Recenzje 2014: post scriptum
Rok 2014 za nami, na chwilę przed rankingiem najlepszych płyt i singli publikujemy post scriptum, w którym staramy się nadrobić zaległości w ważnych wydawnictwach, których recenzje nie pojawiły się wcześniej na łamach Screenagers.
Ab-Soul – These Days... (6/10)
Ten rok był bardzo pracowitym okresem dla ekipy TDE. Co ważniejsze, był też świadectwem ogromnego postępu, jakiego dokonali jego reprezentanci. Debiutująca w labelu SZA, pomimo ładnych melodii i rozpoznawalnego frazowania, trochę rozczarowała, ale od jej wcześniejszych dokonań dzieli ją przepaść, więc następne wydawnictwo zapowiada się obiecująco. Isaiah Rashad nagrał (obok J. Cole’a) najbardziej osobisty, melodyjny i pełen hooków album hip-hopowy 2014 roku. Chyba nikt nie spodziewał się aż tak rewelacyjnego „Oxymoron” ScHoolboya, Jay Rock dołącza do wyścigu z potężnym „Parental Advisory”, a Kendrick dorzuca nieoczywiste „i” wraz ze spektakularnie wykonanym, nienazwanym jeszcze singlem w The Colbert Report. Tylko Ab-Soul zdaje się stać w miejscu. Jego warsztat znajduje się na poziomie znanym z „Control System”, a „These Days...” cechuje przede wszystkim brak umiaru w nagrywaniu dwuczęściowych kompozycji (strona A i B singla) oraz nieumiejętny wybór tracklisty. Ten longplay to trochę hit&miss, ale „Sapiosexual” (J Cole na bicie!), „Hunnid Stax” czy „Just Have Fun” sprawiają, że minie sporo czasu, nim usunę go ze smartfona. (Mateusz Błaszczyk)
Actress - Ghetoville (6/10)
Chłodnawe przyjęcie przez krytykę „Ghettoville” nieco smuci. Można się zgodzić, że forma Actressa nie jest już tak wysoka jak na wysokości „Splazsh”, ale to w dalszym ciągu o mocna dawka schizofrenicznego IDM-u. Główna kwestią jest akceptacja braku powabności w twórczości Anglika. Darren J. Cunningham swoje zainteresowania przerzucił wyłącznie na antypatyczne kolaże i odpychające dźwięki. I rzeczywiście, bez odpowiedniego nastawienia łatwo „Ghettoville” skreślić, utożsamiając nieschludność z brakiem pomysłów. Być może rozkładając krążek na pojedyncze ścieżki taki sąd ma racje bytu, lecz całościowo mamy do czynienia z chaotycznie destrukcyjnym aktem, który mimowolnie lajkujemy. (Krzysiek Kwiatkowski)
Ballet School – The Dew Lasts An Hour (5/10)
Po znakomitej EP-ce „Boys Again”, jak pewnie wielu czytelników, z niecierpliwością wypatrywałem debiutanckiego długograju niemieckiego tria. Niestety, berlińczykom równie szybko, jak wprawienie nas w zachwyt, przyszło podzielić przykry los niezliczonej ilości świetnie zapowiadających się kapel. Nowe utwory – może poza „Grey”, „Heliconią” i „Lux” – brzmią tu jak niedokończone szkice, a entuzjazm i kreatywność cechujące dotychczasowe przeboje grupy ustąpiły miejsca momentami topornemu wręcz songwritingowi. Karykaturalnie w porównaniu do oryginału brzmi ponadto nowa, przesłodzona wersja „Heartbeat Overdrive”, utworu, który trafił przecież nawet do naszej piątki najlepszych singli 2013 roku. I choć sytuację ratują oczywiście klasyki, jak moje ulubione „Yaoi” czy Ghost”, nie zmienia to faktu, że „The Dew Lasts An Hour” jest dla mnie jednym z największych rozczarowań ostatnich dwunastu miesięcy.(Wojciech Michalski)
Azealia Banks – Broke With Expensive Taste (7/10)
Wydany z zaskoczenia album nie wyjaśnił wszystkich zagwozdek. Azealia Banks od czasu spektakularnego singla „212” przez trzy lata miotała się w tę i we w tę, regularnie wydając nowe, bardzo nierówne piosenki. „Broke With Expensive Taste” w dużym stopniu uspokaja – Banks uczy się na błędach i umie selekcjonować materiał. Nie zmienia to faktu, że premierowy longplay trudno nazwać rewelacją, a raczej wyjątkowo solidnym materiałem z kilkoma konkretnymi strzałami. Jest to spowodowane hiper-eklektycznością, stykania ze sobą ogromu różnych składników, które wespół brzmią dobrze, ale mogłyby być jeszcze lepsze, gdyby znaleźć wśród nich więcej punktów stycznych. Parkietowy hip house brzmi momentami obłędnie. Kiedy Banks trzyma się wyznaczonej ścieżki, wszystko brzmi klarownie. Gdy zaś stara się ubarwić stricte taneczne uk-bassowe wkręty trapem, zaczyna się odczuwać, że nie wszystko już płynie idealnie. Możliwości są ogromne – teraz wystarczy wszystko krok po kroku odpowiednio poustawiać. (Krzysiek Kwiatkowski)
Bitamina – Plac Zabaw (8/10)
Bitamina, projekt w żaden sposób nie promowany, niespodziewanie trafił do puli moich ulubionych krążków 2014 roku. „Plac Zabaw” operuje kompletną szczerością – co oczywiście może odrzucić bardziej ironicznego słuchacza. Nostalgiczna podróż Bitaminy do krainy dzieciństwa i wczesnego nastolęctwa balansuje na granicy pretensjonalności (manieryczność po równo rozkłada się na teksty, jak i wokal), ale dzięki dobrym melodiom, spójnej narracji i garści interesujących pomysłów aranżacyjnych (muzykalność cięcia sampli jest imponująca), „Plac Zabaw” zaskakuje jakością. Dodatkowe punkty za nawiązanie do „Dragon Ball Z” dorzucają się same, a silny pierwiastek lokalny dodaje albumowi uroku. Zdecydowanie jedna z najmilszych niespodzianek 2014 roku. (Paweł Klimczak)
Bombay Bicycle Club – Long, See You Tomorrow (7/10)
