Zajzajer #3

Zdjęcie Zajzajer #3

grafika: © Jacek Ambrożewski

Trzeci rzut tegorocznych wydawnictw z rozmaitych muzycznych nisz.

Zdjęcie Zajzajer #3 1

Ballister – Both Ends

Wieść głosi, że Dave Rempis, Paal Nilssen-Love i Fred Longberg-Holm byli na rauszu w trakcie koncertu w warszawskim Powiększeniu, 25 lutego 2012 roku. Tego dnia muzycy wybrali się do włoskiej restauracji, raczyli się penne i sałatką z dodatkiem piersi kurczaka. Tuż przed koncertem uczta zemściła się na muzykach, przyprawiając ich o zawrotne TORSJE, gorączkowe dreszcze przebiegały ponoć po grzbietach niczym saksofonowe solówki Petera Brötzmanna. Ostatecznie pojawiło się remedium – sporej wielkości flaszka. Przed wejściem na scenę, w trakcie przerwy, trio poddawało się tradycyjnej polskiej kuracji. Jak medykament (nomen omen) wpłynął na przebieg koncertu? Warto się przekonać, słuchając wydanego przez Bocian Records LP „Both Ends”.

W porównaniu do zeszłorocznego live-albumu „Mi Casa Es En Fuego”, Ballisterzy grają mocniej, frenetycznie i agresywnie, jak gdyby od natężenia dźwięku w klubie zależał ich los. Mniej tu również dystynktywnych części, więcej niespodziewanych pauz – słowem: mniej planowania, więcej akcji. Dave Rempis nie gra tak lirycznie, jak zdarzało mu się na „Mechanisms” z 2012 roku, zamiast tego królują urwane frazy i świsty, przemieniające się w jednolity pisk. Dopiero we fragmentach i przy końcu „Side B” grupa zalicza momenty wyciszenia, by po chwili ponownie włączyć się do nierównej walki z dolegliwościami i zakończyć koncert z przytupem. Cóż dodać; żałuję, że nie byłem tego dnia w Powiększeniu. Pomijając wszelkie „zakulisowe” anegdoty, albumy koncertowe Ballister trzymają równy, wysoki poziom, ponieważ to bodaj warunki klubowe wyzwalają w Rempisie, Longberg-Holmie i Nilssenie-Love to doskonale słyszalne napięcie, niezbędny składnik dobrej improwizacji. Złośliwiec mógłby dopowiedzieć, że to efekt alkoholowego amoku. Ne ne ne, nie tak prędko, kolego. (Michał Pudło)

Zdjęcie Zajzajer #3 2

Can Can Heads – Butter Life

Pochodzący z Finlandii noise-rockowy skład Can Can Heads obchodzi w tym roku dwudzieste pierwsze urodziny. Czyli są weteranami. Na ich nowym wydawnictwie, wydanym po 15-letniej przerwie, gromadzą garażową energię oraz uwielbienie dla typowych dla noise rocka ekscesów: niemiłosiernego przesteru, szaleńczego tempa, braku struktury, wszechobecnego brudu. I ten gitarowy brud dodaje całej płycie dużo uroku. Ta dziwnie sielankowa, nieco psychodeliczna okładka sugerowałaby raczej jakąś galerię wspomnień z lat 60. czy 70., tutaj jednak otrzymujemy podróż w świat garażowych band bez talentu, którzy po prostu tworzą dla samej radości tworzenia i nie przejmują się nierównym wchodzeniem w rytm, kiepskimi wokalami czy ogólnie rozłażącą się w szwach jakością swojego rocka. Kolesie z Can Can Heads są po prostu za dobrzy i za starzy, żeby przejmować się niedoróbkami – oni przekuli je w swoje atuty i uczynili z nich swoją siłę. Prosto z ery VHS-ów do ery streamingu. Jak powrót do przeszłości w zardzewiałym, sypiącym się DeLoreanie. (Jakub Adamek)

Posłuchaj całego albumu na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #3 3

Claypipe – Daylight Blessing

Doskonały rok dla brytyjskiej wytwórni MIE. W ciągu kilku miesięcy wydała trzy świetne wydawnictwa: „Important Picnic” wariatów z Gang Wizard, które chwalił już Jakub Adamek, „Wawayanda Patent” supergrupy Black Dirt Oak, które rekomendował Marek Sawicki, oraz Claypipe właśnie, które polecam ja. Powody do zachwytu można znaleźć już poprzez samo spojrzenie na katalog wytwórni – mają nosa do muzyki nowozelandzkiego podziemia, bo wznawiali wcześniej doskonałe „The Dew Line” Gate oraz „Cry” Alaistara Glabraitha. Anthony Milton i Clayton Noone z Claypipe lądują oczywiście blisko tych muzyków, ale nie tylko dlatego, że również pochodzą z Nowej Zelandii, ani też dlatego, że ich muzyka jest silnie zainspirowana Galbraithem, projektami braci Jefferies, Dadamah i Dissolve, itd. „Daylight Blessing” to po prostu „naturalny” (a wyjątkowo uczulam na to słowo w kontekście ziemistej kiwi-psychodelii) ciąg dalszy kapitalnych eksperymentów z tej magicznej wyspy, doskonale wpisujący się w zadziwiająco już od wczesnych lat 80. koherentny – ale w żadnym razie nie wąski i nudny - krajobraz muzyczny.

