Zajzajer #4

Zdjęcie Zajzajer #4

grafika: © Jacek Ambrożewski

Wakacyjny haust Zajzajera to soundtracki do ślimaczenia się, uprawiania doggingu, wakacji w Nowej Zelandii, wypatrywania surfującyh ptaków czy psychodelicznych odlotów w tropikach. W żadnym razie nie jest to jednak odcinek sponsorowany przez Algidę. Nie damy się pogodzie (ducha) za bardzo zwariować.

Zdjęcie Zajzajer #4 1

555 – Nine Gates

Pochodzący z Nowego Orleanu Chris Farstad, tworzący solo pod ksywą 555, na najnowszej kasecie zatytułowanej „Nine Gates” określa siebie jako architekta czasu. Choć jest to dość butnie brzmiący komentarz, dotyczący własnej twórczości, godny raczej jednego z niemieckich ojców gatunku, Farstad bardzo mocno pracuje nad swoim warsztatem i z każdym kolejnym wydawnictwem, zarówno solowym jak i wydanym w zespole Food Pyramid, staje coraz bliżej tego zaszczytnego miana. Gdyby Farstad słuchał trochę polskiej muzyki, być może dołożyłby jeszcze jedno określenie – „zegarmistrz światła”. Jego utwory skąpane są w pozytywnej, słonecznej atmosferze, mieszając gęste, tropikalne perkusjonalia z lekkimi, syntezatorowymi nutami, podpadającymi niekiedy pod house lub chillwave. Dużo jest w tym inspiracji późnym Sun Araw oraz równikową, rytmiczną psychodelią High Wolf. Momentami Farstad zapuszcza się w czystą berlińską ekstazę, jak w najlepszych, najbardziej psychodelicznych dokonaniach Klausa Schulze lub ambiencie Seana McCanna („Meltwater Pulse 1A”). W kończącym album „Killing Joke” Farstad zapuszcza się nawet w house’owe rejony, bardzo przypominając ostatnie wydawnictwa 100% SILK. (Jakub Adamek)

Posłuchaj całego albumu na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #4 2

Fatima Al Qadiri – Asiatisch

Urodzona w Senegalu, wychowana w Kuwejcie, mieszkająca i pracująca w Nowym Jorku – Fatima Al Qadiri to prawdziwa obywatelka świata, która mimo swoich kosmopolitycznego stylu życia uwielbia eksplorować sztuczność oraz idee odbierania pewnych stereotypów jako prawdziwego obrazu danej kultury czy kraju. Pod pozorem egzotycznej muzyki wplata ona najbardziej wyświechtane dźwięki do zachodnich gatunków muzycznych, tworząc autorską mieszankę, która jest zbyt nietypowa, by była wrzucana do worka o nazwie „vaporwave”, a jednocześnie (zamierzenie) zbyt sztuczna, by być wrzucona do jednego worka z muzyką klubową czy IDM-em. Do tej pory każda jej płyta stanowi taką zagwozdkę, a jej najnowsze wydawnictwo „Asiatisch”, wydane nakładem Hyperdub, nie czyni zadania ani trochę łatwiejszym. Tym razem Al Qadiri wzięła na warsztat muzykę z Chin. A w razie, gdyby słuchacz nie wiedział, że o Chiny chodzi, przypominają o tym skwapliwie tytuły utworów. Otwierający płytę utwór „Shanzhai (For Shanzhai Biennial)” zestawia ze sobą „tanio” i kiczowato brzmiące presety MIDI, by stworzyć mdłą, ambientową atmosferę dla wokalu Helen Fend, która coveruje „Nothing Compares 2 U” Sinead O’Connor w języku chińskim. Brzmi to jak muzyczny odpowiednik tanich chińskich smartfonów, udających iPhony lub Samsungi, sprzedawanych na bazarach i zapakowanych w tandetne pudełka z dziwacznymi fontami, pełne błędów ortograficznych, mieszającymi język polski z angielskim. Al Qadiri nie tylko nie sięga do tradycji chińskiej muzyki (zarówno tej dawnej jak i współczesnej), ale wręcz celowo i z determinacją spiętrza stereotypy na temat samych Chin i jej muzyki, wypełniając utwory posmakiem orientu, jednak z plastikową, sztuczną otoczką. Pojawiają się nawet syntezatory mowy, rzucające zagadkowe zdania po chińsku, niczym z azjatyckiej wersji „Far Side Virtual” Jamesa Ferraro. (Jakub Adamek)

Posłuchaj utworu „Szechuan” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #4 3

Beat Detectives – ASSCOP

Niech nie zwiedzie Was iście punkowa okładka, przedstawiająca swoisty hołd dla tytułu nowej kasety trio z Minneapolis, ponieważ ta trójca z punkiem niewiele ma wspólnego. Co najwyżej twórczą anarchię – Beat Detectives tworzą dźwiękowe kolaże i plądrofonię w stylu najlepszych wydawnictw Negativland, z lekkim dodatkiem vaporwave’owego skrzywienia i wtrętami z reklam. Retrofuturystyczne, lekko nierealne brzmienie „ASSCOP”, skąpane jest w kasetowym i analogowym poszumie, układając się w mocno funkowe pasaże w stylu złotych syntezatorowych brzmień z lat 80. I jak w przypadku takiej muzyki, od Jamesa Ferraro po Deana Blunta i twórców vapowave’u, każdy słuchacz zastanawia się: „czy to jest ich własny twór, czy po prostu pocięte i spowolnione sample?” Odpowiedź pozostaje nieznana, poruszanie się po terenie tej muzyki to jak szukanie skarbu w górach w okolicach zamku Książ. Niekiedy „ASSCOP” potrafi nawet przeskoczyć w tereny nerwowego, pociętego techno w rodzaju bardziej surrealistycznego Actress, jak czyni to w utworze „Sample Party”. Album „ASSCOP” jest zniekształconą wariacją na temat muzyki tanecznej lat 80. i 90., przepuszczonej przez krzywe zwierciadło, zachowując pewną psychodeliczną moc, szczególnie dla kolekcjonerów różnych niecodziennych brzmień (oraz różnych nielegalnych substancji). (Jakub Adamek)