Startujący z dość nędznej pozycji pogrobowców new rock revolution kwartet z Londynu potrzebował długich sześciu lat, żeby naprawdę rozwinąć skrzydła. Na czwartej płycie Bombay Bicycle Club prezentują się jak połączenie mozaikowej taneczności Friendly Fires (kalejdoskop doskonale zazębiających się detali na kilku różnych planach) z naleciałościami „pitchforkowego” indie (rozedrgana ekspresja wokalna Jacka Steadmana). Ten drugi element pasuje mi odrobinę mniej, nie zmienia to faktu, że „So Long, See You Tomorrow” jest jedną z lepszych popowych produkcji minionego roku po tej stronie Atlantyku. Dzieje się tu sporo, momentami może nawet zbyt wiele, niekiedy produkcyjny rozmach trochę przygniata stosunkowo konwencjonalne piosenki. Moja ulubiona „Luna” paradoksalnie jest tu jednym z bardziej przegiętych utworów, ale jest w niej coś wyjątkowo ujmującego – może to ten swoisty „drop” w postaci refrenu na modłę M83 po fajnym, popowym mostku, tak niedorzecznie stadionowy. Powinno kłuć w uszy, a jedzie. Wyszło w lutym, a nadal wracam. (Kuba Ambrożewski)
Neneh Cherry – Blank Project (7/10)
Z perspektywy czasu można by zaryzykować stwierdzenie, że Neneh Cherry nigdy nie zrealizowała swojego potencjału – i muzycznego, i pozamuzycznego. Jako – nomen omen – czarna Madonna czy proto-M.I.A., co na jedno wyjdzie. Pozostała bohaterką drugiego planu, a na ironię zakrawa fakt, że spośród jej czterech albumów solowych najlepszym jest krążek najmniej ambitny, czyli właśnie tegoroczny. Co prawda, gdybym miał wskazać pięć czy dziesięć ulubionych numerów, nie wziąłbym nic z „Blank Project”. Ale jako całość jest to dziełko udane o wiele bardziej niż poprzednie. Cherry, tak jak i inne mądre kobiety w średnim wieku (Kate Bush), afirmuje to, co jej wiecznie młode koleżanki (Madonna) pragnęłyby ukryć. A więc pozwala, by przemawiało przez nią doświadczenie, by nie ośmieszały jej wszelakie liftingi i wszystko pozostało tak naturalne i intuicyjne, jak tylko może. Ćwiczenie z samoświadomości i tyle. Neneh Cherry nie ma ze sobą problemu. Ja troszkę tak (z nią, nie ze sobą), bo przez tych parę dekad liczyłem na więcej. Ale lepiej trwać w niedosycie, niż mieć dość. (Łukasz Błaszczyk)
E.E.K. – Live At The Cairo High Cinema Institute (8/10)
W tym roku muzyczną pałeczkę regionalnego lidera przejął Egipt. Ogień Arabskiej Wiosny wciąż płonie, a zamknąć go w nagraniu udało się artyście ukrywającemu się pod pseudonimem E.E.K./Islam Chipsy. Wiem, że wygląda to jak najbardziej denna klisza, ale serio, to nagranie brzmi jakby miejsce miało lada moment eksplodować z powodu nagromadzonej energii. Daje o tym znać oszalała syrena przeciwpożarowa i od czasu do czasu wiwatujący w ekstazie tłum.Chaos jest jednak tylko pozorny, po bliższym przysłuchaniu się z ogłuszającego napierdalania wyłania się wirtuozerska technika muzyków i nieprawdopodobne zgranie. Islam Chipsy, z pomocą dwóch niesamowitych perkusistów Khaleda Mando i Islama Taty, przypuszcza frontalny atak od pierwszych sekund na niczego nie spodziewającego się słuchacza. Kiedy już w miarę uda się pozbierać z początkowego ogłuszenia, trzeba zauważyć, że szalone, gabberowe tempo nie opada nawet na krótką chwilę. Budowane napięcie wcale nie dąży do rozładowania, a epickie build-upy przechodzą w kolejne, jeszcze bardziej ekstatyczne partie. Mniej więcej o to chodziło Lorenzo Senniemu, tylko Islamowi udało się zrealizować ten pomysł o niebo lepiej. Zamiast dekonstruować jak Lorenzo, Chipsy poszedł drogą wytyczoną przez Rizana Sa'ida, szarą eminencją stojącą za muzyką Omara Souleymana, który zelektryfikował i przyśpieszył muzykę dabke. Podobnie Islam uczynił z sha’abi, gatunkiem muzyki rozrywkowej, który dotąd nie cieszył się w Egipcie dobrą estymą. Podobnie jak skrót EDM na świecie, ale to też może się zmienić, bo dzięki takim postaciom jak Islam Chipsy EDM ma szansę na pozytywne skojarzenia z egipską muzyką taneczną, a nie Davidem Guettą i Stevem Aokim. (Krzysztof Krześnicki)
Eagulls – Eagulls (7/10)
Eagulls to jeszcze jedna brytyjska grupa rockowa z niewątpliwym przerostem attitude. Na długo zanim do sklepów trafił ich debiut, „wszystkie sklepy mieli poobrażane”. Cóż, różnie można oceniać ich strategię PR-ową, jednak generalnie lepiej dla wszystkich, jeśli kapela z Leeds będzie swoją frustrację kanalizować poprzez muzykę, bo wyrażanie autentycznego wkurwienia w formie gitarowych piosenek wychodzi im naprawdę nieźle. Eagulls konsekwentnie dryfują post-punkowym kursem, tworząc kolaż wpływów Joy Division, Killing Joke, Wipers czy wczesnego Public Image Ltd. i zestawiając go z niemalże hardcore’ową agresją. Nie jest to granie szczególnie skomplikowane, ale ma w sobie trudną do racjonalnego wytłumaczenia świeżość i przebojowość. A już „Possessed” to perełka, która niezamierzenie przyćmiewa całą resztę bardzo solidnego krążka. Weźcie shoegaze’owego gitarzystę, nowofalową sekcję i punkowego wokalistę, a potem rozkażcie im napisać rzężący, festiwalowy hymn. Tak się to skończy. (Kuba Ambrożewski)
Einstürzende Neubauten – Lament (7/10)
Albumową wersję „Lament” powinno się odbierać raczej jako studyjną rekonstrukcję dzieła przeznaczonego na scenę niż jako oficjalną, nową płytę Einstürzende Neubauten – apeluje zespół na swojej oficjalnej stronie. Jeśli jednak muzycy z takim dorobkiem postanawiają wydać na płycie koncert pomyślany jako występ okolicznościowy, to na pewno mają coś do powiedzenia. W skrócie: koncert Neubautenów został zamówiony przez belgijskie miasto Diksmuide w ramach upamiętnienia setnej rocznicy wybuchu pierwszej wojny światowej. Tło historyczne płyty znakomicie opisali już Chris Bohn i Paweł Waliński, zatem nie będę się nad nim rozwodzić i przejdę do samej muzyki. Faktem jest bowiem, że „Lament” to jedna z najlepszych płyt wydanych w 2014 roku.