Album wygrywa już sam utwór tytułowy, soundtrack do nadchodzących upalnych poranków. Idealnie rozpięty między ambientalnym eksperymentatorstwem a akustyczną piosenką, jest dokładnie tym, czym jest – usypiającą błogością słonecznego dnia, choć podskórnie tkwi w nas jakiś niepokój i poczucie osamotnienia. Ten stan, kiedy przez szybę pociągu ogrzewa was słońce, a wy pogrążacie się w senności, mimo że na słuchawkach wciąż tlą się i powoli rozmazują piosenki, inicjując niemożliwy do powtórzenia rytuał magiczny. Reszta utworów tę wizję podtrzymuje, wystarczy zerknąć na tytuły: „Shed Your Clothes And Feel The Sun”, które do doświadczenia słońca dokłada wystawienie nagiego ciała na działanie jego muskających promieni, czy hipnotyczne dwie części „Shifting Sands”, odsyłające nas do leniwego spoglądania na przesypywanie się klepsydry, ale raczej z perspektywy dziecka na poznawczym haju, niż dorosłego mieszczucha, psującego sobie krew świadomością upływu czasu. I jeszcze highlighty na płycie: „Changing Course”, które brzmi jak The Microphones circa „The Glow, Pt. 2”, gdyby nasączyć je kwasem, oraz moje ulubione „Forlorn Hope”, prowadzone mistycznie przez mgliste, szumiące i mruczące echa, ustępujące na koniec dźwiękom ptaków. Tła pulpitu ożywają. „Daylight Blessing” jest więc pełnowartościowym przebudzeniem tradycji psychodelicznej Nowej Zelandii, ale przede wszystkim jednym z najpiękniejszych tegorocznych albumów. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj fragmentu albumu na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #3 4

Jeremiah Cymerman – Real Scars

Instrument dęty solo na przestrzeni całego albumu – historia stara jak świat. Wiele było realizacji szaleńczo precyzyjnych, z technicznego punktu widzenia wręcz nieprawdopodobnych, lub zwyczajnie pięknych ze względu na treść i walory muzyczne. Gdybym miał wymienić kilku artystów, którzy na tym polu dokonali rzeczy wielkich, w pierwszej kolejności wspomniałbym Anthony’ego Braxtona – legendarnego tutora, akademika, umysł matematyczny i nieomylny. Jego „For Alto” w powszechnej opinii uznaje się za kamień milowy na polu eksperymentów z saksofonem. Braxton bowiem grał na alcie umysłem, frazy i melodie zdawały się wynikać bezpośrednio z analitycznych rozważań, nie tracąc przy tym walorów ekspresjonistycznej improwizacji. Z kolei Evan Parker zupełnie inaczej dołożył się do tradycji: z pomocą techniki cyrkulacyjnego oddechu budował monumentalne, kilkunastominutowe mozaiki dźwięków, wpisując się z jednej strony w tradycję repetytywnego minimalizmu („Monoceros”, „The Snake Decides”), z drugiej strony w nurt nieoczywistych zmagań z nowymi technikami (cykl „Aerobatics”). To jedynie dwa przykłady, na kanwie których można poprowadzić nić, wiodącą do współczesnych muzyków zainteresowanych „muzycznym strumieniem świadomości”.

Również Jeremiah Cymerman dokłada swoją cegiełkę – po niezbyt udanym „In Memory Of The Labyrinth System” z 2008 roku, na „Real Scars” ponownie usłyszymy klarnecistę solo. Całe szczęście nowojorczyk nie jest kolejnym Naftulim Brandweinem i nie raczy nas wirtuozerskimi popisami w stylistyce klezmerskiej. Kolejny raz po ostatnich „Sky Burial” i „Pale Horse” mamy też okazję utopić się w specyficznej atmosferze obezwładniającej grozy, jaką Cymerman roztacza z pomocą elektronicznej amplifikacji instrumentu i szatkowania materiału w studio. Wystarczy krótkie rendez-vous z pierwszym utworem, „Old Wounds” – gdzie poczciwy klarnet wybrzmiewa tępym przesterem niczym gitara elektryczna, następnie po free-jazzowym ferworze rozpuszcza się w ścianie hałasu – by doświadczyć w pigułce stylu Cymermana. Ale nie to jest najważniejsze. Pod powierzchnią tych wszystkich niepokojących zabiegów odnajdziemy naprawdę solidne, kapitalne melodie, które stanowią o sile „Real Scars”. Zatem nie tyle samo tło, co psychodeliczny lead klarnetu podnosi poziom adrenaliny, sprawia frajdę porównywalną z poczuciem zagubienia w ciemnym lesie. W języku niemieckim istnieje jedno słowo, które oddaje sens tego porównania: Waldeinsamkeit. (Michał Pudło)

Posłuchaj całego albumu na stronie wydawnictwa MNÓAD

Zdjęcie Zajzajer #3 5

Datashock – Keine Oase In Sicht

Przedstawiciele niemieckiego psychodeliczno-folkowego kolektywu Datashock lubują się w spontanicznie rozwijających się, rozświetlonych, wielopiętrowych improwizacjach oraz przebierankach – co widać już po samej okładce, a zostaje dokładnie pokazane, niczym w jakiejś modowej sesji dla DIS Magazine, w wewnętrznych grafikach. Na swojej najnowszej, jak zwykle masywnej płycie, wydanej przez Dekorder, słynący z uwielbienia europejskiej psychodelii, usłyszymy kilkanaście kompozycji, z których wiele wykracza dobrze poza 10 minut. Blisko tutaj do kraut-folku spod znaku Amon Düül I i II, a także bardziej orientalnych krautrockowych formacji – jak Agitation Free czy bardziej „rockowe” chwile Popol Vuh. Muzyka toczy się powoli i leniwie, rozwijając się jak jadowity, egzotyczny wąż, który hipnotyzuje swoją ofiarę spojrzeniem, zanim ją udusi. Jest tutaj dużo piwnicznego rytualizmu w duchu Sylvester Anfang II, z uwielbieniem dla dronów, wygrywanych na analogowych organach oraz syntezatorowych solówkach, przewijających się gdzieś w tle pośród wszechobecnych i dominujących nad całą resztą plemiennych, nieśpiesznych rytmów. Ci Nomadzi wiedzą, że do dobrej medytacji potrzebne są cierpliwość i czas. (Jakub Adamek)

