Dubeltówka #3 (Przerwa-Tetmajer/Hamilton)

Zdjęcie Dubeltówka #3 (Przerwa-Tetmajer/Hamilton)

Ożenienie elementu mellow z wysokiej próby improwizacją wcale nie jest prostym zabiegiem. Z wielką łatwością można się, za przeproszeniem, nakryć kopytami przy próbach walki o równomierne proporcje. Czy (jazz) „cierpliwy”, „refleksyjny”, „urokliwy” zawsze znaczy „nudny”, „bez polotu” i „sztywny”? W kolejnej już Dubeltówce przekonamy się o tym na przykładzie wydawnictw z wysoką zawartością gitary, przedkładających pierwiastek kontemplacji i harmonii ponad furię honków, pisków, trzasków, zgrzytów i innych zaburzeń, które są zwykle za pan brat z tzw. ambitnymi wycieczkami.

Stąd dobór albumów: debiut Michała Przerwy-Tetmajera, gitarzysty znanego ze składu Jazzpospolita, i kolekcja orientalnych diamentów – „Gongs East!” Chico Hamiltona.

Zdjęcie Dubeltówka #3 (Przerwa-Tetmajer/Hamilton) 1

Michał Przerwa-Tetmajer – Doktor filozofii [self-released, 26 maja 2014]

Przypuszczam, że solowy projekt Przerwy-Tetmajera wisiał w powietrzu od dłuższego czasu. Wnikliwy sympatyk dyskografii Jazzpospolitej z pewnością nie jeden raz zastanowił się nad specyfiką gry warszawskiego gitarzysty. Nawet w upbeatowych kawałkach – jak choćby „Laszlo And Cousins” z „Almost Splendid”, gdy tempo gna do przodu i sugeruje pośpiech – Tetmajer zamiast puścić wodze fantazji woli równoważyć nastrój eleganckimi i nieśpiesznymi frazami. Naturalną koleją rzeczy wydaje się więc pójście o krok dalej: samodzielny album i zestaw autorskich utworów, w których pasaże gitarowych melodii ustanowią siłę, dyktującą emocjonalne zabarwienie muzyki. Przy okazji objęcia sterów Tetmajer – jak się okazuje – wyczyścił również muzykę z wszelkich niejednoznaczności stylistycznych, doprowadzając materiał do puryzmu zgodnego z dokonaniami muzyków pokroju Torda Gustavsena czy Larsa Danielssona. Nie będę ukrywał, że tenże puryzm decyduje o atrakcyjnej lekkości i gracji albumu oraz o jego wewnętrznej spójności. Gdy liczymy na ukojenie za sprawą muzyki, puszczony w obroty „Doktor filozofii” na tym polu nie zawodzi.

Przejdźmy jednak do napięć, czyli zdarzeń wybijających się ponad jednostajny i elegancki przepływ. Z pewnym smutkiem muszę przyznać, że jedynym faktycznie porywającym i angażującym bez reszty utworem jest „Ochłap tlenu” (czyli kawałek promujący album). Znacząco różni się od pozostałych indeksów werwą i pierwiastkiem „free”, ujętym w kaskadach gitarowych kolizji. Pozostałe stricte jazzowe i bluesowe tracki mogą pochwalić się jedynie momentami – np. inteligentnie sklejonym tematem przewodnim („Pokój przejściowy”, „Kioski zbytkowe”) czy kulminacjami („Biała Dama”). Smoczyński, Zemler i Jaros zdają się idealnie rozumieć z Tetmajerem, dlatego nie o wykon tu chodzi, lecz o przewidywalność i zbytnią zachowawczość kompozycji.

Pomimo nowoczesnego brzmienia i pewnej sterylności, „Doktor filozofii” mierzy się też z przeszłością jazzu, a konkretnie z dziedzictwem zawodników pokroju Granta Greena. O ile mi wiadomo, w gitarowym jazzie głównego nurtu najważniejszy był tzw. „smooth touch” i wyczucie, empatia, kreowanie atmosfery (gdy przekraczamy granicę awangardy, sytuacja się zmienia i na myśl przychodzą już wstrząsy Sonny’ego Sharrocka). Green był cholernie wyluzowanym graczem, Tetmajer z kolei preferuje raczej precyzję, dyscyplinę, dodając do miksu godną pochwały pomysłowość w improwizowaniu melodii.