Na „Lament” Einstürzende Neubauten łączą najlepsze cechy wczesnego i późnego okresu swojej twórczości. Z dawnych czasów zachowują hałas, napięcie i ciężkie perkusyjne uderzenia, natomiast z nowych – minimalizm, wyważenie, dynamikę. Przykładowo, wzrastający huk „Kriegsmaschinerie” przywołuje równie niepokojące „Der Tod ist ein Dandy” z „Halber Mensch”, a nastrojowy build-up „The Willy-Nicky Telegrams” kojarzy się z „Die Befindlichkeit des Landes” z płyty „Silence Is Sexy”. „Lament” opiera się jednak w pierwszej kolejności na źródłach historycznych, czerpiąc z analogowych i internetowych archiwów, spajając materiały źródłowe i skrawki tekstu przy pomocy odpowiadających im form wyrazu. Dlatego nie razi kontrast między martial industrialnymi śpiewami a wokalami przetworzonymi przez vocoder; nie odczuwa się też rozbieżności między telegraficznym komunikatem („Der 1. Weltkrieg”) a tekstem literackim („Der Beginn des Weltkrieges 1914”). „Lament” mieści w sobie formy tak przeciwstawne, bo mierzy się i z historią, i ze współczesnością. Wobec tego już pojedyncze słowa i maniera artykulacyjna Bargelda wystarczą, by zagłębić się w klimat płyty, tak jak same jego krzyki wystarczają, aby zrozumieć „Fütter mein Ego”.
„Lament” to pierwsze wydawnictwo Einstürzende Neubauten od siedmiu lat, niechybnie podyktowane koniecznością. I to się czuje. Wystarczy znać obecny kontekst, aby podzielić niepokój, który wyłania się z płyty. Podobnie jak w przypadku muzyki konkretnej, każdy dźwięk jest tu bodźcem, który skłania, aby obecną sytuację w Europie objąć czynną refleksją. Przynajmniej na czas trwania płyty. (Ania Szudek)
Brian Eno / Karl Hyde – High Life (8/10)
Gdyby „Someday World”, czyli pierwsza płyta duetu, nie była tak okropna, „High Life” nie byłoby tak dobre. Eno i Hyde mieli najpewniej zupełnie inne intencje, bo – o ile się orientuję – drugi z krążków to po prostu zbiór odrzutów z wcześniejszej sesji. Co nie zmienia faktu, że jako negatyw oryginału, unika wszystkich jego przywar. „Someday World” to muzyka dziadowska w najgorszym tego słowa znaczeniu – silący się na aktualność komentarz do rzeczywistości, na który pozwalają sobie ludzie zupełnie od niej oderwani. Zarówno w sferze tekstowej, kompozycyjnej, jak i brzmieniowej. Coldplay dla rodziców fanów Coldplay. Na „High Life” natomiast Eno opowiada tę samą historię, ale na własnych warunkach. Kondensuje ją, wydobywa z niej to, co dla niego najbardziej interesujące. Zamiast napinki jest więc intuicja, zamiast nudy linearnych struktur jest transowa repetycja, zamiast spoconych gitar krautrockowe pętle, a zamiast słowotoku niedopowiedzenia. I w efekcie ważki, bo autentyczny, głos w dyskusji o tu i teraz. (Łukasz Błaszczyk)
Fire! Orchestra – Enter (7/10)
Mats Gustafsson and His Magic Band. Druga odsłona sfiksowanego szwedzkiego jazz projektu. „Enter”, w przeciwieństwie do ubiegłorocznego poprzednika, ujarzmia na moment free jazzowe szaleństwo, nadając poszczególnym fragmentom bardziej rockowy charakter. Nie oznacza to, że Fire! Orchestra zmniejszyła obroty – dalej wszechobecna energia podnosi puls. Zdaje się jednak, że doszedł aspekt ujednolicenia brzmienia, jak gdyby „Enter” miało iść w piosenkową, niemalże rockową stronę. W przypadku „Exit!” można było wyłuskać słabsze motywy. Teraz jest to zadanie arcytrudne do wykonania. (Krzysiek Kwiatkowski)
Furia – Nocel (8/10)
Polski black metal to jakościowa muzyka i towar eksportowy nie od dzisiaj, a ubiegły rok tylko potwierdził to odrobinę sprane już stwierdzenie – rewelacyjny „The Satanist” Behemotha wszedł na listy roczne bardzo różnorodnych muzycznych instytucji, a zespoły takie, jak Mgła czy Furia przebijają się do powszechnej świadomości. „Nocel”, ostatni krążek Furii, lato zamykające cykl pór roku w dyskografii, sprytnie splata rozwijanie klasycznych, niemal oldschoolowych galopad, z majestatycznymi pochodami instrumentów w aurze Niesamowitej Słowiańszczyzny. „My Bełkoczą” to szczególny przypadek strukturalnej i aranżacyjnej inwencji, opętana, upiorna i złowieszcza wizytówka albumu. Furia gra muzykę wymagającą, ale kipiącą pomysłowością i atmosferą – lato w tym przypadku to z pewnością nie wakacyjny romans. (Paweł Klimczak)
Future Islands – Singles (6/10)
Trudno w jednym akapicie oddać kulturową rolę, jaką w 2014 roku spełnił performance Future Islands w programie Davida Lettermana. Minęły lata, odkąd ostatnio ktoś tyle wygrał, co Sam Herring podczas trzech minut przed kamerami. Dosłownie, gość w jednej chwili stał się idolem i jednocześnie najwyrazistszym muzycznym memem A.D. 2014. W dzisiejszym świecie maksymalnie rozproszonych mediów sytuacja jest ewenementem – inaczej niż w 1983, kiedy Ian McCulloch z Echo & The Bunnymen pokazywał widzom „Top Of The Pops” sutek, żeby skoczyć o kilkanaście pozycji w górę UK charts. Ale może wszystko się zgadza, bo przecież syntezatorowy rock Future Islands brzmi jak wyjęty z połowy lat osiemdziesiątych. Co nie przeszkadza być „Seasons” kawałkiem naprawdę porywającego, współczesnego popu. I jedynym, tak naprawdę, singlem przez wielkie „S” na miłym, ale ciut monotonnym „Singles”. (Kuba Ambrożewski)
Ariana Grande – My Everything (7/10)