Posłuchaj dwóch pierwszych utworów na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #3 6

Desmadrados Soldados de Ventura – Interpenetrating Dimensional Express

Kiedy pierwszy raz usłyszałem tę płytę, musiałem kilka razy liczyć dokładnie członków psychodelicznego składu z Manchesteru, żeby się upewnić, że się nie pomyliłem. W tworzeniu tego monumentalnego podwójnego winyla wzięło udział DZIEWIĘĆ (liczebnie: 9) osób: cztery gitary elektryczne, trzy basy, jedna perkusja, jeden wokal. „Interpenetrating Dimensional Express” to deska ratunku dla tych, którzy szukają muzyki gęstej jak melasa i pokręconej jak Labirynt, która brzmi jak niekończąca się jazda kolejką górską. Cztery gigantyczne, ponad 20-minutowe hedonistyczne jazdy bez trzymanki, grane przez grupę straceńców, którym wszystko jedno i którzy pędzą pod wpływem wszystkiego naraz na motocyklach w stronę zachodzącego słońca, gdzieś na amerykańskiej pustyni. Psychodeliczny rock zawsze polegał na wolności, ale ten potwór brzmi jak ostateczna i najwyższa manifestacja gitarowej ekstazy, hołd złożony dzikim duszom: jest tu Hendrix, jest tu Ash Ra Tempel, jest tu Pärson Sound, są tu wszyscy szaleni kwasiarze, którzy przez dekady poświęcali swe instrumenty dla bogów rocka, podpalając je albo wyciskając z nich ostatnie poty. Tutaj jest wszystko. 90 minut survivalu, tylko dla najbardziej zatwardziałych w bojach psychonautów. Przygotuj dodatkową parę okularów przeciwsłonecznych – energia tego brzmienia oślepi nawet Twoje trzecie oko. (Jakub Adamek)

Posłuchaj całego albumu na Bandcampie

Zdjęcie Zajzajer #3 7

Excepter – Familiar

Niezłomni nowojorscy eksploratorzy psychodelicznej elektroniki z Excepter wyróżniają się pozytywnie na tle innych eksperymentalnych formacji nietypowym, odpowiednio surrealistycznym poczuciem humoru, które często widać w teledyskach zespołu (jak słynne straszno-kiczowate video do „Kill People”) oraz w ich podejściu do tworzenia muzyki, gdzie wyjące, skąpane w echach i analogowych halucynacjach syntezatory tworzą niemal popowe standardy. Przynajmniej na początku – biorąc pod uwagę niezwykłą produktywność tej ekipy oraz spory zapas nagranych koncertów, wydawanych potem w formie cyfrowych albumów, utrzymują oni bardzo równy poziom. A nawet miewają momenty niezwykłej prostolinijności i uczuciowości, jak otwierające płytę cudownie synth-popowe „Maids” i „Palace To Palace” oraz zamykająca płytę rzewna fortepianowa (a może wręcz post-rockowa?) ballada „Song To The Siren”. Trudno to sobie wyobrazić, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie fakt, że są to w zasadzie krewniacy No-Neck Blues Band. Reszta albumu to przelewające się powoli, rozłażące się quasi-IDM-owe struktury, pełne leniwych wokaliz lidera grupy, Johna Fella Ryana, oraz zapętlające się maniakalnie maszyny perkusyjne, jak u Heatsick. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Maids” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #3 8

Guardian Alien – Spiritual Emergency

Jeśli na swojej płycie powołujesz się na dzieła i wiedzę jednego z najbardziej znanych badaczy doświadczeń psychodelicznych oraz środków takich jak LSD, musisz mieć w zanadrzu coś naprawdę dobrego, aby sprostać oczekiwaniom i zmierzyć się z legendą. W przypadku nowojorskiego składu Guardian Alien zarówno tytuł, jak i główny zamysł „Spiritual Emergency” odnosi się do dzieł czeskiego psychologa Stanislava Grofa, którego przemyślenia pojawiają się nawet w formie mówionej we wstępie do tytułowego utworu. Jestem przekonany, że człowiek, chowający się pod stołem na okładce, przeżywa właśnie podróż swojego życia, a jeśli nie jest to wystarczający argument, tylna okładka tylko potwierdza moje przypuszczenia. Dużo na płycie zapożyczeń i fascynacji plądrofonią oraz kolażami dźwiękowymi z czasów początków syntezatorowej muzyki elektronicznej. Psychodeliczne kompozycje stworzone z głosów oraz powtarzających się, jąkających głosek to wprowadzenie do koronującego to wydawnictwo „Spiritual Emergency”, w którym Stanislav Grof opowiada na tle kosmicznych syntezatorów o tym, jak należy wspomagać przejście przez kolejne fazy doświadczenia psychodelicznego zamiast próbować je powstrzymać. Gdy do gry dołącza perkusja, na której gra Greg Fox (mój nowy ulubiony perkusista!), utwór przemienia się w wielowymiarową mandalę, w której dronujące, rozkręcające się gitary przypominają lizergowe drony Vibracathderal Orchestra, a cały utwór to jedno wielkie nakręcające się psychodeliczne doświadczenie (lub dobry wprowadzacz do owego doświadczenia), w którym sitary doskonale komponują się w niemal death-metalowym stylem Foxa, który w najszybszych momentach stosuje wręcz blast beaty. Przypomina w tym nieco bardziej minimalistycznego, trzymanego w ryzach Zacha Hilla. Guardian Alien brzmią, jakby chcieli osiągnąć poziom Boredoms w dążeniu to transcendentalnej ekstazy. I udało im się. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Spiritual Emergency” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #3 9