„Doktor filozofii”, za sprawą swych wad i zalet, dokona nieuchronnej polaryzacji wśród słuchaczy. Jedni pozostaną wierni bardziej nieprzewidywalnemu brzmieniu Jazzpo, innych zachwyci zwiewność tej muzyki, która – niczym jazz na uroczysku – pozostaje jakby pod przymusem nieustannego oczarowania otaczającym światem.

Posłuchaj utworu „Ochłap tlenu” via YouTube

Zdjęcie Dubeltówka #3 (Przerwa-Tetmajer/Hamilton) 2

The Chico Hamilton Quintet – Gongs East! [Warner Bros., 1958]

Dla tych z was, którzy interesują się historią fotografii, nazwisko Bert Stern z pewnością brzmi znajomo. W latach 60. ten genialny samouk osiągnął niemal status gwiazdy, głównie za sprawą słynnej sesji „The Last Sitting” dla Vouge (portretującej intymne oblicze Marylin Monroe na kilka tygodni przed jej tajemniczą śmiercią). W wielu jego biogramach pomijany jest jednak fakt istotniejszy z punktu widzenia tej rubryki – w 1960 roku bowiem Stern wyreżyserował i wydał bezsprzecznie najpiękniejszy film dokumentalny w historii jazzu: „Jazz On A Summer’s Day”, obrazujący Newport Jazz Festival roku 1958.

Szczególnie w sezonie festiwalowym polecam zapoznać się z tym obrazem, bo rozchodzi się tu nie tylko o jazz, czy o konkretny festiwal, ale również o tak zwane „doświadczanie festiwalu”. Stern z wyjątkową wrażliwością sfilmował publikę, miasto Newport, bawiącą się młodzież, a muzykę nierzadko słyszymy jedynie w tle, mimo że jest głównym bohaterem filmu. Wiele tu występów głęboko zapadających w pamięć; by wymienić jeden: Chuck Berry i jego szlagier „Sweet Little Sixteen”, z muzykami jazzowymi na supporcie, którzy wręcz promieniują zażenowaniem i znudzeniem, co pokazuje pewną różnicę „klasy” gatunków, tkwiącą niejako w ich głowach. Albo otwierające film trio Jimmy’ego Giuffre, skonfrontowane z urzekającymi obrazami portu i falującej wody.

Powoli dochodzę do sedna: w 1958 roku w Newport wystąpił również Chico Hamilton ze swoim ówczesnym składem. Zanim zobaczymy go na scenie, Bert Stern pokazuje fragment próby w kolonialnej willi, a potem przepięknie sfilmowany moment, gdy wiolonczelista Nathan Gershman w ramach ćwiczeń rozgrywa „Prélude” z I suity na wiolonczelę Bacha. Nieco później widzimy grupę na scenie, tuż po występie Chucka Berry’ego, i momentalnie uderza nas kontrast. Jasne, przed momentem oglądaliśmy rozszalałą rokenrolami młodzież, grupa Hamiltona gra natomiast coś w zupełnie innym stylu, co z trudem można nazwać jazzem. Kompozycja „Blue Sands” z wydanego w 1955 roku albumu „Featuring Buddy Collette” – więcej tu muzyki klasycznej czy awangardowej aranżacji, niż swingu i synkopy. Styl, który zmaterializował się z pełną siłą na albumie „Gongs East!” z 1959 roku, widzimy tutaj niczym pod lupą dobrze zogniskowanego mikroskopu.

Mówcie, co chcecie, ale dla mnie to dowód artystycznej odwagi Hamiltona. Grał w taki sposób właśnie w czasach, gdy „tuż obok” rozgrywały się kulminacyjne momenty hard-bopowej rewolucji w jazzie. No i przecież rok 1959 – wydano wtedy rekordową ilość kruszących grunt arcydzieł. „Gongs East!”, mimo tej popularnej wówczas wykrzyknikowej maniery w tytule, był albumem nieśmiałym, z łatwością krył się za plecami swoich charyzmatycznych („Mingus Ah Um”), niewiarygodnie chłodnych („Time Out”) czy bardziej-buddyjskich-niż-budda („Kind Of Blue”) rówieśników.