Posłuchaj całego albumu na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #4 4

D/P/I – RICO [EP]

Wygląda na to, że w pokojach podziemnych wizjonerów muzyki elektronicznej nie wiszą już plakaty z Klausem Schulze czy Edgarem Froese, lecz raczej monochromatyczne zdjęcia Carstena Nicolai czy Jana Jelinka. Przynajmniej takie wrażenie można odnieść przy słuchaniu najnowszego solowego projektu Alexa Graya z Los Angeles (Dreamcolour, Sun Araw, Deep Magic). Jako D/P/I (DJ Purple Image) eksploruje on przypadkowość i losowość, zarówno w wersji wizualnej (wystarczy przyjrzeć się okładkom płyt D/P/I, które wyglądają, jakby skleił je przypadkowo jakiś algorytm buszujący w wyszukiwaniu grafiki Google) oraz dźwiękowej, czego przykładem są wyraźnie podszyte glitchem dźwiękowe kolaże na najnowszym wydawnictwie „RICO”. Warto jeszcze wspomnieć, że Gray prowadzi wytwórnię Chanceimag.es, zrzeszającą innych fanatyków glitchu z Zachodniego Wybrzeża pod wspólnym szyldem. Na „RICO” Gray uwielbia bawić się kontrastami, jak w otwierającym album „RI”, który zestawia dźwięk wybuchu na początku utworu (jakby nawiązując do bombastycznych początków trance’owych setów) z klaustrofobicznymi kaskadami kliknięć i trzasków, które następują później. Podobnie jak w całej estetyce glitchu, na „RICO” Gray igra z nieprzewidywalnością, czyniąc z niej swój atut, niekiedy wplatając futurystyczne ambientowe echa pomiędzy frenetycznie pocięte mikrodźwięki lub wplatając szkielet melodii gdzieś pomiędzy ciasne struktury czasowe. Co chwila jesteśmy atakowani rykoszetami z nieustannej strzelaniny, która czasem przybiera jakąś powtarzalną formę, efemeryczną i zwiewną niczym generatywne eksperymenty Autechre. Co wyróżnia D/P/I na tle innych artystów Zachodniego Wybrzeża to fakt, że Gray wypracował sobie zupełnie autorską estetykę – może nie wybitnie odkrywczą (przynajmniej na razie), ale cieszy fakt, że postanowił dla odmiany przejrzeć katalog wytwórni Mille Plateaux, zamiast oferować kolejną permutację niemieckich klasyków. Alex Gray zapatrzył się na Niemcy, ale dla niego są to Niemcy wczesnych lat 00., z awangardzistami zakochanymi w cyfrowych odrzutach. (Jakub Adamek)

Posłuchaj utworu „0CR” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #4 5

Deerhoof & Marc Ribot's Ceramic Dog – Split 7''

Mam olbrzymi sentyment do gitarzysty Marca Ribota. Jego dziwny sposób frazowania na gitarze – jak gdyby była toksyczną rośliną, której należy się wystrzegać – wynikać musi z niecodziennej wyobraźni muzycznej. Przykłady? Wspomnijcie sobie klasyczny album „Rain Dogs” Toma Waitsa, bo Ribot odpowiada tam za warstwę gitarową, a najlepiej od razu piosenkę „Clap Hands”, gdzie bryluje błyskotliwa awangardowa solówka. Albo „Jockey Full Of Bourbon” z kąśliwym leadem. Gitarzysta ma na koncie współpracę z innymi tuzami nowojorskiej awangardy tamtych czasów – by wymienić jeszcze The Longue Lizards czy Johna Zorna. Ze względu na powyższe odczuwam lekki smutek na myśl, że jego dokonania pozostają relatywnie mało znane. Przyczynić się do tego miały jego kolejne wybory artystyczne – całkiem niedawne zaangażowanie w Ceramic Dog, którego dokonania są cholernie nierówne, i poświęcenie sporej części kariery muzyce z kubańskimi inklinacjami.

Niniejsza siedmiocalówka to nic innego, jak specjał w ramach Record Store Day z dwoma utworami. Pierwszy: „Who Sleeps, Only Dreams”, w wykonaniu Deerhoof z Ribotem na leadzie. Jego prowadzenie zgrywa się z perkusją Saundersa bardzo sprawnie, by nie powiedzieć, że wręcz idealnie – w niektórych momentach rodzi się optymistyczna aura naiwnego prog-rocka, w innych skrzy flamenco. Niezły, eklektyczny utwór. Druga pozycja, „Hide With Me”, to już Ceramic Dog, i po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że mam z tym składem kłopot. Piosenka brzmi jak rip-off Jimi’ego Hendrixa, utopiony w cięższych przesterach – stopień mimikry sięga wyżyn; woła o pomstę do nieba i o pomstę bym prosił, gdyby nie fakt, że tego typu archaicznych rokenrolów słucha się z przyjemnością. Cóż, nie każdy musi być innowatorem.

PS. Głos sentymentu nakazuje mi pozostawić tu klip, w którym widzimy Ribota grającego z Longue Lizards w ‘89 roku. Polecam moment od 3:53. (Michał Pudło)

Posłuchaj utworu „Who Sleeps, Only Dreams” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #4 6

