John Zorn dla początkujących

Zdjęcie John Zorn dla początkujących

Dokładne, kompetentne i możliwie świadome przyswojenie całej – fragmentami naprawdę trudno dostępnej – dyskografii Johna Zorna stanowi nie lada wyzwanie. Nowojorczyk może się bowiem pochwalić zawrotną liczbą ponad dwustupięćdziesięciu (!) albumów, setkami gościnnych występów u zaprzyjaźnionych artystów i dziesiątkami stałych „współpracowników”. Także trop gatunkowy prowadzi donikąd – Zorn gra i aranżuje, ekhm, niemal wszystko: od monumentalnych dzieł orkiestrowych (którymi, ze względu na profil tekstu, nie będziemy jednak zaprzątać sobie głowy), przez wariackie improwizacje (tzw. utwory-gry), po barwne covery czy pocieszne, kilkunastosekundowe melodyjki. Takie stężenie twórczego ADHD wystarczy, by już na starcie spłoszyć wielu (większość?) skołowanych, choć początkowo z pewnością podekscytowanych wizją audialnej przygody słuchaczy, zwłaszcza jeśli w swoich poszukiwaniach od razu natknęli się na brzmieniowe aberracje. A przecież, na przekór kontrowersyjnej łatce muzycznego radykała rozsadzającego od wewnątrz wszelkie konwenanse i reguły („wszyscy lubią, nikt nie słucha”, jak to zgrabnie ujął jeden z użytkowników facebooka, odnosząc się do Masamiego Akity), Zorn ma też w swoim dorobku wiele wartościowych, a jednocześnie przystępnych kompozycji. Wystarczy przywołać jego flirt z muzyką filmową (melancholijne „Aftermath” pokładami smutku i piękna koresponduje chociażby z „On The Nature Of Daylight” Maxa Richtera), czy też delikatną, hipnotyczną wersję skomponowanego pierwotnie przez Oliviera Messiaena „Louange a l’eternite de Jesus”. Również zaszumione eksperymenty, jak głośne (dosłownie i w przenośni) „Never Again” z płyty „Kristallnacht”, po zapoznaniu się z ich kontekstem – w tym przypadku utwór obrazujący piekło Nocy Kryształowej – nabierają zupełnie innego, intrygującego wydźwięku.

Tekstem tym chciałbym więc zachęcić wszystkie osoby zaciekawione twórczością Zorna, a niewiedzące za bardzo jak się za nią zabrać, do wspólnej, demitologizującej podróży przez wybrane fragmenty dyskografii artysty, w trakcie której postaram się zasygnalizować przykładową kolejność, w jakiej można po wydawnictwa Amerykanina sięgać, by po kilku przesłuchanych „utworach” nie zrazić się do jego dorobku (cedząc przy okazji między zębami bądź z bolącą głową: „nigdy więcej!”). Zainteresowanych bardziej drobiazgowym wgryzieniem się w meandry projektów naszego postmodernisty od razu odsyłam zaś do starannych, a jednocześnie bardzo przystępnych przeglądów jego dokonań autorstwa Jana Topolskiego oraz Tomasza Grzegorczyka. Przydatna powinna też być niniejsza, całkiem przejrzysta lista (raz, że chronologia, dwa – krótkie, naprowadzające opisy) Joeya Taylora na portalu rateyourmusic. Pod wspomnianymi trzema linkami znajdziecie wszystko, co niezbędne, by zorientować się kto jest kim, czemu Zorn w danym momencie swojej kariery szedł w konkretnym kierunku, w jakich składach się udzielał i które płyty uchodzą dziś za jego dzieła najistotniejsze. A wszystko to bez zniechęcającego w wielu traktujących o artyście publikacjach akademickiego napuszenia.