Karen Gwyer – New Roof

Zamieszkała w Londynie producent elektroniki Karen Gwyer już na debiutanckim „Needs Continuum” z 2013 roku wyrobiła sobie charakterystyczny, futurystyczny styl, w którym gęste syntezatorowe drony nakładały się na leniwie toczącą się sekcję rytmiczną, nadając im niemal medytacyjny rys. Na EP-ce „New Roof”, która ze swoimi 35 minutami mogła być od biedy pełnoprawnym albumem, Gwyer wyraźnie przyśpiesza, a jednocześnie wydłuża utwory, prezentując dwie 17-minutowe suity gdzieś między progresywną elektroniką lat 70. a rozległym, mglistym techno w duchu Gas czy Plastikmana, rozdzielone kameralną, dronową miniaturą o wdzięcznej nazwie „Nail Bars Of The Apocalypse”. Centralnym punktem jest otwierające płytę neurotyczne techno „Lay Claim To My Grub”, gdzie monumentalny i kosmiczny basowy hook jest wspomagany przez pędzące na złamanie karku wielopoziomowe kaskady rytmów, które brzmią tak, jakby mógł je zaprogramować tylko komputer – lub człowiek, który myśli jak komputer. Minimalistyczne, zimne ambient techno powiewa również na zamykającym płytę „Missisissipippi”, gdzie dudniące drony rozbijają się o ostre, chromowane krawędzie przewodniego motywu. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Lay Claim To My Grub” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #3 10

Killing Sound – Killing Sound

Pochodzące z Bristolu trio Killing Sound łączy trzech utalentowanych, obracających się w mroczniejszych stronach elektroniki producentów (Seb Gainsborough, aka Vessel; Amos Childs, alias Jabu; oraz Sam Kidel, czyli El Kid). Należą oni także do kolektywu Young Echo, badającego rozległe rejony gdzieś między ambientem i dubem. Na debiutanckiej EP-ce Seb, Amos i Sam biorą masywne, podszyte dubowym basem strzępy melodii i rozciągają je w czasie, jakby chcieli uczynić z dubem to samo, co Sunn O))) zrobili z metalem. Wszystkie cztery utwory zanurzone są w czarnej smole, a wybuchy ledwo wyczuwalnego basu, gdzieś na granicy infradźwięków, zostawiają za sobą nienaturalnie wydłużone echo, przechodzące w coś w rodzaju dźwiękowego odpowiednika promieniowania. Słuchane na doskonałym subwooferze powstaje zapewne coś na kształt fizycznego, tektonicznego doświadczenia, zwłaszcza na wiejącym śmiercią „Six Harmonies”, gdzie chóry syren zwodzą słuchacza w otchłań. Nazwa wytwórni płytowej – Blackest Ever Black – nigdy nie pasowała bardziej do płyty, którą wydają. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Six Harmonies” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #3 11

La Morte Young – La Morte Young

Debiutancka płyta długogrająca francuskiego kolektywu La Morte Young jest z pewnością inspirowana twórczością legendarnego twórcy minimalizmu, ale jest jednocześnie wielokrotnie wzmocniona, przetłumaczona na język elektryczności. Słuchanie otwierającego płytę „You Must Believe In Spring” jest jak otwierająca scena „2001: Odysei Kosmicznej”, gdzie zamiast monolitu naprzeciwko małpoludów, gdzieś na skalistej afrykańskiej ziemi stanął masywny wzmacniacz oraz gitara elektryczna. Muzyka La Morte Young jest powolna, prymitywna do granic możliwości: rozciągające się gitarowe drony wspomagające plemiennymi perskusjonaliami, które przypominają twórczość The Dead C (co jest miłym zbiegiem okoliczności, zważywszy na fakt, że Michael Morley ze wspomnianego składu wykonał okładkę płyty dla Francuzów). Powolny, atonalny noise rock serwowany na ultra-brutalnym „The Case Of The 5 Sided Dream In Audio Colour”, dodatkowo potraktowany nieludzkimi wrzaskami i brzmiący jak dźwiękowa lawa „Brotherhood Of Breath”, kojarzą się albo z pierwotną, pierwszą muzyką, jaką mogłyby grać małpoludy, albo ostatnimi emanacjami gitar elektrycznych, agonalnymi tchnieniami wzmacniaczy na ruinach cywilizacji, gdzie po ludziach zostały szkielety rozrzucone wśród szkieletów budynków. Odrażający, brudny noise rock, który budzi koszmary i nie daje spać po nocach – jak lękliwi ludzie epoki zlodowacenia, obserwujący odłamujące się lodowce. W pewnym sensie „La Morte Young” to muzyka ostateczna. Bez melodii, bez struktury, czysty dźwięk, czyste wrażenie, zapełnienie wszystkich zmysłów po brzegi. (Jakub Adamek)

