając z tyłu głowy, że każdy z nich stanowi oddzielną całość. Choć jednocześnie styl Wiese’a jest na tyle charakterystyczny, że to samo przez się usprawiedliwia zebranie ich wszystkich razem do kupy. Bo najprościej mówiąc muzyka Kalifornijczyka wywołuje wrażenie swoistej dźwiękowej klaustrofobii czy, nawiązując do tytułu, utraty równowagi. Nawet gdy słucha się „Memaloose Walkman”, w którym duża część to po prostu odgłosy strzałów, a między wszystkimi dźwiękami znajduje się sporo przestrzeni, to wciąż odczuwa się spore przytłoczenie. To wrażenie dotyczy też spokojniejszych kompozycji, jak „Wind Change Direction”, które najpierw zapowiada się na przestrzenny ambient, ale gdy wczuje się w kojący początek, to każde następne zakłócenie, dekonstrukcja głównego motywu, aż w końcu jego powrót, sprawia, że ten utwór nie jest tym, czym się wydaje na początku. Nawet pojawiające się raz na tym albumie brawa publiczności wydają się pełnić rolę elementu muzycznego. Bo Wiese lubi się bawić ze słuchaczem w kotka i myszkę – wodzić go i mylić. Wymaga dużo zaangażowania, ale odpłaca za to z nawiązką, bo to jeden z tych muzyków, którego twórczość uczy myśleć zupełnie poza przyjętymi schematami. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj albumu na Bandcampie

Jakub Adamek, Andżelika Kaczorowska, Krzysztof Krześnicki, Karol Paczkowski, Michał Pudło (17 kwietnia 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: shepherd story
[17 kwietnia 2015]
Po przeczytaniu recenzji Aye Aye od ładnej godziny siedzę i oglądam na youtube'ie filmiki z egzotycznymi zwierzętami... Fajnie, że jest nowy odcinek :)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także