Ową rezerwę, nieśmiałość, dobrze obrazuje podejście samego Hamiltona. Jako lider i perkusista wcale nie bryluje na pierwszym planie, zamiast tego woli wystawiać „w linii napadu” utalentowanych współpracowników. Inaczej niż Max Roach czy Art Blakey, którzy swoimi solówkami na bębnach zapełniali średnio 50% nagrywanego materiału. Chico był człowiekiem-instytucją, nie tłamsił młodych i obiecujących muzyków, i jeżeli o kimś mielibyśmy powiedzieć, że zrobił z Erica Dolphy’ego gwiazdę, to z pewnością nie o Charlesie Mingusie, ale o Hamiltonie właśnie.

„Gongs East!” jest zatem przede wszystkim popisem gry zespołowej. Nathan Gershman (wiolonczela), Dennis Budimir (gitara) i Dolphy, którego słyszymy na trzech ulubionych instrumentach: basklarnecie, saksofonie altowym i flecie, rozwijają tkankę muzyczną ramię w ramię. Doskonale pokazuje to siódmy indeks, „Tuesday At Two” – przy okazji jeden z hajlajtów albumu i urocza miniatura – który wkracza z impetem po nastrojowym poprzedniku. Skomplikowany, ale czytelny motyw przewodni układa wspólnie wiolonczela i alt, następnie zwięzłej solówce saksofonu legato asystuje gitara, sygnał ku zmianie daje ponownie wiolonczela coll’arco i otwiera przestrzeń dla solówki gitary staccato, podbijanej co kilka taktów interwencjami wiolonczeli i fletu, potem mocny znak perkusji Hamiltona (stop!) i wracamy do motywu początkowego (tym razem raczej: końcowego). Solówki nigdy nie są pustym gwiazdorzeniem, lecz rozmową. Wcale nie zwyczajną rozmową, lecz kapitalnie przez Hamiltona zaplanowaną. To właśnie na „Gongs East!” Dolphy, jak nigdzie indziej, wtopił się tak harmonijnie w zespół; w efekcie możemy podziwiać chyba najbardziej beztroskie i eleganckie frazy w całej jego karierze.

Fakt, że album od początku do końca brzmi jednocześnie awangardowo i przystępnie, jest zasługą aranżacyjnego zmysłu Hamiltona. Sam skomponował jedynie tytułowy utwór na płycie, pozostałe zaprojektował w sposób bezbłędny. Płytę wypełniają krótkie, urocze arcydzieła, bogate i nieprzewidywalne. Małe dzieła sztuki. Dlatego trudno mi zrozumieć, czemu nawet w obszernych podsumowaniach kariery Hamiltona tak mało miejsca poświęca się „Gongs East!”. Być może dlatego, że dwa lata wcześniej za „brzmienia Wschodu” zabrał się kolega po fachu, Yusef Lateef, co zaowocowało później (1961 r.) wydaniem powszechnie wielbionego LP „Eastern Sounds”. Oba konkurencyjne albumy łączy pokrewieństwo krwi, genealogia powstania, pomysł na brzmienie, różni natomiast critical acclaim i rozpoznawalność, oczywiście szala przechyla się na stronę Lateefa. Chętnie przytuliłbym posadę „sprawiedliwości dziejowej” i radykalnie odmienił werdykt – „Gongs East!” zasługuje na zaszczyty, bo jest albumem zwyczajnie lepszym, wolnym od klisz i inteligentniej rozegranym (wybacz, Yusef). Dlatego jeżeli lubicie, gdy wasz jazz smakuje krajem kwitnącej wiśni, nie popadając jednocześnie w pułapkę bezmyślnego zauroczenia obcą kulturą, „Gongs East!” będzie waszym nowym numerem 1.

Posłuchaj utworu „Long Ago (And Far Away)” via YouTube

Michał Pudło (4 sierpnia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także