Donato Epiro – Fiume Nero

Przyznam, że po przypadkowym natknięciu się na ten materiał, trudno mi znaleźć równie zajmujące nowe wydawnictwo. O jego twórcy wiadomo niespecjalnie wiele – w informacjach prasowych znajduję się jedynie adnotacja, że to młody włoski kompozytor, który do tej pory wydawał niezliczoną ilość taśm i CD-R, solo i w duecie Cannibal Movie. Stąd wytwórnia Black Mass, znana z wydawania Umberto czy Nate’a Younga z Wolf Eyes, zdecydowała się na wypuszczenie na winylu składanki, na której znajdą się nagrania z dwóch ostatnich mini-albumów Włocha. I o dziwo, owe „Fiume Nero” nie brzmi jak zbiór losowo zebranych utworów, lecz działa jako spójny muzyczny koncept. To, co znajduje się na krążku, można najprościej określić jako kolaże dźwiękowe muzyki etnicznej, tworzące psychodeliczny pejzaż. Samplowane egzotyczne instrumenty, takie jak flety, drumle, kołatki, różnego rodzaju bębn (i inne, które ciężko zidentyfikować), oddziela od słuchacza warstwa szmerów, przesterów. Ten zabieg sprawia, że z jednej strony można mieć wrażenie obcowania z nagraniami archiwalnymi, na których dosłownie słychać upływ czasu. Z drugiej strony wspomniane zakłócenia wprowadzają pewną dozę tajemnicy – tytułowa „Czarna rzeka” zdaje się być nieokreślonym miejscem, utwory są swoistym nagraniem terenowym z lokacji, która istnieje tylko w wyobraźni Donato Epiro. Tańsza wakacyjna alternatywa last minute dla osób nielubiących kurortów. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj całego albumu na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #4 7

M. Geddes Gengras – Ishi

Pochodzący z Los Angeles syntetysta M. Geddes Gengras w czasie swojej muzycznej kariery obracał się już w kilku różnych estetykach. Grał psychodeliczny folk jako duet Antique Brothers wraz ze swoim bratem Cyrusem, współpracował z Sun Araw i zespołem The Congos na wspólnym albumie „Icon Give Thank”, tworząc głęboko psychodeliczny dub i reggae, następnie przechodził etap zimnych, awangardowych improwizacji, oraz etap zwiewnego techno, przesiąkniętego estetyką krautrocka. Zdążył już zapuścić olbrzymią brodę i włosy niczym szaman (upodabniając się do Hagrida elektroniki), a potem zgolić wszystko, zostawiając tylko lekki wąsik i lustrzanki na nosie (upodabniając się tym samym do pewnego samoańskiego prawnika). Na najnowszej płycie, „Ishi”, Gengras podejmuje temat rozpoczęty na „Test Leads” i rozwija go w pełne światła, rozległe ambientowe impresje. Gengras jest w doskonałej formie i wygląda na to, że tworzenie prostego, acz emocjonalnego ambientu wychodzi mu najlepiej. Trzy długie utwory stają się trzema medytacjami na temat życia i śmierci. Sam tytuł albumu pochodzi od imienia ostatniego „dzikiego” Indianina w USA, pochodzącego z plemienia Yana w Kalifornii, który swój pierwszy kontakt z cywilizacją Zachodu miał w wieku 49 lat, w 1911 roku. Jest w „Ishi” jakaś próba oddania atmosfery szoku przyszłości, stworzenia muzyki obcej i kosmicznie brzmiącej, jak coś istotnie pochodzącego z innego świata lub wymiaru. Niesamowicie długie, masywne drony trzech kompozycji są jak pierwsze chwile spotkania Ishi z białym człowiekiem i jego technologią – rozciągnięte w czasie. Muzyka skonstruowana jest tak, byśmy tej krótkiej chwili mogli doświadczać jak najdłużej, „wieczne teraz”, chwila zatopiona w wieczności jak pradawny owad w bursztynie. I jak bursztyn lśnią kryształowe nuty berlińskich syntezatorów Gengrasa. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Passage” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #4 8

Gluebag – Confused

W notce prasowej do „Confused” wspomina się o pokrewieństwie Gluebag z Neilem Youngiem oraz Dead Moon. Rzeczywiście – zamiłowanie do dziadowego rocka wyłazi stąd jak słoma z butów. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że garage-rockowa część numerów wprost hołduje brzmieniu Stratocastera z lat 60. czy 70. „Too Many Roads” to wręcz perwersyjne Strat-worship. Ale Gluebag mają również nieco bliższych czasowo kompanów – Dinosaur Jr. Podobnie jak załoga Mascisa pochodzą z Massachusetts, pewniakiem słuchają tych samych płyt (ze szczególnym ołtarzykiem dla Neila Younga) i gustują w charakterystycznych, jęczących solówkach. Dobroduszna partia z „Bug” odnalazłaby się na „Bug”, a harmonijka w tym numerze to przecież typowy Young. Koło wpływów szybko się więc zamyka, ale Gluebag to typowi goście z sali prób, którym wystarcza pilnowanie, by te klimaty zachowały swoją pierwotność. No, prawie, bo album ma jeszcze drugie oblicze, uderzające w hardcore punk, choć z naciskiem na pierwszy człon bym nie przesadzał. Agresywniejszą stronę krążka reprezentują właściwie dwa numery, „Raining In My Head Again” oraz „Fake”, ale za to nadrabiają jakością. Obydwa oparte są zresztą na tym samym tricku – pozbawiony barwy, zdławiony i przesterowany bas gra trzy okrążenia, po czym przy czwartym dołącza reszta instrumentów, przywracając pełne brzmienie. „Been Here Before” brzmi z kolei jak kolaboracja Cheater Slicks z wczesną Nirvaną, a samego Cobaina słychać tu w jeszcze kilku numerach, głównie w manierze wokalisty. Reszta albumu, te soczyste, knajpiane rokenrole w „I Am Not Right” czy „Paranoid Time”, przypomina solidne granie ze stajni In The Red z pierwszej połowy lat 90. Tylko tyle i aż tyle. Właściciel bloga Yellow Green Red stwierdza cynicznie, że zestaw bajeranckich naklejek, które wytwórnia dorzuca do LP, powinien poczekać na coś bardziej wartościowego. I chociaż zgadzam się, że Gluebag nie wnoszą nic nowego, to przecież już patrząc na okładkę z kolażem klasycznych postaci sceny rockowej wiadomo, że nie w tym rzecz. Podobnie jak w przypadku Dead Moon – chodzi tylko o to, żeby robić to z sercem. Romantyczne próby ocalenia razowego rocka pewnie i są lamerskie, ale robienie z tego wielkiego tematu zostawiam nazi-modernistycznej stronie krytyki. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu “I Am Not Right” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #4 9

Anne Guthrie – Codiaeum Variegatum

Istnieje możliwość, że czytaliście już na łamach Screenagers o Anne Guthrie – w recenzji „Die Kunst Der Fuge” konfrontowałem dokonania Maseckiego z brawurową rozbiórką fragmentu suity Bacha z jej poprzedniego solowego albumu. Granie na nosie martwym klasykom to nie jedyne pole, na którym z powodzeniem realizuje się Guthrie. Ciekawsze rzeczy robi na styku improwizacji i field recordingu.