Parodiujący Ariane Grande nie mogą przeboleć faktu, że była gwiazda stacji Nickelodeon chce po cichu zastąpić Mariah Carey. Wokalnie Ariana uwielbia wysokie dźwięki i puste ozdobniki pod publikę, ale można zrzucić to na karb niedoświadczenia, młodzieńczej próby udowodnienia swojego talentu. A Grande takowy posiada. „My Everything” to zgrabnie skonfigurowane teen r&b, mimo że w zasadzie cały album to walka o to, aby zerwać z wizerunkiem nastolatki. Co może być trudne, zważywszy na to, że Grande ma aparycje 15-latki, a ten fakt stara się zatuszować skromnymi kreacjami. Drugi longplay wokalistki to przede wszystkim single. Dynamiczny, lecz przekombinowany „Problem” byłby o wiele lepszy bez gościnnych udziałów (jak zawsze fatalna Iggy Azalea). „Break Free” to niegrzeszący oryginalnością prog-housowy banger, zaś „Love Me Harder” w duecie z The Weeknd jest najlepszą kompozycją na długograju. Spokojnie poprowadzona narracja z kilkoma mocnymi wyskokami może świadczyć o tym, że wysokie mniemanie o sobie Ariany Grande ma jakieś podstawy. Reszta materiału lawiruje pomiędzy electropopem a bardzo przyzwoitym r&b. Warto kibicować tej dziewczynie, bo jeśli właściwie poprowadzi swoją karierę, doczekamy się w przyszłości wielu wielu dobrych piosenek na listach przebojów. (Krzysiek Kwiatkowski)
Grouper – Ruins (7/10)
Dotychczasowa twórczość Elizabeth Harris wzbudzała powszechne uznanie i uczyniła ją poważnym nazwiskiem na scenie singer-songwriter. Głęboka wrażliwość twórcza i swoboda w operowaniu zarówno stylistykami folku, dream popu jak i ambientu, to przecież nie byle co. Dla słuchacza zainteresowanego tymi wszystkimi elementami zamkniętymi w najprzystępniejszej wersji, jest krążek o nieprzyjemnym tytule „Dragging A Dead Deer Up A Hill”. Dla tych, którzy pragną posłuchać Liz w skrajnie intymnej, minimalistycznej wersji jest jednoznacznie zatytułowane „Ruins” (jest jeszcze Grouper rozpuszczone w ambiencie „AIA: Alien Observer”, ale to na marginesie)
Ta muzyka rzeczywiście brzmi, jakby dobywała się z dawno zapomnianych i porośniętych już bujną roślinnością ruin. Myślę, że każdy z nas słuchając albumu ma przed oczami autorkę siedzącą w ciemnym lesie przy skrawku starego muru, pochyloną nad fortepianem, samotną. W pewnym sensie przecież tak właśnie jest. To sytuacja jak z „Pink Moon” (choć oczywiście na tym porównaniu się kończy) – jest tylko głos i pojedynczy instrument, ale szeroki świat rozmaitych wizji też istnieje, tyle że głowie. Partie fortepianu są kruche, niknące, w pewien sposób też naiwne, jakby Harris grała je z wnętrza swojego dziecięcego ja. Są to pieśni smutne, o rozstaniach, dezintegracji i innych takich, ale w ciepłym kokonie niewinności brzmią jak z bajki. Resztę introwertycznego klimatu robi obskur produkcyjny, przypadkowe field recordings z odgłosów domowych, dłuuuuga ambientowa mgła snująca się na koniec, i wszystko to, co sobie można do-wyobrazić. (Michał Weicher)
Jachna/Tarwid/Karch – Sundial (8/10)
W kategorii „skromny początek – wielki rezultat” wspólne dokonanie Wojciecha Jachny, Alberta Karcha i Grzegorza Tarwida zgarnia laur zwycięzcy w przysłowiowych cuglach. Oto przed nami album, który rozpoczyna się delikatnym i jakby onieśmielonym tematem fortepianu B-A#-B-D, wchodzącym na moment w wyższą oktawę. Ponad tą skromną konstrukcją w równie subtelnym stylu improwizuje trąbka. Przenikliwy spokój, jaki roztacza się po upływie minuty, to tylko powierzchowne oblicze „Sundial”. Muzyka testuje naszą cierpliwość i uwagę, powoli i mądrze rozwijając swoje piękno, dochodząc do efektów, które wykraczają poza wszelkie oczekiwania.
Prawdziwymi gwiazdami albumu są bez wątpienia młodzi muzycy. Pianista Grzegorz Tarwid potrafi stoicko odegrać lekki temat, by w kolejnym wejściu roztoczyć mieniący się iskrami wysokich nut popis elegancji („Attic Salt”). Gra oszczędnie i schludnie, w melodiach świetnie operuje kontrapunktem („Little Draft”, „Intermezzo”), jego styl przywodzi na myśl „pianizm nowej przygody” Keitha Jarretta, impresjonizm McCoya Tynera oraz preludia Debussy’ego. Z kolei perkusista Albert Karch nie próbuje reanimować konwencji, przeciwnie, wysadza w powietrze typowe jazzowe praktyki. W „Mazurkas” osiąga tempo ponaddźwiękowe, w „Sudden Rush” sprawia wrażenie raczej generatora dynamizujących melodię timbre’ów niż ożywiony metronom. A to wszystko pod wodzą odpowiedniego lidera. Wojciech Jachna brzmi momentami jak Freddie Hubbard zaplątany w labirynt kompozycji Dolphy’ego, w podobny sposób zawija się wokół dźwiękowych zdarzeń, świetnie gra kontrastami, kończąc niektóre improwizacje rubasznym, szerokim, a jednocześnie leniwym vibrato.
Wojciech Jachna wraz z dwoma nieopierzonymi a utalentowanymi muzykami nagrał najlepszy kameralny jazz 2014 roku. Jazz nieoglądający się na przebojowość i modę – zapatrzony w klasykę – duszny, tajemniczy i pochłaniający zmysły. (Michał Pudło)
Jazzpospolita – Jazzpo! (6/10)
Muzycy Jazzpospolitej wcale nie myślą o zakończeniu działalności po wydaniu „Jazzpo!”. To jasne, nie powinni tego robić. Choć z drugiej strony – jeśli się nad tym zastanowić – mogliby, ponieważ najnowszy album stanowi idealne podsumowanie stylu, jaki wypracowali sobie pod wspólnym szyldem przez lata współpracy i chyba nie zanosi się na lepsze, pełniejsze, bardziej wyczerpujące uchwycenie zjawiska. „Jazzpo!” to swoisty blueprint brzmienia grupy, kanwa, na podstawie której można by reprodukować podobne stylistycznie kawałki muzyki, klonować w nieskończoność gładkie, lekkie i wdzięczne kompozycje instrumentalne w nu-jazzowym i post-rockowym kluczu. Byłby to czysty zysk dla sympatyków. Słuchając kolejnych potencjalnych płyt nadal odnosilibyśmy wrażenie, że Nowakowski, Oleksiak, Przerwa-Tetmajer i Załęski znają się od piaskownicy, a nagrywanie albumów i zgrywanie się w trakcie sesji jest ich ulubionym sposobem na życie.