Zorn jest twórcą (kompozytorem, saksofonistą, ideologiem) niepodrabialnym z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że doskonale radzi sobie zarówno z horyzontalnym rozwojem melodii – inteligentne, zabójczo dynamiczne rozkładanie akcentów w kompozycjach, ciągła zabawa tematami, nieustanne przechodzenie z gatunku w gatunek (posłuchajcie tylko, jak genialnie, wraz ze składem Naked City, zdewastował country noise’owymi wtrętami w miniaturowym „N.Y. Flat Top Box”), jak i z wertykalnym – równoległe dokładanie niezliczonej ilości warstw w taki sposób, że po chwili trudno się połapać co właściwie słyszymy, rozpaczliwie poszukując w dźwiękowej magmie instrumentu wiodącego. Obie te cechy urozmaica jeszcze absurdalnym poczuciem humoru. By wychwycić to w praktyce, polecam wsłuchać się w przezabawne trollowanie hard rocka dionizyjskimi eksplozjami w „Blood Is Thin” – utworze odzwierciedlającym w skali mikro wszystkie trzy przywołane składowe. Ogromny wkład w to szaleństwo ma jeden z moich ulubionych druhów Zorna – obdarzony obłąkanym wokalem Japończyk Yamatsuka Eye. A skoro jesteśmy już przy łączącym obu panów kolektywie Naked City, zacznijmy właśnie od niego i miejmy oczywistości z głowy, gdyż eklektyczny self-titled grupy wydaje się najsilniej obecnym w powszechnej świadomości albumem Johna - można nawet znaleźć go w całości na spotify. Panowie (sekstet) – podporządkowani naturalnie ideom głównego bohatera tekstu - w dowcipny, ale jednocześnie wirtuozerski sposób podjęli się tu szalonych reinterpretacji znanych filmowych melodii. Ot, tak przykładowo brzmi pokręcona zornowska wersja motywu przewodniego z serii o Jamesie Bondzie. Płyta obfituje w surrealistyczne zrywy, przyspieszenia i zwolnienia, a przede wszystkim uwodzi imponującą żonglerką gatunkami na przestrzeni kolejnych tracków. Drugie, chronologicznie rok starsze „dziecko” Naked City, czyli „Torture Garden”, również należy do mitycznego kanonu. Nic jednak dziwnego skoro jest to kompletnie wariackie i schizofreniczne dzieło, bazujące na poplątaniu grindcore’u, jazzu, noise’u i poddawanych demolce konwencjonalnych form. Przed zapoznaniem się z całością warto, dla lepszej immersji, obejrzeć sobie nadobowiązkowo „Funny Games” Michaela Hanekego, w którym to filmie gros przerażającego klimatu buduje „Bonehead” – mój chyba ulubiony utwór z utkanego z czterdziestu dwóch krótkich, acz intensywnych kompozycji „Ogrodu tortur”. Jego zwiedzanie boli. Ma boleć. Jednak ten ból… sprawia jakąś dziwną przyjemność. Zornowi, zafascynowanemu m.in. sadomasochizmem, z łatwością udaje się zainfekować nim także Bogu ducha winnego słuchacza.

Również jazz przyjmuje w twórczości nowojorczyka wiele odcieni. Oprócz tego, że maestro zachwyca swoją krzykliwą grą na saksofonie altowym i bezkompromisowym zderzaniem dęciaków z rockowymi teksturami, czym mógłby momentami zawstydzić nawet panów z Fire! Orchestra, powołał również do życia znakomitą, eksploatującą bogatą żydowską tradycję muzyczną Masadę. I tak, wesołą twarz gatunku reprezentuje w jego dorobku chociażby „Meters” z „The Bribe”, sentymentalna, pijacka wręcz melodyjność bije z „Mahshav” (z „Bar Kokhba”) a smutek sączy się z każdej jednej nutki „Idalah-Abal” („Filmworks IX”). Z drugiej strony w dyskografii Zorna skrywa się wręcz zatrzęsienie free-jazzowych pereł. Oto przykładowa, ubarwiona fanowskim wideo z „Mechanicznej Pomarańczy”, doskonale oddającym istotę tej, wybaczcie, zdrowo popieprzonej muzyki. Jeśli komuś utwór przypadł do gustu, gorąco polecam całe „Spy vs Spy” z pomylonymi, bo jak to inaczej nazwać, interpretacjami twórczości Ornette’a Colemana. Swoisty złoty środek stanowi zaś w tym jazzowym, manichejskim starciu kontrastów flirtujące to z łagodnym, to z ekscentrycznym typem narracji – oczywiście umownie, bo ze wszystkich wymienionych tracków i albumów jest najstarsze – „News for Lulu”.