Jej naszpikowana elektroakustycznymi eksperymentami dyskografia wzbogaciła się w tym roku o „Codiaeum Variegatum”. I tu ponownie napotykamy specyficzną wrażliwość na dźwięki. Świat uchem Guthrie skrywa się pod wielkim kloszem – muzyka i odgłosy często zlewają się w jedną całość, w zgodzie z panteistycznym wyobrażeniem środowiska akustycznego. Zacznijmy od początku: wiolonczela rozpoczyna dwunutowy motyw, gdzieś w tle słyszymy nadmorskie dźwięki, ptaki i leniwie przelatujące szmery, francuski róg imituje sygnał parostatku, nieznacznie synchronizuje się z wiolonczelą, przeważnie jednak podąża własną ścieżką. Nawet najdrobniejsze szczegóły zyskują wartość równą instrumentom, co przypomina skupienie na detalach właściwe prozie Robbe-Grilleta. Szkiełko powiększające przeskakuje z obiektu na obiekt. W pierwszym i każdym kolejnym utworze znajdziemy afirmację środowiska, spójną wizję audiosfery, w której nie tylko artysta „na podwyższeniu” jest istotny, ale też wszystkie, nawet najdrobniejsze zdarzenie wokół. Będąc pasażerem wielodźwiękowego padołu, człowiek-instrument dopełnia jedynie tło. Znika wartość ego wykonawcy; wiolonczela i róg komentują, walczą, zamierają, Guthrie momentami celowo zniekształca ich barwę lub marginalizuje ich obecność. Oczywiście to wszystko sprowadza się do sytuacji nagrywania, miksowania i selekcji. Guthrie na tym polu radzi sobie doskonale. Potrafi skonfrontować jednostajny metaliczny dron z subtelnymi kroplami wody, liryczne dzwonki z elektromagnetycznymi spięciami. Wzmocniony echem szum powietrza z cięciami kontrabasu. Zwierzęcy ryk z falą sinusoidalną. Układy z pozoru proste, lecz te konfiguracje nie są osobnymi blokami – często gładko z siebie wynikają i następują po sobie w sposób, no właśnie, naturalny. Na dzień dzisiejszy: najbogatszy muzycznie field recording tego roku. (Michał Pudło)

Posłuchaj utworu „Branching Low And Spreading” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #4 10

Kapital – No New Age

Kapital to wspólny projekt Rafała Iwańskiego i Kuby Ziołka, którzy łączą siły na monumentalnym debiucie „No New Age”, wydanym wspólnym nakładem Bocian Records i Sangoplasmo. Tytuł albumu brzmi jak manifest nowego typu brzmienia, coś w rodzaju ambientowego no wave, co dodatkowo podkreśla kolaż z monolitycznymi wieżowcami na tle ciężkiego, szarego nieba. Istotnie, są tu naleciałości z gatunku new age, jednak jest tu znacznie mroczniej i bardziej tajemniczo – o wiele zbyt ponuro dla zwykłego poszukiwacza lekkich muzycznych doznań. Zamiast pseudo-religijnego muzaku, Iwański i Ziołek biorą się za brudną gitarową psychodelię, zapatrzoną w Nową Zelandię – Kapital wpada w przestrzeń między Royem Montgomerym (co potwierdza świetny opener „Live On!”, z podnoszącym na duchu riffem) a The Dead C. I nawet jeśli ci drudzy mogli pokazać Kapital ścieżkę – jeśli chodzi o wykorzystanie zardzewiałego, przesterowanego brzmienia gitary czy syntezatorów do tworzenia pochłaniających słuchacza dźwiękobrazów – panowie nie idą w uwielbienie hałasu i szumu, oraz preferują raczej klarowne struktury, jak posępne fortepianowe nuty czy przewijające się w tle lekkie strunowe plumkania w duchu płyty „Hosianna Mantra” Popol Vuh (która jest zresztą postrzegana jako kamień milowy w rozwoju New Age jako gatunku muzycznego). (Jakub Adamek)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie zespołu

Zdjęcie Zajzajer #4 11

Low Life – Dogging

Kolejna perła z Australii (z Sydney, uściślając) i kto wie, czy nie najpiękniejsza w tym roku. Stwierdzałem to już kilka razy i – mam nadzieję – pewnie jeszcze kilka razy stwierdzę, ale „Dogging” jest wyjątkowo mocne, mimo że wcale nie sięga po środki ekstremalne, a przynajmniej nie od strony brzmieniowej. Jej ostrość zasadza się na refleksyjności, na stawianiu poważnych diagnoz społecznych. Ale po kolei.