Posłuchaj „Brotherhood Of Breath” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #3 12

Lumpy & The Dumpers – Gnats In The Pisser 7”

Ta siódemka powinna znaleźć się w poprzednim odcinku Zajzajera, bo została wydana hen w lutym. Ale lepiej późno niż wcale. Tytułowy kawałek to szczytowe osiągniecie L&D i kwintesencja epitetu „ghoulish”, ale nie tylko dlatego, że strona B zawiera numer „Ghoul Breath”, a pomysł na okładkę to ten mały stwór w dwóch wariantach – na dłoni (żywy) i w dłoni (zmiażdżony). To jest po prostu znacznie lepsze niż poprzednie demo oraz singiel „Sex Pit” tych świrów z St. Louis i brzydsze niż nagrania Lubricated Goat. Wszystko tu jest rozkosznie toaletowe – od wjazdu „Ein, zwei, drei, vier”, przez niechlujny riff i podły wokal, po solo na saksofonie, podcierające się sophisti-popem i przypominające podrygi Epic Sax Guya. Strona B już tak nie kopie – to po prostu przyzwoity noise-rockowy kurz, z którego co jakiś czas wyłania się twardo bity hardcore punk. Jako całość wypada to jednak świetnie, więc pluję sobie w brodę, że spóźniłem się na drugie tłoczenie. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj strony A singla na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #3 13

Man Forever with So Percussion - Ryonen

To mogło się nie udać. „Ryonen” to płyta oparta wyłącznie na nieprzetworzonej perkusji i śpiewie. Do tego dzieli się na dwie kompozycje – pierwszą dwunasto-, a drugą osiemnastominutową.I jeszcze jest to współpraca jednego z założycieli Oneidy (to John Colpitts aka Man Forever aka Kid Millions) z ensemblem perkusyjnym, wykonującym muzykę Steve’a Reicha i Johna Cage’a. Na papierze przedstawia się to trochę jak kolejne inspirowane minimalizmem nudy. Całe szczęście tak nie jest, bo „Ryonen”, które powstało po pierwszym wspólnym występie dwóch projektów w Metropolitan Museum of Art, odznacza się intensywnością i, wbrew pozorom, różnorodnością. Co prawda wyczuwa się tu trochę napompowanego dramatyzmu, szczególnie przy nagłej zmianie dynamiki w utworze tytułowym i przez natchnione wokale; jest też tutaj sporo wirtuozerii. Ale jakoś Colpitts i So Percussion potrafią zatrzymać uwagę na dłużej, odpowiednio dozować napięcie, przez co „Ryonen” ma szansę być czymś więcej, niż tylko mokrym snem fanów solówek perkusyjnych. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj utowru „The Clear Realization” na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #3 14

The Night Terrors – Spiral Vortex

Debiut The Night Terrors wyszedł dla maleńkiej wytwórni EXO w 2009, po czym w 2013 został ponownie wydany przez australijskie Homeless. Na perkusji zasiada Ianto Kelly, ex-członek noise-rockowej grupy The Stickmen z lat 90., której obydwa albumy również wznowiło Homeless. Możemy więc chyba mówić o pupilach wytwórni. A to ciekawa sprawa, bo jeśli ten label kojarzy wam się przede wszystkim z punkiem (Cuntz, Gentlemen, The Stabs), to możecie być zdziwieni estetyką The Night Terrors. Nawiedzona, ale bardzo dynamiczna elektronika (trochę space, trochę klasycznie progresywna), która trafi jednak zarówno do fanów GY!BE jak i M83 z okresu „Dead Seas, Lost Cities...”. Nieodłączną częścią tego klimatu są też soundtracki do starych gier lub seriali typu „Airwolf”. Mądrzejszy ode mnie Doug Mosurock z Dusted Magazine i Still Single przywołuje również grupę Zombi - po pobieżnym przesłuchaniu porównanie wydaje się bardzo na miejscu.

Przede wszystkim jednak „pierwsze skrzypce” gra w The Night Terrors theremin – raz charakterystycznie nawiedzający niczym prawdziwy powód owych nocnych lęków, innym razem raczej uwodzący, choć nadal niespokojnie. Na pewno nie straszy tu Cthulhu, to raczej nastrojowa groza znana graczom Castlevanii, śpiewy syren lub wokalistka Nightwish… z owym thereminem w gardle. Nie dajcie się jednak zwieść takim porównaniom do zabytków, bo „Spiral Vortex” to w rzeczywistości bardzo współczesne, kapitalnie zagrane numery, które pewnie z powodzeniem można by kowerować na żywych instrumentach (np. najlepsze na płycie „Space Sickness”). Jeden zresztą ludzki element tu mamy - wspomniany Ianto Kelly bębni aż miło. Także wielkie „uff”, bo to niezła mieszanka, i przyznaję, że jestem trochę bezradny w próbach opisu tego albumu - nie ta działka, mimo że się podoba. „Najprościej” mówiąc mamy tu elektroniczny power-progressive-post-rock, którego naprawdę warto posłuchać bez rozkminy. W każdym razie gdyby w klubach grano takie numery jak „Monster”, to w neonowym stroju potwora z bagien wlazłbym na parkiet. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #3 15

Obnox – Louder Space

Obnox, czyli Lamont Thomas, to garage-punkowiec pełną gębą, ale „dziś czuje się wyjątkowo czarny”. Od połowy lat 90. bębni w Bassholes, jednej z najlepszych kapel w gatunku. Nagrywał również z Puffy Areolas, a od trzech lat kultywuje spuściznę na solowych krążkach. Aż do teraz. Bo choć na „Louder Space” korzeni Obnox wcale nie porzucił, to znacznie poszerzył gatunkowe horyzonty, wchodząc głęboko i pewnie w czarną muzykę – soul, r'n'b i hip-hop. Efekt? Głośno i soczyście. Te klimaty były już obecne na “Rojo” (np. w „Esme Barrera”), ale tam funkcjonowały przede wszystkim na prawach zlewu. „Louder Space” z początku trochę mnie odrzuciło, album wydał mi się zagubiony między światami, jakby kawałki świadczące o eklektyzmie nie dogadywały się z sąsiednimi trackami. Po dwóch przesłuchaniach krążek na szczęście zaskoczył. Na szczęście, bo „Louder Space” to najciekawszy album Obnoxa.