Co jeszcze? Przede wszystkim, co dla wielu może być zaskoczeniem, ogrom hipnotycznych, pozwalających się w sobie zatracić melodii. Widmowe, efemeryczne „Duras: Duchamp”, które w całości doskonale odnalazłoby się w naszym jukeboxie traktującym o ghost sounds, diaboliczne „IAO: Music In Sacred Light”, przywołujące bezwiednie skojarzenia z mrocznymi rytuałami z „Oczu szeroko zamkniętych” Kubricka czy wreszcie repetytywne, niezwykle urocze w swej konwencjonalności „Shifting Sands”. Tyle? A gdzie tam! Skarbiec Zorna skrywa też takie rozkoszne niespodzianki, jak chilloutowo-narkotyczne „In The Temple of Hadjarim”, czy nawet przesiąknięta azjatyckim duchem bossa nova o wdzięcznym, programowym tytule „Shaolin Bossa”.

Śmiałkom, którzy po choćby pobieżnym sprawdzeniu polecanych wyżej utworów uznali, że „nie taki diabeł straszny…”, polecam teraz opuścić koszary i wyjść na realne pole bitwy. Najbardziej ekstremalny i nieprzystępny był bowiem chyba John za młodu (studia) – wybaczcie tę odwróconą chronologię - ale już wtedy w jego lawinie hałaśliwych, przypadkowych, wydawałoby się, dźwięków łatwo wychwycić pewne intrygujące ideowe uporządkowanie. Przetestować swoją wytrwałość można tu i przede wszystkim tu, ale ostrzegam - nie będzie to ani łatwy, ani krótki seans. Warto wreszcie wspomnieć o konstruowanych przez Zorna z ewidentną lubością „kontrolowanych improwizacjach”, których cała wirtuozeria, oczywiście po zarysowaniu w mniej lub bardziej konwencjonalnej notacji reguł wyjściowych, zależy od kreatywności próbujących nadążyć za szalonym konceptem muzyków. Żeby dobrze to zobrazować, zerknijcie tylko jakiej mocy nabiera podczepione w drugim z powyższych odnośników „Lacrosse”, skoncentrowane na eksploatacji krótkich, naprzemiennych muzycznych „zdań”, gdy za kompozycję zabiorą się kompetentni wykonawcy. Po prostu cudo. Podobnie sprawy się mają z wszelkimi innymi game pieces – zdecydowanie polecam słuchać ich, a jednocześnie oglądać poczynania uwijających się jak w ukropie instrumentalistów, tak jak tutaj (legendarna „Cobra”, o której kontekście dowiecie się nieco stąd) i tutaj (czyli co by było, gdyby sonoryści, którym zadanie ułatwiałoby się tylko luźnymi wskazówkami, zostali zmuszeni do grania solo).

Ale nie tylko sygnowane własnym nazwiskiem projekty bądź orbitujące wokół Zorna zespoły (dynamiczne Naked City, klezmerowa Masada, diaboliczny PainKiller) wypada tu przywołać. „Cichaczem” angażuje się on bowiem – czy kogokolwiek to jeszcze dziwi? - w ogrom pobocznych aktywności. Żeby już nie przedłużać, ograniczę się do wkładu Amerykanina w mój zdecydowanie ulubiony z tego zestawu, a, niestety, zbyt na polskim podwórku ignorowany we wszelakich rankingach, album „Possession” zespołu God. Sekciarski, brudny, nawiedzony, metafizyczny wręcz manifest, który swą jakością w pełni usprawiedliwia megalomanię i butę, jakimi trzeba się cechować, by nazwać się w taki właśnie sposób. Zresztą posłuchajcie sami. Coś pięknego.