Na „Jazzpo!” kwartet gra lepiej, mocniej, intensywniej niż kiedykolwiek, a mimo to w sposób znajomy, bez niespodzianek, bez nagłych zwrotów akcji, wybuchów, strzelanin i pościgów. Muzyka pozostaje w strefie komfortu. Nawet gdy perkusista gra rwane frazy (flagowym przykładem „Motor motor motor!”), nigdy nie popada w wir szaleństwa. Agresywne staccato fortepianu to po pierwsze rzadkość, po drugie głównie ozdobnik (jak w świetnie otwierającym album „Balkony”). Znamienny dla Jazzpospolitej fenomen: nawet jeśli dany utwór brzmi dynamicznie, jest w jakiś niewytłumaczalny sposób „strukturalnie” delikatny i niegroźny. Elegancki i dający się lubić. Najwyraźniej, choć to jedynie moja hipoteza, mamy do czynienia z hologramem osobowości czwórki muzyków, wiernym przelaniem przyjacielskiej atmosfery na wykonanie: „Pokaż mi swój album, a powiem Ci, kim jesteś”. „Jazzpo!” pokazuje najciekawsze oblicze Jazzpospolitej, przy czym stanowi też czytelny komunikat, że efektowniej już nie będzie, że czas na kolejny etap, metamorfozę. (Michał Pudło)
Mica Levi – Under The Skin OST (7/10)
Film „Under The Skin” Jonathana Glazera okazał się dość surową adaptacją książki Fabera, gdyż reżyser bierze z oryginału tylko niektóre wątki i kładzie głównie nacisk na odrealniony klimat. Książka była dziwna i niepokojąca, a hipnotyczny film, pełen niedopowiedzeń, chce wyraźnie przebić pierwowzór. Nie będę się odnosił do tez niektórych krytyków, mówiących że Glazer może być następcą Kubricka, bo to muzyką się tu zajmujemy. Tak się akurat składa, że to właśnie muzyka jest jednym z ważniejszych elementów budujących przytłaczającą oprawę filmu. Soundtrack podobnie jak zdjęcia jest spokojny, wyważony, a przy tym tworzy podskórne napięcie. Mica Levi, grająca na co dzień w noise-popowym Micachu nie mogła wybrać tu lepszej stylistyki jak drone-ambient. Świetnie oddaje to zarówno zielone krajobrazy Szkocji, skąpane we mgle, jak i nocne eskapady głównej bohaterki. Najciekawszy jest motyw „Void”, który pojawia się kilkukrotnie w scenach, gdy... no żeby nie spoilerować, to powiem tylko, że tytuł mówi sam za siebie. Te przycinające po uszach smyczki stanowią ciekawą mutację muzyki z klaustrofobicznych kryminałów z tajemniczą aurą soundtracków do filmów s-f, gdzie akcja toczy się na statku zanurzonym w rozległym kosmosie. Rewelacyjna narracja, której bez filmu słucha się po prostu jak przemyślanego albumu z pejzażami dźwiękowymi. (Michał Weicher)
LIZ – Just Like You [EP] (7/10)
Pomimo wyraźnego nawiązywania do internetowego r&b, EP-ka „Just Like You” ma również wiele wspólnego z klasycznym brzmieniem. Gdyby nie UK garage'owe ornamenty można byłoby nawet mówić o powrocie do lat dziewięćdziesiątych. LIZ wraz ze swoimi producentami ma małe rozdwojenie jaźni, co przynosi wyśmienite efekty. Pojawiające się zewsząd porównania do Cassie trafiają dokładnie w punkt. Różnica jest taka, że LIZ nie tworzy wszystkiego pod radio, stawiając chwytliwość materiału na równi z ciągłym poszukiwaniem odpowiedniego brzmienia, będącego pomostem między przeszłością a teraźniejszością. Dodatkowo wyczuwalne są delikatne retrospekcje hitów zapomnianych gwiazd pokroju Jennifer Paige. Jest dobrze. (Krzysiek Kwiatkowski)
Cher Lloyd – Sorry I'm Late (6/10)
Autorka „Swagger Jagger”, jednej z najgorszych piosenek ostatnich lat, nareszcie zaczyna powoli wykorzystywać swój potencjał. „Sorry I'm Late” to przyjemnie skrojone wydawnictwo wyspiarskiego X-factorowego popu. Cher Lloyd dysponuje #yolo wokalem mogącym zrobić furorę w każdym talent show. Drugie pełne wydawnictwo Angielki może być dowodem na to, że Lloyd zależy na przyzwoitych piosenkach. Pomijając okropnie nudne ballady, w dance-popowych klimatach Cher wypada korzystnie. Nie są to może bangery, natomiast przemawia przez nie pokaźna dawka młodzieńczej radochy. Bez spiny, na luzie, raczej bez większych oczekiwań. To rozsądna taktyka na przyszłość. (Krzysiek Kwiatkowski)
Majid Jordan – A Place Like This [EP] (7/10)
Duet producencko-songwriterski Majid Al Maskati i Jordan Ullman możecie kojarzyć z „Hold On, We’re Going Home” Drake'a. Dotychczas moje jedyne pozytywne skojarzenie z Aubreyem Grahamem to jego czarujący, bezzębny uśmiech, ale teraz mogę też zapisać mu na plus współpracę z Majid Jordan i wypchnięcie ich na szerokie wody sławy i hajsu. Muzyka nieheteronormatywna ma się dobrze. (Mateusz Błaszczyk)
Morrissey – World Peace Is None Of Your Business (3/10)
To był rok, w którym dorosłem do The Smiths. W tym tempie polubię Beatlesów, gdy stuknie mi czterdziestka, czyli być może w sam raz. Bo chciałbym wierzyć, że jeszcze mogę rozwinąć się jako słuchacz, że najlepsze wciąż przede mną. Dlatego z rozmysłem omijam ważne albumy („Smile”) i całe dyskografie (David Bowie), czerpię przyjemność z bycia opóźnionym w rozwoju. Steven Morrissey, jakiego w tym roku pokochałem, to był typ, zdający się cenić podróż ponad cel. Inaczej niż jego pięćdziesięciopięcioletnie alter ego – artysta, który powiedział już wszystko, a i tak nie może przestać mówić. Na jego miejscu grałbym już tylko piętnastominutowe koncerty. (Łukasz Błaszczyk)
Perc – The Power And The Glory (8/10)
Dekonstrukcji techno w duchu apokaliptycznym ciąg dalszy. Mimo iż wielu artystów z tego nurtu snuło już wizje świata zmechanizowanego, rozwiniętego technologicznie, ale pogrzebanego w metalowych śmieciach, to płyty takie jak ta, potrafią temat pogłębić. Słuchając takiego „Dumpster” ma się wrażenie, jakby przejeżdżała koło nas ogromna śmieciarka najeżona stroboskopami. Jednocześnie mamy tu wściekłą pulsację porywającą do tańca (noooo serio), jak i grube warstwy nieprzyjemnego noise'u. Przy pierwszym kontakcie album może się wręcz wydawać odrzucający. Szczególnie, że pierwszy track „Rotting Sound” oferuje jedynie wrzaski, zakłócenia i upiorny dark ambient. Dalej jest to samo, tyle że dochodzi pierwiastek rytmiczny. Coś jakby hipotetyczny weteran power-electronics zabrał się nagle za muzykę do klubów. Choć w sumie to już miało miejsce na zeszłorocznym albumie Prurient. I wiecie co? „The Power And The Glory” jest jeszcze bardziej ekstremalne. Bo tu nawet nie chodzi o nihilizm, mrok i różne obrzydliwości, to raczej groza zdehumanizowanego świata, w którym wszystko stoi na głowie, leży u podstaw tego albumu. Weźmy choćby złowieszczą melodię metalicznych skrzypień i brzęków, które stanowią jedyną „aranżację” dla industrialnego walenia w kotły w „David & George”. Tak właśnie wyobrażam sobie soundtrack do przeczesywania wielkich miast zamienionych w złomowiska. Klaustrofobia „Take Your Body Off” czy „Galloper” nie pozostawia złudzeń co do małej roli człowieka w żołądku molocha. Muzyka przyszłości? Raczej techno ze świata, którego nie chcielibyśmy doczekać. Sama wizja, choć potworna, jest w swej plastyczności zjawiskowa i warta poznania. (Michał Weicher)
Phantogram – Voices (5/10)
W nagrywaniu dobrej muzyki posiadanie ładnej buzi ani szczególnie nie pomaga, ani nie przeszkadza. Ale już w jej sprzedawaniu jest nie do pogardzenia. Oto Sarah Barthel, wokalistka nowojorskiego duetu Phantogram oraz – jak się okazuje – gwiazda Tumblra, Pinteresta i Instagrama, objawia się niczym nowa, ciemnowłosa Roisin Murphy. Obiektyw ją ewidentnie lubi i to raczej z wzajemnością, a poza tym Amerykanka dysponuje całkiem zbliżoną do naszej irlandzkiej ulubienicy, matową barwą i chłodną, wycofaną manierą. OK, opowiadanie w muzycznej recenzji o przysłowiowym tyłku wokalistki to zabieg ze wszech miar żenujący. Żeby jednak odrobinę uratować twarz, wyjawię że Phantogram spodobało mi się wiele miesięcy przed obejrzeniem jakiegokolwiek ich zdjęcia. Singiel „Fall In Love”, który wrzucili do sieci jeszcze pod koniec 2013 roku, skończył jako jeden z fajniejszych summer jamów ostatnich wakacji, zgrabnie łącząc wolny, pociachany bit z rozlewającymi się syntezatorami i zaraźliwą melodią wokalu.