Jeśli ktoś nie kupuje czystych rapsów z singlowych „How To Rob” i „Molecule” (w mojej opinii świetnych), to niech się nie zraża – te numery to właściwie wyjątki, do których dołączyć można właściwie tylko zamykające krążek „Feel Real Black Today”, chociaż to właściwie blues na ponurym samplu. Single wypchnięte na promocję działają bardziej jak zmyłka, bo lwia część numerów w zasadzie nie wychyla nosa poza garage-rocka. „Prime Time Sista”, „Raindrops”, „Riding Dirty”, „Best Time Of My Life”, „Who Needs You”- to znany repertuar Obnoxa, tylko nieco mniej brudny i lepiej wyprodukowany. Żadnego lo-fi, selektywny bas wali po uszach, szczególnie w dub-stepie z „Molecule” oraz najlepszym na płycie „Mecca Son Shine”, gdzie soul rap z lat 90. zderza się ze stroboskopowym rockabilly w stylu Suicide czy The Cramps. Wibrujące uderzenia stopy, gitara na kaczce wyłaniająca się co chwila w prawym kanale, a w końcówce wyjąca jak syreny policyjne psychodelia - wspaniała rzecz. Do highlightów dołączyłbym jeszcze gęste od sampli i solówek „Red I” oraz „Bitch, Get Money!”, który mogliby nagrać kiedyś Oblivians, gdyby zamiast gospel zdecydowali się wziąć na warsztat r'n'b prosto z bronksu. W tych romansujących, złożonych numerach tkwi największa siła i oryginalność albumu. W notce na stronie wytwórni pojawiają się zresztą świetnie brzmiące etykietki jak „Soul Noise” czy „Splatter Gospel”. Oczywiście pół żartem, pół serio, niemniej Obnox rzeczywiście nagrał coś zaskakująco świeżego. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #3 16

Skogen – Despairs Had Governed Me Too Long

Termin „modern classical” od zawsze wydawał mi się wysoce nieprecyzyjny lub, by użyć drastycznych środków wyrazu, całkowicie mętny, redundantny w obecnym kształcie. Wrzucanie do jednego worka atonalnych dreszczowców Alfreda Schnittke i naiwnych, leniwych impresji Olafura Arnaldsa, wydaje się zbrodnią w biały dzień nie ze względu na bufonadę, snobizm czy inne niskie instynkty, lecz ze względu na przepaść stylistyczną, jaka dzieli obu wspomnianych kompozytorów. Zostawmy na boku przygody muzyki klasycznej w XX i XXI wieku. Istnieje spore grono artystów, których wpisuje się w nurt „współczesnej klasyki”, ponieważ ich muzyka niejako nawiązuje, na zasadzie mimikry czy naśladownictwa, do stylu kompozytorów akademickich. Znaki szczególne? Luźna forma, spora długość utworu, jego otwarta i różnorodna konstrukcja, fakt „skomponowania” i poważny, często melancholijny lub nieodgadniony nastrój, często też użycie elektroakustyki w celach komplikacji. Wszystko i nic, a więc „modern classical”. Skogen, szwedzki zespół dowodzony przez Magnusa Granberga, na pierwszy rzut oka sprawnie wpisuje się w ten opis, ale w tym momencie warto na chwilę zapomnieć o negatywnym wydźwięku powyższych kilku zdań. Pięćdziesięciosześciominutowy utwór „Despairs Had…” zawdzięcza swój kształt składnikom harmonicznym i rytmicznym, zaczerpniętym z siedemnastowiecznej pieśni Johna Dowlanda. Struktura kompozycji płynie wartko; oszczędność w użyciu instrumentów (a mamy tu m.in. fortepian, instrumenty smyczkowe, szklanki, półmiski, cymbały, wibrafon czy syntezator) imponuje. To bodaj decyzje muzyków, by w pewnych momentach milczeć, w innych dołożyć swą barwę do całości, przekładają się na angażujące doświadczenie. Muzycy nie pchają się na pierwszy plan, zamiast tego podejmują określoną funkcję w ramach większego organizmu. Pojawiają się nagle, niczym, hehe, nikłe promienie słońca, prześwitujące przez korony drzew. Również na to mam słówko: Japończycy nazywają to zjawisko komorebi.