Zorn świetną formę i niezwykłą produktywność utrzymuje po dziś dzień i nie warto wierzyć dobiegającym z różnych stron głosom, że: a)skończył się b)to już nie to samo. Czy naprawdę powinno się go ganić za tymczasowe zaprzestanie stricte awangardowej działalności (która to teza, swoją drogą, wydaje mi się mocno dyskusyjna, ale to już temat na inny tekst) na rzecz wyciągnięcia ręki do symbolicznego szerszego odbiorcy? Zresztą, w 2007 roku nagrał przecież znakomite „Six Litanies for Heliogabalus" – polecam zwłaszcza opętańczo gnającą do przodu litanię pierwszą, dwa lata później uraczył nas m.in. nieco svankmajerowskim w duchu, egzotycznym „Archaeopteryxem”, zaś w 2012 pojawiło się chociażby jego eksperymentalno-orientalne „Mount Analogue”. W bieżącym roku szczególnie urzekł mnie (o ile to dobre słowo) zaś swoim instrumentalnym wkładem w „I Am The Last Of All The Field That Fell: A Channel”, czyli nową płytę Davida Tibeta (Current 93). Diaboliczny saksofonowy akompaniament rozpętany przez naszego bohatera w „Spring Sand Dreamt Larks” po wielu odsłuchach wciąż potrafi wywołać na plecach ciarki. A przecież jest jeszcze równie świeża, znakomita „Psychomagia”.

Obok nieco już skostniałego kanonu albumów Zorna (nie zdążyłem jeszcze nawet napomknąć o „The Big Gundown”, „Spillane”, „The Circle Maker” czy „Grand Guignol”) wspaniałą przygodę stanowi także podróż przez jego mniej popularne bądź gorzej oceniane wydawnictwa. Nie warto zatem kurczowo trzymać się zerojedynkowych rekomendacji ekspertów, którzy, co zrozumiałe, szczególnie cenią sobie artystę balansującego na granicy gatunków, walczącego z formą, komponującego z rozmachem, bagatelizując z kolei jego bardziej konwencjonalne nagrania. A, właśnie, a propos nagrań: imponujący zbiór albumów nowojorczyka, idealny do dalszych, indywidualnych już poszukiwań, skrywa się tutaj. Życząc więc wszystkim owocnej eksploracji, nie pozostaje mi nic innego, niż pożegnać się znakomicie puentującą całą powyższą wyliczankę, smakowitą shoutboxową sekwencją z last.fm-owego profilu Amerykanina: „I hope you lucky fucks in LA are going to every Zorn gig?”.

Piętnaście płyt dobrych na start (w kolejności):

1. Naked City - „Naked City” (1990)

2. Naked City - „Torture Garden” (1989)

3. John Zorn - „Filmworks IX” (2000)

4. John Zorn - „Bar Kokhba” (1996)

5. John Zorn - „The Bribe” (1998)

6. John Zorn - „Spy vs. Spy” (1989)

7. John Zorn - „News for Lulu” (1988)

8. John Zorn - „IAO: Music In Sacred Light” (2002)

9. John Zorn - „Kristallnacht” (1993)

10. John Zorn - „Filmworks XIII: Invitation to a Suicide” (2002)

11. John Zorn - „Duras: Duchamp” (1997)

12. John Zorn - „The Big Gundown” (1986)

13. John Zorn - „Spillane” (1987)

14. John Zorn - „The Circle Maker” (1998)

15. John Zorn - „The Parachute Years 1977-1980”

16. niespodzianka

Wojciech Michalski (15 października 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kuba
[17 października 2014]
bardzo dobry pomysł z tym artykułem, bo sam jestem jednym z tych, którzy odpuścili po przesłuchaniu kilku płyt Zorna, kiedy zdałem sobie sprawę że nie poznałem nawet 2% jego twórczości.
Może następnym razem Peter Brotzmann, co? :)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także