Na tym tle „Voices” odrobinę rozczarowuje. Barthel i jej partner Josh Carter konsekwentnie drążą swoje, co oznacza łączenie hip-hopowego tempa z electro-popowym songwritingiem. Upraszczając do maksimum: Phantogram bardzo często brzmią jak artystka w rodzaju Lykke Li produkowana przez jakiegoś pojętnego ucznia J Dilli, z zachowaniem odpowiednich proporcji. Może to kwestia zbyt małej liczby powtórzeń, ale słuchając tej płyty w pewnym momencie nabieram poczucia, że Barthel śpiewa melodie łudząco do siebie zbliżone, a monotonne gitarowo-syntezatorowe aranże odbierają tej muzyce przestrzeń. Nic złego się tu oczywiście nie dzieje, ale takiej muzyki jest po prostu nieskończenie wiele – spróbujcie przescrollować kilka spotify’owych playlist z „hipsterem” w tytule i całą masą brzmiących bardzo podobnie no-name’ów. Od których Phantogram nie są pewnie dużo lepsi. Mają tylko miłego singla i ładniejszą frontmenkę. (Kuba Ambrożewski)
Pharoahe Monch – PTSD: Post Traumatic Stress Disorder (6/10)
Powrót jednego z najlepszych MC w historii mógłby nastąpić w nieco lepszym stylu niż tylko solidny hip-hop rodem z minionej dekady. Jednak sprawne łączenie licznych hooków z mistrzowskim storytellingiem i popisami dykcyjnymi Moncha każą mi przymykać oko na upływ czasu. I jestem pewien, że przywołają mnie do tej płyty także w następnym roku. (Mateusz Błaszczyk)
Pro8l3m - Art Brut Mixtape (8/10)
Z Pro8l3mem miałem ten problem, że, wracając wciąż do ich tegorocznych kawałków (najczęściej słuchana płyta roku), zbierałem rozpęd do jakiejś wielkiej recenzji, wymyślałem publicytsyczne koncepty, rozważałem, z jakiej perspektywy poddać „Art Brut” analizie, no i się doigrałem, bo zadzwonił budzik z napisem „Podsumowanie roku” i trzeba uczynić rzecz haniebną – omówić tę kapitalną inicjatywę szybko, na pół gwizdka. „Jak nie wiesz, o co chodzi – to weź się kurwa dowiedz” radzą klasycy nurtu, do którego można zaliczyć Pro8l3m. Sądzę, że nie ma potrzeby streszczać kto, co, jak. „Art Brut” należy do najczęściej opisywanych wydawnictw tego roku. Od razu przejdę do odpowiedzi na podstawowe pytanie: dlaczego to jest takie dobre? Połączenie polskich, głównie synth-popowych, szlagierów z lat 70. i 80. z hip-hopowym wokalem to świeża, a zarazem szeroko przyswajalna idea, naturalnie wynikająca z renesansu zainteresowania przykurzoną, krajową piosenką. Bez trudnu jednak można sobie wyobrazić położenie tego pomysłu, na szczęście w tym przypadku jest on jedynie podłożeniem podkładu, na który nakładane są inne, najpoważniejsze atuty materiału przygotowanego przez Oskara i Steez83.