W rozpisanej wyżej opozycji Skogen mieści się bliżej faktycznej muzyki poważnej XXI wieku, mimo że ciężar gatunkowy „Despairs Had…” wcale nie jest poważny; najnowszej płyty Szwedów słucha się niczym dobrze zaplanowanej, cierpliwie postępującej improwizacji. (Michał Pudło)

Posłuchaj fragmentu na YouTube

Zdjęcie Zajzajer #3 17

Teledrome – Teledrome

„Why do punk rock guys go out with new wave girls?” - śpiewał Ron House z Great Plains w świetnym numerze „Letter To A Fanzine”. Kanadyjczycy z Teledrome nie mają takich dylematów, mieszając new wave w stylu Duran Duran ze szlachetnym, melodyjnym punkiem, doprawiając to motywami z lat 80., które bardzo nie chcą odejść do lamusa. I zmajstrowali przy tym tak fajne kawałki, że obie strony powinny spotkać się w tym miejscu i uścisnąć sobie dłonie. A może nawet wyjść z rumieńcami. Ba, Teledrome może zainteresować również fanów takich grup jak Ice Choir czy Violens, ponieważ doskonale przywołują romantyczną stronę lat 80 (szczególnie w melancholijnym „New Motion”).

Oprawa liryczna to typowo miłosna tematyka i nie ma co się nad nią rozwodzić. Choć trzeba przyznać – album wzrusza i będzie perfekcyjnym soundtrackiem do czasu spędzanego z dziewczyną. Tym samym oczywistym jest, że od drugiego członu gatunku „synth-punk” Teledrome się znaczni oddalili i porównania do Lost Sounds i Cheveu nie będą do końca trafione. Tu się robi pop, proszę państwa. Widać to na przykładzie utworu „Dial Tone”, który był już obecny na EP-ce „Double Vision”, ale tam dominował brudny riff, jedynie wspomagany przez kreujący atmosferę syntezator. Teraz rządzi technologia i estetyczne wykończenie, ale wyszło to grupie na lepsze. Kawałki są jeszcze bardziej energetyczne i ultrachwytliwe, czasem potrafiące zdrowo rozruszać - w „Antenna” i „Blood Drips” Teledrome lądują blisko pop-punku w stylu zeszłorocznego TV Colours, zresztą nad obydwoma krążkami unosi się podobna nostalgiczna aura. Sądziłem, że „Hi Tech Boom” grupy Pow świetnie zaspokajało głód chwytliwego retro-futuryzmu na rok 2014, ale Teledrome piszą znacznie, znacznie lepsze piosenki.

P.S. „Robot” to doskonałe disco-polo. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj całego albumu na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #3 18

Watery Love – Decorative Feeding

Watery Love to źle nastawiona do świata supergrupa nagrywająca dla In The Red. Równie dobrze można by na tym zakończyć i od razu wysłać na zakupy. Ale niech będzie. Na basie Daniel DiMaggio, znany z jednoosobowego, kultowego już projektu Home Blitz. Na gitarze i wokalu Richie Charles, znany jako perkusista Clockcleaner. Na bębnach Meg Baird, uznana artystka w nurcie psychodelicznego folku (projekty Espers i The Baird Sisters oraz kilka fajnych solówek). A teraz wyznanie: chciałbym grać jak Watery Love. Są z Filadelfii, ale ich muzyka to tradycja nihlizmu z Frisco, punk mięsisty i złowrogi, czerpiący po równo z garażu, hc i noise-rocka. W informacji na Midheaven porównuje się ich na przykład do Leather Nun, gdzie indziej do Drunks With Guns, co oczywiście słychać, tylko że na „Decorative Feeding” wcale nie ma wielkiej ekstremy - album jest na swój sposób bardzo chwytliwy (np. świetne „I'm A Skull” to po prostu Ramonesi spuszczeni w rynsztoku). Watery Love mogą więc być naprawdę kapitalnym wstępem do punka tagowanego jako „scuzzy”.

Otwierające album „Dose The Host” i „Pump The Bimbo” tworzą małą suitę - to w zasadzie ten sam kawałek, tyle że pierwszy jest wolny i ciężki, a drugi zagrany szybciej, trashowo, jakby ściągnięty żywcem z koncertu. Dobry wstęp, karty od razu lądują na stole. Z kolei dwa ostatnie, bardzo jak na tę estetykę długaśne kawałki (6 i 7 minut), są już perfekcyjne. „Piece Of Piss” to obok „Gnats in the Pissar” Lumpy & The Dumpers mój ulubiony punkowy numer w tym roku, ale Lumpy to oczywiście tylko fajne szczeniactwo, gdzie „Piece Of Piss” wygrywa już samym tytułem. Utwór plasuje się gdzieś pomiędzy żałością Cheater Slicks a anty-manifestami w stylu „Teenage Love” No Trend albo „Ever” Fllipera. Wkurw, rozpacz, rezygnacja. Poruszająca rzecz i materiał na hymn, choćby sytuacyjny. Zresztą porównań do Flippera uniknąć się nie da – zamykające album „Face The Door” (starszy numer, z 2012) od strony gitarowej jest wypadkową Teda Falconiego i Rona Ashetona z The Stooges. Gitary na całej długości albumu odwalają dobrą robotę – walcowate riffy co chwila przełamywane są przez niechlujne, jęczące solówki. Do tego toporne, siłowe bębnienie Meg Baird, z której taka wirtuozka perkusji, jak z Meg White. Sprawdza się to oczywiście doskonale, o czym najlepiej świadczy łomoczące wejście w „Competing Odors”. Wyróżnianie numerów nie ma jednak sensu, bo „Decorative Feeding” trzyma poziom od początku do końca, czy to będzie niedorobiona melodyjność „Skulls In Zen”, czy patologiczność „Only Love”. Angry sloppy songs for miserable fucks. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj „Pump The Bimbo” na Soundcloud

Zdjęcie Zajzajer #3 19

White Suns – Totem

Ach, muzyka ekstremalna. Powiedzmy, że jesteś młodym artystą, którego pociągają obrazy totalnej anihilacji, chaos, łamiące serce nieszczęścia oraz dur brzuszny. Super, masz u mnie plusa, ale na każde miasto wojewódzkie przypada od kilkunastu do kilkudziesięciu osób z podobnymi inspiracjami – na dodatek przeważna większość słucha Linkin Park. W tej sytuacji byle nutka na przesterze ciągnięta przez dziesięć minut wydaje się być całkiem harda. Dlatego namnożyło się na świecie pełno totalnie nieciekawych składów decybelowych.