Low Life to nie debiutanci – ich ostatnie wydawnictwo, EP-ka „Sydney Darbs”, wyszła w 2011 roku. To była niezła rzecz, surowa i agresywna, ale niespecjalnie oryginalna, raczej typowa próba głosu lub/i uzupełnienie koncertów. Na „Dogging”, również nagranym w 2011 roku, ale z niezrozumiałych przyczyn odłożonym do pudła, ten dirge-punk spowija już wyraźnie post-punkowa, niemal gotycka lodowatość, ślizgając się nawet gdzieś obok death-rocka spod znaku delikatniejszych nagrań Rudimentary Peni. Do tego przejrzysta produkcja, świetnie użyte pogłosy (szczególnie ten przegięty na wokalu) i wartościowe teksty – już jestem Doggerem. Album, choć z powodzeniem mógłby trzymać się estetyki kapitalnego, zimnofalowego openera (z linijką „I went out and necked a couple / came home and belted me household”), jest jednak zaskakująco różnorodny. „Dream Machine” hipnotyzuje jak Sonic Youth na „Evol”, serwując przy tym ciąg antykonsumpcyjnych mantr, jak gdyby przewodził im Mark E. Smith: „pop music, pop culture / pop music, what culture?” albo „Rihanna, you and me / Rihanna, you and me and Dolce & Gabanna”. „Emmie” to z kolei właściwie shoegaze’owa melancholia, podładowana spowolnionym punkiem na trzy akordy, i o dziwo światy te składają się doskonale. Ciekawie potraktowano również na „Dogging” wpływy UK – w połowie najbardziej zabawowego „Down The Dogs” najpierw dostajemy na twarz „you fockin' dog, cunt, where are you fockin’ dog?”, żeby na wysokości refrenu przypomnieć sobie klasycznie wkurwiające, roztrzęsione i beczące brytyjskie wokale. Inspiracje Anglią są tu rozległe, dość dodać, że „Hammertime” traktuje o kibolach West Ham. Typowo australijska tematyka odzywa się za to w „D.N.A.” – tytuł odnosi się do tamtejszego czasopisma dla gejów, promującego przepompowanych, wycyckanych, testosteronowych ćwierćdebili. Stosunku gości z Low Life do tego modelu męskości wyjaśniać nie trzeba, ale ważne jest to, że są przy tym naprawdę zabawni. A nie ma nic bardziej oczyszczającego, niż solidna dawka mizantropicznego humoru.

W poprzednim odcinku Zajzajera przy opisie „Decorative Feeding” Watery Love podkreślałem jego hymniczność i rozpaczliwość, ale „Dogging” podwaja stawkę na obu polach. Po pierwsze, poza wspomnianymi numerami trzeba wyróżnić jeszcze wieńczące album, okropnie gorzkie „Friends”. Po drugie, udało się Low Life bardzo przekonująco wymieszać gniew, neurozę, melancholię i humor, tworząc album niezwykle kompletny i szczery. A muszę przyznać, że nie znając wcześniej EP-ki, po albumie o nazwie „Dogging”, w dodatku z tak bezpardonową okładką, spodziewałem się albo jakiejś totalnej głupizny, albo penetrowania tematu mrocznych/podłych/żałosnych perwersji, ale bez cienia celnego komentarza czy zamaskowanego pod sarkazmem wstrętu. Nie doceniłem sprawy, bo „Dogging” to wycinanie – na zmianę tępym nożem i zimnym skalpelem – grubych plastrów społecznego syfu. Brodzenie w błocie, którego Low Life mają pełne usta, reprezentując atmosferę nędzy australijskich przedmieść, generującej frustrację i niskie pobudki. Czasem kawałki toczą się naprawdę niespiesznie, wydłużając się do pięciu minut i zostawiając sobie czas na powolną terapię szokową. A dla równowagi, jak choćby w krótkim i ostrym „Speed Ball”, na durną pochwałę narkotyków. Chociaż pośród takich kontekstów – nie tak znowu durną. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu „Dogging” na Soundcloud

Posłuchaj utworu „Friends” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #4 12

M.E.S.H. – Scythians [EP]

Mimo że katalog berlińskiej wytwórni PAN kojarzy się bardziej z mrocznymi, ambientowymi suitami czy improwizowaną, surową elektroniką spod znaku klasyków musique concrete, najnowsza EP-ka berlińskiego producenta kryjącego się pod ksywą M.E.S.H. wyraźnie nawiązuje do bardziej skocznych produkcji labelu, w szczególności IDM-owych bangerów NHK'Koyxe?. Na EP-ce „Scynthians” M.E.S.H. miesza brzmienia podszyte estetyką grime z dźwiękami spadających łusek w gęste miazmaty („Interdictor”, najszybszy kawałek na krążku). Pocięty sampel niewiadomego pochodzenia, użyty na otwierającym płytę „Scythians”, przypomina niepokojąco Aphex Twina, a podszyte ambientem trapowe beaty „Captivated” i „Imperal Sewers” są niespotykanie tłuste i nośne jak na wytwórnię, która wybiła się na zimnym musique concrete, kolażach dźwiękowych i muzyce noise. Zwłaszcza „Imperial Sewers” jest najlepszym momentem całej EP-ki, ukoronowanem futurystycznego, lekko plastikowego brzmienia oraz perwersyjnej, powolnej estetyki trapu, która zdawała się być stworzona, by była grana w najnowszym, bielutkim BMW o podwoziu prawie trącym o asfalt. Jeden komentarz na soundcloudzie wytwórni PAN opisuje najlepiej brzmienie utworu: „Like Fatima Al Qadiri with more grace”. Tak brzmiałaby Fatima, gdyby nie bawiła się w opisywanie Chin, które nie istnieją, tylko zajęła się gęstymi, miejskimi brzmieniami. M.E.S.H. tę lukę między narkotycznym klubowym rapem a okazjonalnym spoglądaniem w stronę vaporwave’u wypełnia doskonale. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Imperial Sewers” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #4 13

Mincemeat Or Tenspeed – Waiting For Surfin' Bird

Jeśli ktoś czuje się zawiedziony nowym albumem Prostitues, wydanym w Spectrum Spools, i/lub szuka naprawdę hałaśliwego, a jednocześnie nieoczywistego techno ożenionego z noisem, to „Waiting For Surfin’ Bird” powinno go zainteresować. Pod tym dziwnym tytułem i krzykliwą okładką (polecam tego allegrowicza) kryją się naprawdę chwytliwe i różnorodne wariactwa, bardziej zakorzenione w amerykańskiej scenie eksperymentalnej (szczególnie noisowej) niż w muzyce klubowej, jednak zdradzające duży taneczny potencjał. Zresztą na poprzednich wydawnictwach projektu ta postawa była jeszcze bardziej widoczna – cała warstwa dźwiękowa pochodziła ze sprzężeń. Obecnie Davey Harms aka Mincemeat Or Tenspeed zdecydował się na używanie syntezatorów i sekwencerów, tylko z korzyścią dla jego muzyki. Brzmienia, które zapętla, mają multum detali, a samym kompozycjom zupełnie nie po drodze z ascetyzmem minimal techno – wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie, tempo czasem zwalnia, a czasem zostaje tak przyspieszone, że śmiało zbliża się do rave’u. Po wielu odsłuchach „Waiting for Surfin' Bird” nie nuży, bo muzyk bardzo umiejętnie operuje intensywnością, wie kiedy trochę odpuścić, a kiedy zalać spektrum dźwięku licznymi drobiazgami. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj całgo albumu na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #4 14