„Art Brut” to zarapowana z niesamowitą energią, wciągająca propozycja, która zjednała sobie zwolenników od gimbazy przez wybrednych niezalowców do starych pryków, którzy, opisując ją, mogą stosować literaturoznawcze kategorie. Skąd aż taka uniwersalność? Podkłady na mixtapie Pro8l3mu czasem są udanie populistycznym sięgnieciem po „złote przeboje”, czasem wykorzystaniem mniej oczywistego numeru w postaci chociażby „Wielkiego ognia” Miry Kubasińskiej czy „Ucieczki” Haliny Frąckowiak. Za każdym razem doskonale komponują się z wokalami Oskara, czyli kogoś, kto przypomniał, że skrót mc powinien opisywać mistrza ceremonii, który wreszcie nie opowiada o tym, że jest dobry, ale to demostruje, z rozmachem, a zarazem imponującą naturalnością, opowiadając historie ze świata przedstawionego, przećpanego, przepitego, przepieprzonego ale i w niezwykły sposób przeżytego i przemyślanego. Hedonistyczne, euforyczne hymny na część hajsu są tu częściowo ironicznym elementem tematycznej układanki, na którą składają się: refleksje na temat przemijania, pojawiające się nagle pytania o Boga i sens świata, epizody pełne czułości oraz kapitalne, komiczne wersy, np. ten opisujący bohatera, który, by wreszcie zadziałał jakiś narkotyk, „doprawia się”, jedząc chili con carne. W przeciwieństwie do tegorocznych tekstów Michała Hoffmanna czy Bisza przygniatających słuchacza nieprawdopodobną ilością intelektualnych konceptów, monologi Oskara są całkowicie bezpretensjonalne. Gdy mówi on np. o „dwóch gamoniach z osiedla”, którzy „łapali piękno świata szare”, prostota, a zarazem nienachalna poetyckość tej linijki sprawiają, że przez skórę przebiega dreszcz, a blokers Miron Białoszewski uśmiecha się uznaniem, patrząc na to wszystko z najwyższego balkonu Parnasu. (Piotr Szwed)
Isaiah Rashad – Cilvia Demo [EP] (8/10)
Od razu chcę się usprawiedliwić – ciężko podsumować tę płytę w jednym akapicie, pozwalam sobie więc na uproszczenia i poruszenie jedynie wybranych kwestii. „Cilvia Demo” to chyba krążek, z którym spędziłam najwięcej czasu w tym roku, część kawałków znam już na pamięć i traktuje bardzo osobiście. Dlatego pisząc o nim mam tremę. Isaiah Rashad swoją debiutancką płytą wskoczył na poziom niedostępny dla większości. Utrwalił się w świadomości słuchaczy jako charyzmatyczny MC, pomiędzy którego kawałkami, a utworami innych debiutantów jest niesamowita przepaść. Sama nieświadomie zaczęłam stawiać go w jednej linii z takim J. Colem, pomimo że Rashad ma dopiero 21 lat i zaledwie kilkanaście tracków. Na „Cilvia Demo” Amerykanin wydaje się bardzo samoświadomym twórcą i ta samoświadomość obejmuje także jego niedojrzałość. Sprawia to, że potencjalna wada jego rapu staje się w istocie jego największą zaletą. Obracając się pośród licznych nawiązań do utworów innych MC z Południa (najwięcej OutKast), Rashad tworzy dzieło uniwersalne, który trafia zarówno do mieszkańców jego rodzinnego miasta, jak i dwudziestoparolatków z klasy średniej mających żal do rodziców i przeżywających zawody miłosne. Ciężko wręcz wymienić highlighty z tego albumu, bo praktycznie każdy z utworów zasługuje na to miano. Nie mniej jednak moim faworytem jest chyba „Heavenly Father”, będące opowieścią o depresji i kontaktach z ojcem, podane jednak w bardzo lekki i radosny sposób. Rashad ma niezwykły talent, by o rzeczach trudnych opowiadać prosto i bezpośrednio na tle singlowych, chwytliwych melodii, czyniąc z owych dramatów nieodłączną część codzienności, która nie otrzymuje specjalnej uwagi czy ulgowego traktowania. Do tego linijka „Yeah, and I'm so misrepresented by niggas that claim trill/And they souls was never in it” jest chyba najtrafniejszym podsumowaniem tego, co dzieje się w hip-hopie od dawna. (Katarzyna Walas)
The Roots - ...And Then You Shoot Your Cousin (5/10)
Zadziwiająco wiele różnych elementów zawarli The Roots w swoich piosenkach, biorąc pod uwagę, że cała płyta trwa ledwie 33 minuty. Operowe wokalizy, eksperymentalne interludia, parafraza ścieżki dźwiękowej do „Swimming With Sharks” z Kevinem Spacey, liczne sekcje smyczkowe. Te barokowe kompozycje zaburzają nieco odbiór ładnych, prostych melodii i mam wrażenie, że słucham raczej dwupłytowego, prog-rockowego albumu konceptualnego. (Mateusz Błaszczyk)
Sean Nicholas Savage - Bermuda Waterfall (7/10)
O ile uznać, że przestrzeń żeńskiego r&b z popowymi naleciałościami zdominowała w zeszłym roku Tahliah Barnett, czyli FKA Twigs (jak najbardziej rozumiem przeciągłe „polemizowałbym” ze strony sympatyków Tinashe i kilku innych artystek), tak wśród panów na miano numeru jeden w kategorii eklektycznych piosenkarzy-wrażliwców (przepiękna synteza popu, r&b i soulu) zasłużył według mnie równie uduchowiony co filigranowy Sean Nicholas Savage. Na swoim jubileuszowym, dziesiątym już długograju, Kanadyjczyk brzmi niczym metafizyczne połączenie Matta Bauera na wysokości „Florida Rain” i Artura Ashina odcinającego się od charakterystycznych, nadmiernie egzaltowanych narracji. Z drugiej strony nietrudno o wyczucie tu jakiegoś emocjonalnego pokrewieństwa z muzyką Jensen Sportag czy niedawną współpracą wspomnianej Barnett z grupą inc.
Więcej tropów powinny podsunąć każdemu reprezentatywne utwory, jak tytułowe „Bermuda Waterfall” (ujmujące przejścia z niskich do wysokich rejestrów; nie wyobrażam sobie bez tego numeru mojego piosenkowego topu A.D. 2014), „Empire” (cholera, bez tego chyba też nie), „Hanging On” (bez tego już tak, ale korespondencja ze zblazowanym stylem Maca DeMarco, przyznacie, przepyszna) czy „Naturally”. Savage, przy pomocy dziesiątek mieniących się różnobarwnie ornamentów, dostarcza nam w nich, jak i na całej długości krążka, zarówno szczerej dziecięcej frajdy oraz uśmiechu, jak i pretekstu do dłuższych chwil zawieszenia, wyciszenia i refleksji. I, bynajmniej, nie mam tu na myśli „REFlekcji o miłości apdejtowanej selfie”. (Wojciech Michalski)
Lorenzo Senni – Superimpositions (Boomkat Editions)(8/10)
