Sunset Mission #1 (Bohren & Der Club of Gore vs. The Polish Ambassador)

Ze względu na turystyczny potencjał tego i najbliższych kilku miesięcy – najprzyjemniejszego okresu do słuchania muzyki w plenerze – uznałem, że właśnie teraz jest najlepszy czas, by zainaugurować swoisty cykl aktywizacyjny dla wszystkich czytelników. Cykl, który, najogólniej rzecz ujmując, będzie bazował na moich spontanicznych sprawozdaniach z odsłuchu wybranych płyt w określonych lokacjach, co powinno wam zasygnalizować, w jakich okolicznościach i przestrzeniach konkretne wydawnictwa prezentują się najlepiej, najgorzej, a czasem… najdziwniej. Innymi słowy, w ramach „Sunset Mission” z nieukrywaną frajdą będę dyskryminował tradycyjny domowy odsłuch, promując jednocześnie audialny roussoizm i flaneryzm.

Geneza drugiej, bardziej już akademickiej motywacji dla tej serii tekstów wiąże się z tym, że odkąd dźwięk, wraz z wynalezieniem fonografu, a później gramofonu, oderwał się od swego pierwotnego, materialnego źródła (choćby instrumenty w salach koncertowych), co Pierre Schaeffer zdefiniował jako słuchanie akuzmatyczne, nasza recepcyjna bierność w przestrzeni publicznej bardzo wzrosła (muzyka tła czy strzępy piosenek wijące się za przejeżdżającymi samochodami to dziś tylko wierzchołek góry lodowej) i warto moim zdaniem przeciwstawić tejże bierności własną, alternatywną inicjatywę, która pozwoli choć odrobinę zatroszczyć się o higienę prywatnego pejzażu dźwiękowego i w efekcie poczuć się jak podmiot, a nie przedmiot bombardowany brzmieniami, których wcale nie chce się przecież słyszeć.

Żeby nie było zbyt monotonnie, w każdym odcinku postaram się skonfrontować ze sobą dwie zupełnie niekompatybilne gatunkowo płyty – czasem dobrze znane, czasem mniej – które nie doczekały się u nas do tej pory szerszego omówienia, a przynależą do zestawu wydawnictw, z którymi przyszło mi niegdyś spędzić sporo czasu. Po zastanowieniu się, gdzie mogłyby one wybrzmieć najciekawiej, ruszam w plener to zweryfikować i jeśli efekt okaże się zadowalający, będę was zachęcał do korespondencyjnych wypraw, na które, mam nadzieję, dacie się czasem namówić. Na pierwszy ogień idzie więc, symbolicznie, tytularny sponsor całej rubryki, czyli „Sunset Mission” Bohren & Der Club of Gore oraz nieco już zapomniane „Diplomatic Immunity” The Polish Ambassador – pozycje we własnych estetykach, odpowiednio: grobowej i… pociesznej, bardzo wyraziste. No, to możemy zaczynać.

Zdjęcie Sunset Mission #1 (Bohren & Der Club of Gore vs. The Polish Ambassador) 1

Bohren & Der Club of Gore – Sunset Mission (2000)

Mimo wielu słusznych pochwał dla dwa lata późniejszego „Black Earth”, to właśnie „Sunset Mission” jest moim bezdyskusyjnie ulubionym albumem w dyskografii Niemców. Dawka ambientowo-jazzowego mroku sączącego się z diabolicznych „On Demon Wings”, „Midnight Walker” czy „Painless Steel” piorunujące wrażenie wywiera nawet w zaciszu czterech ścian, nie mówiąc o wydaniu koncertowym, gdzie przy minimalistycznym oświetleniu i upiornej, dezorientującej niby-mgle nietrudno przecież o dreszcze. Jak więc materiał sprawdza się w terenie? Odpowiedź wydaje się nieść już sugestywna okładka, ewokująca zindustrializowane terytorium pochłaniane stopniowo przez ciemność. Trop jest jednak na tyle oczywisty, wręcz programowy, że z pewnością sprawdza się w praktyce, dlatego zamiast zgodnie z wolą nadawcy wędrować nocą po wyludnionym mieście, do czego, swoją drogą, szczerze zachęcam, zaopatrzony w słuchawki wybrałem się późnym wieczorem w mniej oczywiste miejsce – nad rzekę, co okazało się doskonałą decyzją, zwłaszcza że rozświetlone kontury budynków wciąż klimatycznie tliły się na horyzoncie, uatrakcyjniając obserwację zstępującej wędrówki zachodzącego słońca. Doświadczając nieustającego nawet na chwilę leniwego rytmu natury – regularny nurt wody, wiatr na policzku, falujące: trawa i drzewa – składającego się na teledysk niczym z najpiękniejszych snów Francisco Lopeza/członków Shalabi Effect, bardzo łatwo przy muzyce niemieckiego kwartetu o katharsis, reset, skuteczne o dziwo nawet wtedy, gdy napięty harmonogram i lista rzeczy do zrobienia wydają się pozornie uniemożliwiać jakiekolwiek odprężenie. A jednak, cała egzystencja chowa się na czas odsłuchu w przysłowiowym cieniu, dlatego zamiast przewijać kolejne śmieszne koty na YouTube i oszukiwać samych siebie, że produktywność nadejdzie już za momencik, polecam zrobić sobie godzinę przerwy, wziąć na wszelki wypadek środek na komary i dać tej płycie szansę, właśnie wieczorem, nad wodą, najlepiej w miejscu z flirtującymi z taflą refleksami światła i widmowym zarysem metropolii jawiącym się gdzieś w oddali jak pustynny miraż.