Mordecai – Neil's Generator

Po bardzo dobrym „College Rock” z zeszłego roku, Mordecai robią zdecydowany krok w stronę komponowania. „Neil's Generator” odcina się nieco od brudnego i chwytliwego garażu - wciąż jednak reprezentowanego tu przez tak świetne numery jak „Park” czy niemalże punkowy cover utworu Grateful Dead, “Cold, Rain and Snow” - zabierając nas na wycieczkę do Nowej Zelandii z jej lekko popsutymi jangle-piosenkami. Zaskakująco lekkimi, ale bardzo dobrymi. Wybitnie gitarowymi, ale często niemal akustycznymi. Prostymi, a przy tym zniuansowanymi. Mordecai pochodzą zresztą z Montany, której krajobraz, pełen dolin i wzniesień, jest do natury NZ trochę podobny. Zapewne nie ma to żadnego związku, niemniej każdy utwór z nowego albumu zbudowany jest na szkielecie ładnej piosenki, który sabotowany jest przez specyficzną niechlujność, naturalność grania. Doskonale słychać to choćby w „Proverbial Line”, gdzie melodyjne wznoszenie do niedoszłego refrenu opada w luzackie, gadane wprawki. Jeśli kojarzy wam się tutaj wczesny Pavement, to jest to dobry trop. „Glands” jest napisane jak wyrastający z inspiracji Meat Puppets indie-rock lat 80., ale zawiesza się na monotonnym powtarzaniu motywu. Bardzo dużo kompozycji jest tutaj przyjemnie repetytywnych, zatrzymujących czas. Wokal natomiast na całej długości albumu pozostaje w punkowym rejestrze – zniekształcony, przemęczony, jakby nie dający rady i zawsze gdzieś obok melodii. W recenzjach pojawia się również klucz The Velvet Underground. O ile jednak klucz ten rzeczywiście do Mordecai pasuje, o tyle ważniejsze jest uświadomienie sobie, że otwiera on zamki połowy grup z kiwi-podziemia. Inspiracje VU są tam wysysane z mlekiem matki, korzenne. To jednak temat na cały artykuł. Póki co jest ciepłe „Neil's Generator”, które można odtwarzać w nieskończoność. Dosłownie, bo na winylowym wydaniu końcówka ostatniego utworu, „Planet Earth”, zamknięta (albo zaklęta) jest w pętli. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu „The Bird” na Soundcloud

Posłuchaj utworu „Park” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #4 15

Negra Branca – N B

Wydawać by się mogło, że dźwięki w stylu wydawnictw z Not Not Fun Records najlepszy czas mają już za sobą. Inspiracje dronującą psychodelią wydawały się być już wyczerpane, dlatego każdy z ekipy z Los Angeles poszedł swoją drogą. Jeśli jednak ktoś tęskni za klimatem rodem z wczesnych nagrań LA Vampires, Marii Minervy czy Pocahaunted, nie powinien się na Marlene Ribeiro („bo tak naprawdę nazywa się artystka”) zawieść. Nie jest to postać znikąd, może być znana jako członkini psychodelicznego kolektywu Gnod z Manchesteru (we własnym labelu Tesla Tapes). Zwiewne, eteryczne kompozycje z niespiesznym rytmem tworzą atmosferę, która raczej nie kojarzy się z melancholią i posępnością północnej Anglii. Rozmyte drony syntezatora mieszają się z korzennie-dubowym groovem basu, przywodzą na myśl twórczość Sun Araw i Hype Williams. Masa pogłosu na wokalu sprawia, że brzmi on niczym destylowany z powietrza, idealnie dopełniając narkotyczny klimat wydawnictwa. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj „N B” na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #4 16

Partial – LL

Noé Cuéllar i Joseph Clayton Mills, tworzący grupę Partial, zostali w 2010 r. zaproszeni do udziału w wystawie w chicagowskim Pilsen Vintage & Thrift. Właściciel tego miejsca (sklepu typu second-hand) udostępnił im piwnicę i magazyn, zagracone wszelkiego rodzaju drobiazgami i antykami z przeszłości. Tak rozpoczyna się historia albumu „LL”. Pośród zabawek, mebli, zepsutych instrumentów i elektroniki, zrodził się pomysł ożywienia przeszłości z pomocą dźwięków – pomysł o tyle ciekawy, że Cuéllar i Mills postanowili dopuścić do głosu same rzeczone rupiecie, nawet te, których potencjał muzyczny jest absurdalnie niski. Artyści wypowiadali się wprost o swoich celach: zapragnęli skłonić przedmioty do opowiadania historii. Nasuwa się wątpliwość, czy tego typu pomysły są przekładalne na muzykę, czy stanowią jedynie werbalną otoczkę i sposób radzenia sobie z niewdzięczną sytuacją, jaką jest próba nadawania sensu. Warto się nad tym zastanowić, gdy z głośników płynie pierwszy utwór – „Marcel” – gdzie fala sinusoidalna otacza wiele pozornie przypadkowych brzmień, gdy atmosfera się zagęszcza i kontrastujące barwy umiejętnie się dopełniają. Kolejny indeks, „Paul”, to najpewniej propozycja zabawy w muzyczną zgadywankę. Najpierw metalowy pręt, upuszczony na podłogę, potem zardzewiałe gwoździe, drewniany kredens uderzany młotkiem, w tle zaś głuche echo opuszczonej piwnicy. Totalnie intrygujące, choć dostarcza jednocześnie umiarkowanych wrażeń dźwiękowych, dla koneserów eklektycznej improwizacji. W każdym razie „LL” pięknie się kończy. Ostatni utwór, „A Single Screw Of Flesh Is All That Pins The Soul” (cytat z wiersza Emily Dickinson) to nieprzetworzona melodia XIX-wiecznej szwajcarskiej pozytywki. (Michał Pudło)