Już jego album „Quantum Jelly” i występ na Brutażu dwa lata temu przekonały mnie, że Senniego trzeba obserwować. Jednak „Superimpositions” stało się dla mnie ważnym soundtrackiem tegorocznej jesieni, czymś co trafiło do mojej wrażliwości jak nóż w ser. Paleta brzmień jaką używa muzyk kojarzy się przede wszystkim z taneczną, rave’ową euforią, ale paradoks polega na tym, że napięcie nigdy nie zostaje rozładowane, to utwory których można słuchać w kółko w zupełnym skupieniu, myśląc o zupełnie czymś innym niż pójściu do klubu. Jego patent wydaje się być błyskotliwy w swojej prostocie, bo muzyk zwykle działa na jednym lub dwóch zapętlonych motywach. I choć powtarza ten schemat we wszystkich kompozycjach, kolejne nakładające się na siebie wariacje na temat chwytliwych fraz sprawiają, że chcemy więcej i więcej. Stąd „Superimpositions” jest „elegant and never tiring”, jak głosi jeden z tytułów. Nie mówiąc już o tym, że najbardziej wciągające „PointillistiC” Senni sprytnie zostawił na sam koniec. Jako lekturę uzupełniająca, bo można poczuć niedosyt, że to tylko siedem utworów, polecam świetny miks dla Dummy. (Andżelika Kaczorowska)
Sloan – Commonwealth (6/10)
Jedenasty już LP załogi z Kanady to dobry pomysł dla tych, którym nie chce się wałkować kolejnych, zlewających się ze sobą albumów New Pornographers albo Spoon. Kwartet z Halifax od ponad dwudziestu lat zajmuje się profesjonalnym dostarczaniem witalnego pop-rocka w bitelsowskiej tradycji, nie inaczej jest na „Commonwealth”, podobnie jak wszyscy poprzednicy raczej zignorowanym poza ich ojczyzną. Nowość polega tu na skonstruowaniu longplaya z czterech EP-ek, za które odpowiadają poszczególni członkowie zespołu. Słoneczny pop Jaya Fergusona, którym wita nas grupa, wypada tu chyba najfajniej, na czele z jedną z najzgrabniejszych gitarowych piosenek roku, „You’ve Got A Lot On Your Mind”. Wśród propozycji Chrisa Murphy’ego, najbliższych „typowemu Sloan”, wybija się „Carried Away”. Z kolei gitarzysta Patrick Pentland zapuszcza się na terytoria surowego rocka z krainy Black Keys, a perkusista Andrew Scott rzuca wyzwanie polskiemu Manhattanowi, ograniczając swój udział do 18-minutowej, piosenkowej suity. „Commonwealth” nie zapiera dechu w piersiach, ląduje też oczko niżej niż poprzednie „Double Cross”, za to jest kolejnym uwiecznieniem swoistego mistrzostwa muzycznej solidności Sloan. (Kuba Ambrożewski)
SZA - Z (5/10)
Muszę przyznać, że czekałam na ten album z niecierpliwością, licząc, że wreszcie dostanę kawałek inteligentnego i charyzmatycznego grania w wykonaniu fajnej normalnej dziewczyny. Niestety oczekiwania zostały spełnione tylko w części, bo pomimo że na „Z” znalazło się kilka naprawdę dobrych kawałków, to SZA okazała się nie mieć na tyle pomysłu na siebie/rzeczy do powiedzenia, by udźwignąć longplay. Gdyby „Z” było EP-ką (składającą się z „UR”, „Babylon”, „Child’s Play”, „Warm Winds” i „Hii Jack”), miałoby szanse na tytuł jednego z lepszych wydawnictw 2014 roku. Jako długograj jest jedynie trochę niepokojącym sygnałem, wskazującym repertuar, w jakim widzi się w przyszłości SZA.
Słabością płyty są utwory wyprodukowane przez producenta Lany del Ray – Emile Hayne. Kiepskie melodie i mało interesujące brzmienie, które niestety, wierząc temu co SZA mówi wywiadach, ma być jej brzmieniem docelowym. Najboleśniej widać kiepskość tych kawałków na przykładzie „Green Mile”, które jest dość rozwlekłym i irytującym trackiem, zakończonym jednak 50-sekundowym drobiazgiem, który od razu kradnie serce słuchacza. Z syntezatorowych nudów przeskakujemy nagle w krystaliczne i przestrzenne brzmienie oraz bardzo subtelnie wyśpiewane słowa „Lately I’ve been questioning Am I all that I pretend to be, I doubt it”. Podobno jest to fragment niedokończonego jeszcze kawałka. O ile outro zapowiada fantastyczny utwór, to w zestawianiu z pierwszą częścią „Green Mile” nie pozostawia na niej suchej nitki. (Katarzyna Walas)
Todd Terje – It’s Album Time (7/10)
Najwyższy czas nadrobić zaległości, i z dystansem, o ile po kilku miesiącach od premiery nabranie takiego jest już możliwe, przypomnieć sobie, co udało się wskórać Terje Olsenowi na debiutanckim (hehe) długograju. Dla klarowniejszej nawigacji proponuję usunąć z pola widzenia/słyszenia dobrze znane z poprzednich lat tracki, takie jak „Inspector Norse”, dwie części „Swing Star” oraz skróconą wersję „Strandbar”, a także opisywany już przez nas utwór „Johnny & Mary”.
Na „It’s Album Time” Norweg nadal – w kontekście ostatnich singli – artykułuje swoją fascynację łagodnym, easy-listeningowym wymiarem egzotyki i, w przeciwieństwie do choćby zeszłorocznego albumu Hercules and Love Affair, wychodzi mu to bardzo przekonująco; ot, sama muzyka brzmi dokładnie tak, jak można by się spodziewać po okładce. Do roli highlightu aspiruje z pewnością (paradoksalnie kawałek najmniej kompatybilny z atmosferą całego krążka) „Delorean Dynamite” – repetytywne, taneczne monstrum, łączące w sobie kosmiczne brzmienie przykładowego, postmoroderowskiego Lazerhawk z french house’owym groovem. Intrygująco wypada też przywodzące na myśl niezliczone eksperymenty Clarka, tyle że w rytmie disco, nagromadzenie syntezatorowych szarpnięć w kulminacyjnym fragmencie pogodnego „Preben Goes To Acapulco”. Wczasowy, słoneczny feeling odnajdziemy ponadto w „Oh Joy”, choć trudno pozbyć się wrażenia, że wakacyjne lenistwo udzieliło się tu i głównemu bohaterowi tekstu, który bez specjalnie odkrywczego zamysłu na kompozycję postanowił oprzeć ją na ogranych patentach: rozedrganych, wesołych melodyjkach i arpeggiach dynamicznie oplatających nieco ociężale gnający do przodu podkład. „Leisure Suit Preben” i „Svensk Sas” to już zaś modelowi kandydaci na soundtrack umilający zachodnim turystom czas spędzany w kurortach wypoczynkowych. Soundtrack, przy pomocy którego Ulrich Steidl w hipotetycznym sequelu filmu „Raj: miłość” mógłby wybornie strollować nastawioną na rozliczeniowo-fatalistyczną narrację widownię festiwali w Cannes czy w Berlinie.
Przy całej przyjemności obcowania z tą płytą, gdzieś na drugi plan schodzi fakt, że to „Inspector Norse” wciąż pozostaje moim i pewnie wielu z was ulubionym utworem Olsena (a przy okazji jednym z najdowcipniej poprowadzonych kawałków, jakie w życiu słyszałem) oraz że „Strandbar (samba)” nadal dzierży palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o stopniowe wprowadzanie odbiorcy w taneczną euforię dzięki rozciąganej w nieskończoność repetycji. Znaczenie traci również i to, że „Snooze 4 Love” niezmiennie pozostaje moją ulubioną – bo choć prostą, to tak hipnotyczną – melodią autorstwa Norwega. Nowe nagrania sprawdzają się bowiem przede wszystkim jako całość – jako spójna, chilloutowa, audialna opowieść wprowadzająca w dobry nastrój. Także, ten. (Wojciech Michalski)
Komentarze
[12 stycznia 2015]
[12 stycznia 2015]
[9 stycznia 2015]
[9 stycznia 2015]
[9 stycznia 2015]
[8 stycznia 2015]
http://screenagers.pl/index.php?service=articles&action=show&id=195
[8 stycznia 2015]
[8 stycznia 2015]