Funeralna atmosfera „Sunset Mission” uderza bowiem w organicznej, wydestylowanej z miejskiego zgiełku scenerii szczególnie mocno, a niektóre fragmenty, jak choćby wyłaniające się z leniwych dźwięków pianina i basu dynamiczne partie saksofonu (3:45 w „Midnight Walker”) potrafią tu autentycznie przestraszyć. Wyolbrzymiają też one regularną, niepokojącą rytmikę (makabryczne hi-haty!), która z łatwością wywołuje przy takim akompaniamencie paranoiczne złudzenie kroków znajdującego się w pobliżu monstrum – spróbujcie podczas odsłuchu choć raz nie spojrzeć za siebie. Trudna sprawa, tym bardziej że umysł sam wizualizuje sobie niewidzialne zagrożenie i nawet rozmyci w ciemności spacerowicze, przechadzający się czasem po drugim brzegu, wydają się niegodni zaufania. Ponadto przejścia pomiędzy utworami są bardzo gładkie, co zapewnia kluczową dla podtrzymania transu spójność narracyjną, wspomagającą strumień impresji i fascynacji detalami. W moim przypadku były to choćby zachwyty nad rozświetlonymi, ruchliwymi światełkami – jak sądzę, tramwajami – przemykającymi okazjonalnie przez najbliższy most i współgrającymi przepięknie z „Nightwolf” i „Dead End Angels”. Z uwagi na dużą odległość od stalowej konstrukcji i poziom głośności muzyki w odtwarzaczu, sprowadzone do roli uroczych błyskotek mechaniczne potwory były oczywiście zupełnie niesłyszalne (eureka!).

Druga połowa tracklisty w ogóle jest już nieco łagodniejsza i po oddaniu się bezwiednej medytacji pozwala uciec od symbolicznego „Nosferatu” gdzieś ku lynchowskim, neo-noirowskim fanaberiom, z „Blue Velvet”, „Mulholland Drive” czy „Zagubioną autostradą” na czele. Nie chcąc już jednak mnożyć kolejnych recepcyjnych tropów, których nadmiar mógłby, być może, zepsuć komuś indywidualną frajdę z eksploracji, zakończę radosną puentą, że w moim przypadku – park nad Wartą, w miejscu możliwie odizolowanym od aglomeracji – jedynymi dźwiękami ingerującymi w zapewniony przez słuchawki azyl okazały się rzadkie wrzaski motocyklowych silników i jednorazowy hałas przelatującego samolotu. Próba okiełznania nieprzyjaznego, zurbanizowanego pejzażu dźwiękowego okazała się więc zaskakująco udana.

Zdjęcie Sunset Mission #1 (Bohren & Der Club of Gore vs. The Polish Ambassador) 2

The Polish Ambassador – Diplomatic Immunity (2006)

Debiutancki krążek Davida Sugalskiego (gwoli ścisłości: Amerykanina z polskimi korzeniami) nie cechuje się może nadmierną wirtuozerią, ale trzeba mu oddać jedno: jest to muzyka tak wesoła, że wręcz stworzona do uczynienia jej odgromnikiem zagłuszającym idiotyczne dialogi w tramwajach, pociągach czy autobusach. Gdyby Rimsky-Korsakov żył w bieżących czasach i przy użyciu cyfrowego softu bawił się na lekkim haju w przeróbki swojego „Lotu trzmiela”, brzmiałyby one pewnie właśnie tak jak figlarny „Infiltrating The UN”. Tytułowy immunitet dyplomatyczny sprawdza się więc doskonale jako pretekst do ucieczki od licznych, krzyżujących się ze sobą rozmówek, typu:

1) – Owłosiła mnie ta kota, no. – Spoko mamo, już wyczesałyśmy prawie wszystkie włosy.