Posłuchaj fragmentu płyty na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #4 17

Sculpture – Membrane Pop

Nowojorska wytwórnia Software (którą zarządzają Daniel Lopatin i Joel Ford) ma ambicje, by zataczać coraz większe koła w elektronicznym podziemiu, zdobywając coraz to nowych twórców. Ich najnowszym „nabytkiem” jest londyński duet Sculpture, łączący intensywne, wielopoziomowe dźwiękowe kolaże ze sztuką wizualną, a zwłaszcza wyjątkowymi winylami, które obracając się na gramofonie sprawiały wrażenie ruchu – ot, pradawna sztuczka, kolejne klatki animacji umieszczone na płycie ożywały, gdy puszczano ją w ruch. Na „Membrane Pop” Sculpture kontynuują tradycję szalonych cut-upów w duchu musique concrete. Jest tu mnóstwo energii, jest tu jakaś cyrkowość, hauntologiczne połączenie starych, analogowych efektów w duchu Delii Derbyshire, dokonań BBC Radiophonic Workshop i całkiem współczesnych połamanych wyspiarskich bitów z „-step” w nazwie. Najbliższy odpowiednik, jaki mógłbym wskazać, to ultra-psychodeliczna elektronika Astral Social Club, jednak o ile ASC jest cyfrowym, wypolerowanym pojazdem kosmicznym, to Sculpture jest raczej zardzewiałym, kołyszącym się komicznie latającym spodkiem z filmów Eda Wooda. Trudno nie dosłuchać się pokręconego poczucia humoru autorów, a także uwagi do szczegółów i malutkich dźwięków, które momentami zbliżają się do estetyki glitch w stylu wspomnianego wcześniej D/P/I. (Jakub Adamek)

Posłuchaj całego albumu na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #4 18

The Spies – The Battle Of Bosworth Terrace

Smutna sprawa z tym The Spies. Ktoś dobry (Siltbreeze) wykopuje ich archiwalne, jedyne wydawnictwo po trzydziestu pięciu latach od nagrania, a kiedy już w końcu ujrzało światło dzienne, to zainteresowanie jest zerowe. Złośliwi powiedzą, że pewnie wydawnictwo jest niewiele warte albo że jest tylko gratką dla kolekcjonerów czy ultrasów sceny nowozelandzkiej. W porządku, niech tracą. Bo chociaż „The Battle Of Bosworth Terrace” nie jest jakimś zaginionym arcydziełem, to jest cholernie frapujące. Zaintrygować powinien już fakt, że na jednym krążku są tu upchnięte szczerze piękne numery, jak choćby prowadzone damskim wokalem „Egyptian Bird Song” i „The Star And Us”, jest miejsce na nastrojowy („Vintage Moth”) ale i klaustrofobiczny, niemal Chrome-owaty psych („Father Of Thousands”), ale są też kompletnie pijackie, punkowe w duchu odjazdy, jak „No Mercy For A Cop”, „All Full Of Crap”, „Surfin’” czy „Laughing” (postanowiłem sobie nie przywoływać tak często Flippera, no ale “Ha Ha Ha”). Te cztery ostatnie są naprawdę zabawne i tworzą najbardziej wartościową grupę numerów na tym albumie, a to z racji tego, że w ‘79 nie było wielu zespołów grających tak śmieciową, ale i porywającą szyderę. Dodałbym jeszcze „Teenage Lightning”, z gitarami na granicy tonalności, „The King Of China's Daughter”, zalatujący organowym ballad-rockiem w stylu Omegi (!), no i „Keeper Of The Flame”, który jest jakby żywcem wyjęty z repertuaru wczesnego Ariela Pinka. Niby eksploatacja, a przy tym tak wyrafinowana kompozycyjnie piosenka. Całkiem sporo u The Spies takich szczęśliwych “wypadków przy pracy”.

Nijak nie da się jednak tego albumu uporządkować i czasem odnosi się wrażenie, że jedynym spoiwem jest tu ciepłe brzmienie lo-fi oraz fakt, że większość numerów trwa około dwóch minut. The Spies wrzucili na ten krążek każdą zarejestrowaną wariację, tworząc dziwaczny bigos ze wszystkich dostępnych (pół-)produktów. Argumentem, który potwierdzałby tę tezę jest fakt, że każdy numer wchodzi w jakieś przebranie, głównie z galerii piosenek lat 60, wraz z jej psychodeliczną miękkością, archaicznymi eksperymentami i postawami proto-punkowymi. Ale pomimo tego, że The Spies napisali tu kilka naprawdę niezłych nut, każdy numer nosi jakąś interesującą skazę – albo jest auto-dywersyjne podejście do piosenki, albo biorą górę eksperymentalne zapędy. Oczywiście ciężko postawić tu twardą granicę, powiedzmy więc, że to trochę casus wczesnych Swell Maps. Przychodzi na myśl również TFUL282, gdyby wystartowali dekadę wcześniej i ostro zachlali pałę. W każdym razie jest to klasyczny album z podejściem „take it or leave it”, uniwersum zwariowane i dla wielu pewnie hermetyczne. Ale zachęcam, bo już samo doświadczenie obcowania z tak specyficznym i nieznanym dotąd albumem jest zupełnie wyjątkowe. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj utworu „Egyptian Bird Song” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #4 19

Syrinx Effect – Snail Songs

Kate Olson i Naomi Siegel – kolejno: saksofonistka (sopran) i puzonistka – nagrały w tym roku skromny, ale niezwykle urzekający album. Duet Syrinx Effect to zjawisko raczej małego formatu, z trzema mini-albumami na koncie i sławą nie wykraczającą poza Bandcamp i lokalną scenę muzyczną (pochodzą ze Seattle), ale nie zmienia to faktu, że muzyka na „Snail Songs” ma w sobie coś wyjątkowego. Atmosferę jednocześnie nostalgiczną, ale w jakiś sposób podnoszącą na duchu – zaręczam, że jazzopodobny improv rzadko proponuje taki mikroklimat. To sprawka tematów przewodnich – puzon i saksofon w wymianie zdań komplementują się nawzajem, mówią językiem prostym, ale dosadnym i czytelnym. Jesienna słodycz piosenek (zwłaszcza trzech ostatnich) mogłaby stanowić soundtrack krótkometrażówki, wykonanej techniką animacji poklatkowej, to moja propozycja, więc jeżeli kiedyś zostanę reżyserem, nie omieszkam umieścić Syrinx Effect na liście płac. Polecam album, w całości do posłuchania na Bandcampie zespołu. (Michał Pudło)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie zespołu

Zdjęcie Zajzajer #4 20

Eric Thielemans – Sprang

Belgijski perkusista Eric Thielemans wywodzi się ze środowiska związanego z teatrem, sound-artem, jazzem i muzyką improwizowaną w odcieniu „avant-garde”. Sporo powiązań – trudno obrać tak wielowątkowy klucz na potrzeby opisu „Sprang”, dlatego na wstępie warto część etykiet odrzucić.

Jazzu tu za grosz. Teatru o tyle, o ile koncert na perkusjonalia solo może obfitować w oryginalną dramaturgię. Zostaje nam improwizacja i sound art – kategorie dobrze definiujące drugi album Thielemansa. Belg bowiem idąc tropem przetartym przez Le Quan Ninha – francuskiego wirtuoza perkusji – wykorzystuje ambientalne i czysto timbre’alne możliwości swoich instrumentów, by tworzyć raczej samoistne miniatury dźwiękowe niż linearnie rozplanowaną muzykę.

Zresztą stwierdzenie „swoich instrumentów” to lekkie nadużycie. Nie zdradza tego jeszcze otwierający płytę „Sprang”, gdzie glockenspielowa melodia przeradza się w mini-koncert na dzwonki i kopytka, ale już kolejne utwory składają się głównie z dźwięki nieznanego pochodzenia. Sztućce, korbki, sprężyny, powyginane czynele, kanistry, kamienie, piłka do metalu, foliowe taśmy, tuzin szklanych kuleczek – wytęż wyobraźnię, słuchaczu, a zdołasz wszystko odnaleźć. W całym tym uniwersum prym wiedzie dziecięca wyobraźnia Thielemansa; zwłaszcza tytuły niektórych utworów świadczą o woli zabawy: „Sprrrrrrr”, „Tptptptp”, „Kkkkrrrrrr” – onomatopeje świetnie definiujące swój desygnat.

Zalecam jednak wstrzymanie się od nadmiernego udziecinniania „Sprang”. Z perspektywy ogólnej to harmonijnie zaplanowany zbiór imponujących utworów. Nasuwa się analogia: John Cage otworzył niegdyś klapę fortepianu, by „preparować” struny – odmieniając na zawsze wyobrażenie o możliwościach instrumentu. Thielemans w podobnym duchu skłania (jako jeden z wielu) do spojrzenia na muzykę perkusyjną z innej perspektywy. Efekty mogą się podobać. (Michał Pudło)

Posłuchaj utworu „Sprang” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #4 21

Kordian Trudny – Katowice

Pochodzący z Wałbrzycha dźwiękowy eksperymentator Kordian Trudny zawsze lubił inspirować się swoim miejscem zamieszkania na swoich albumach, mieszając plądrofoniczną, psychodeliczną zabawę formą i stylem z pełnym specyficznego, surrealistycznego poczucia humoru zmysłem do tworzenia piosenek, brzmiących czasami jak Łona, zastępujący kawę i papierosy czymś mocniejszym (i nielegalnym). Swoje rodzinne miasto opisał dość humorystycznie (ale i bezlitośnie) w debiutanckim kolażu „58-300” (tytuł odnosi się do kodu pocztowego Wałbrzycha). Na najnowszym albumie, wydanym własnym sumptem na Bandcamp, Kordian Trudny opisuje w serii impresji swoje nowe miejsce zamieszkania, tytułowe Katowice. O ile debiutancki album „58-300” był szalonym, poszarpanym krajobrazem Wałbrzycha, mieszającym ze sobą przemysł i religię, śmiesznym i strasznym zarazem, zupełnie jakby był ścieżką dźwiękową do „Ciemno, prawie noc” Joanny Bator, o tyle na najnowszych „Katowicach” do głosu wreszcie dochodzi piosenkowy talent Kordiana, a narkotyczne plądrofonizmy są trzymane w ryzach. Wyobraźcie sobie Jamesa Ferraro, który obdarzony jest bardzo przyjemnym głosem oraz pewną pokręconą popową wrażliwością, wedle której lubi sobie czasem nałożyć kilka głosów na siebie lub stworzyć z nich prawdziwy labirynt dźwięków, wcinający się gwałtownie w beztroskie popowe melodie i dezorientujący słuchacza. Niektóre z piosenek dotyczą absurdalnych, codziennych spraw i robienia problemów z niczego – częsta przypadłość u współczesnych, przewrażliwionych ludzi. I tak „Zad” traktuje o problemie wjeżdżania komuś w tyłek wózkiem w supermarkecie, a po piosence z tytułem „Już nie lajkujesz moich statusów” można łatwo domyślić się treści. Na „Katowicach” Kordian Trudny sprawdza się doskonale jako „piosenkopisarz”, i nawet utwór z urocznym tytułem „Autoportret z obciętym chujem” (bardzo przypomina mi coś, co mogliby wymyślić mutanci z Szelestu Spadających Papierków albo Totartu) nie przeszkadza w tym, aby zacząć pilniej obserwować jego działania. (Jakub Adamek)

Posłuchaj całego albumu na Bandcamp

Jakub Adamek, Andżelika Kaczorowska, Krzysztof Krześnicki, Karol Paczkowski, Michał Pudło (27 czerwca 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także