2) – Jadłam dziś jajecznicę na śniadanie. – Ło, super, a ja trzy bułeczki! – Ja też, ale dwie.

3) – Trzymaj to dziecko, Grzegorz!

4) – Przykro mi, będzie lepiej jak się rozstaniemy. [sic!]

Przywołane „Infiltrating…” wydaje się ich naturalną, świadomie niepoważną antytezą.

Ograniczenie się wyłącznie do obserwacji gestów daje więc dużą ulgę, a przy akompaniamencie choćby przewrotnego w tym kontekście „Robot Motivation”, którego rytmika doskonale współgra z rozdygotanym – grunt, że wciąż jedzie – pojazdem, także dużo frajdy, bawiąc momentami równie mocno jak wyborne monologi Louisa C.K. czy co lepsze improwizacje Colina Mochrie i Ryana Stilesa. Ale ale, Sugalskiemu zdarza się, co zaskakujące, sięgnąć swoim rozchiptune’owanym electro także po dość naiwną, ale jednak melancholię, jak choćby w „Digital Loveless”. Może więc i cytowani bohaterowie zapomnieli się tylko w goffmanowskim teatrze życia codziennego i nie są tak naprawdę tymi, za kogo ich uważamy? Niestety, akurat w komunikacji miejskiej, parafrazując pamiętną scenę z „Miasteczka Twin Peaks”, sowy zazwyczaj są dokładnie tym, czym się wydają; dlatego przytwierdzonych do uszu słuchawek, zapewniających bezpieczny azyl w fantazmatycznej krainie ironii, czy – jak ładnie pisał o tym typie odbioru Raymond Murray Schafer – w „przestrzeni własnej głowy”, lepiej nie dotykać.

Komfort odbioru jest tu oczywiście drastycznie niższy niż nad rzeką, bo dźwięki otoczenia za wszelką cenę próbują przebić się przez barykady. Zresztą, znamy to prawie wszyscy: trzeszczący ponad miarę pojazd, płaczące dzieci, kłótliwe pary, trąbiący z zewnątrz kierowcy, stukające szpilkami o podłoże, wulgarnie dyskutujące „damy”, kaszlący bezdomni, pokrzykujące w telefon osoby starsze i imponujące wiązankami wulgaryzmów młodsze, które – gdy akurat nie rozmawiają – traktują współpasażerów jak audytorium, szpanując ściągniętymi niedawno empetrójkami. Tymi zdobyczami, złożonymi z dwóch naprzemiennie wybijanych na 4/4 dźwięków, z dumą obnoszą się potem „na mieście”, zaskakując pytającą „Czego słuchasz?” Małgorzatę Halber. Wreszcie, robiący falę kontrolerzy biletów, dziwne persony pytające o godzinę bądź żebrzące z wyraźnym roszczeniem w oku, a nawet… szczekający pies, mój ulubieniec z całej hałaśliwej gromadki, załamany najprawdopodobniej chaosem do tego stopnia, że wykorzystuje imponujące audialne możliwości, by, jak rasowy buntownik, do reszty rozregulować rzeczywistość.

Muzyka Amerykanina, nawet gdy podobnie zagłuszana, nadaje losowej konfiguracji powyższych elementów (efekt kilku półgodzinnych rundek tramwajem) dużo uroku, ułatwiając zachowanie pogody ducha i ironicznego, zdrowego dystansu do podróżniczych absurdów. Jeśli więc męczą was choćby okazjonalne przejażdżki publicznymi środkami transportu, „Diplomatic Immunity” powinno urozmaicić nudny rytuał, oferując choć odrobinę spontanicznego uśmiechu. Nawet w poniedziałkowy poranek, gdy chcąc w ścisku uchwycić zawieszoną wysoko poręcz, na odtwarzaczu włączy się akurat „Get Your Damn Hands Off My Synthesizer”.

Wojciech Michalski (15 maja 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także