Granie dobrego hałasu wiąże się z ogromnym problemem wyważenia między intensywnymi emocjami i ciekawą warstwą brzmieniowo-kompozycyjną. Te dwie sfery życia muzycznego zbytnio się nie lubią i chociaż trzeźwo myślący twórcy biorą na to poprawkę, jednak trudno nie przechylać się mocno w jedną ze stron. Toteż mamy głównie do czynienia z hałaśnikami skupionymi na szczególe i tworzącymi muzykę z zamiaru ciekawą dźwiękowo, jak i narwańcami biorącymi to, co mają pod ręką i opętańczo zagłuszającymi wszystko dookoła. Skrajności bywają naprawdę ciekawe, ale większość artystów zatrzymuje się w połowie drogi od wyważenia do ekstremy. Tu zaś bywa naprawdę niezajmująco.

Jak się zapewne już domyślacie, nerdy jedne, White Suns powzięli sobie za cel zaistnienie idealnej proporcji pomiędzy powalającą, chaotyczną desperacją a intrygującą sferą stricte muzyczną. Największą siłą „Totemu”, do tej pory najciekawszego albumu składu, jest umiejętność dezorientowania słuchacza. Momenty jakby improwizacyjne zrywają się nagle w quasi-matematyczne partie angażujące wszystkich instrumentalistów. Przy tym zespół tak zręcznie używa podgatunków muzyki ciężkiej, że właściwie znajduje własny język. Aż głupio pisać, że w owym momencie słychać black metal, a w innym Arab On Radar czy jakikolwiek inny zasłużony skład noise'owy. Istotna jest też świadomość dźwiękowa godna muzyków elektroakustycznych. Gitarzyści wiedzą, że nawet szum wzmacniaczy jest istotny. W krótkich przerwach od rozcinania bębenków usznych kawalkadą tonów potrafią je najzwyczajniej w świecie włączać i wyłączać. Czułość na najbardziej podstawowe dźwięki – cenię, polecam.

Kompozycyjna gmatwanina pozostaje jednak kompozycyjną gmatwaniną, a chory przykurw chorym przykurwem. Nie jest łatwo (a warto) zajmować się wyłapywaniem symptomów pomysłowości zespołu, bo istotniejszą jest fizyczna reakcja na dźwiękowe piekło; ogólna atmosfera jest bowiem aktywnie okrutna, w najlepszym wypadku apokaliptyczna. Słuchanie tego albumu cicho jest zwyczajnie niewłaściwe. White Suns przypominają, że nawet największy syf składa się z tkanek i atomów. Słuchanie „Totemu” jest jak bycie w centrum ataku terrorystycznego albo boskiej zagłady; wszystko przygotowane, dokładne i na czas.

To nie jest jeszcze idealny album, bo pojawiają się fragmenty mniej wciągające, a momentów ekstatycznych na dobrą sprawę nie jest wiele (nie do końca o nie chodzi, ale już taki mam przekręt). Niemniej – jest bardzo dobrze i od czasu pierwszej EP-ki z 2008 czuć dalszą chęć grania i rozwoju. Z mojej strony znak jakości. (Miłosz Cirocki)

Posłuchaj całego albumu na Bandcamp

Zdjęcie Zajzajer #3 20

Jorge Velez – Territories (L.I.E.S.)

Wytwórnia L.I.E.S. kojarzy się przede wszystkim z muzyką taneczną, a ostatnio szczególnie z „modnym” outsider housem. Jednak w ich bogatym katalogu znajdują się pozycje kompletnie nieparkietowe, jak np. występujący na Offie Jahillya Fields, który proponuje bardziej medytacyjne, transowe utwory na syntezatory modularne. Zwrot w odrobinę podobną stronę zaliczył inny reprezentant labelu, Jorge Velez, znany wcześniej jako Professor Genius. Co prawda już jego „Hassan” pod starym aliasem było momentami liryczne, ale seria „J Velez SMM Series” bazowała na wielu gatunkach tanecznych, zdarzały mu się też wycieczki w stronę italo czy elektronicznego funku. Pełnowymiarowy album pod własnym nazwiskiem to rzecz już do słuchania wybitnie w domowym zaciszu – oczywiście są momenty 4/4, „Festival Mounds” to utwór dla którego punktem wyjścia jest acid house, ale takie odniesienia stanowią o przewrotności tego materiału. Znajdziemy na nim wiele przestrzennych, wręcz kosmicznych pejzaży, ale nigdy nie stanowiących tła, a bardzo wyraziste, nasycone kompozycje. Można w nich dostrzec rozstrzał inspiracji – od techno, wspomnianego acid house’u, ambientu aż do krautrocka. Ale na nic by się zdała sprawna żonglerka gatunkami, gdyby nie to, że muzykowi udało się stworzyć nasyconą detalami atmosferę badania tytułowych terytoriów. Propozycja nie tylko dla geodetów. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj utworu „Venas” na Souncloud

Jakub Adamek, Miłosz Cirocki, Andżelika Kaczorowska, Karol Paczkowski, Michał Pudło (13 maja 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: 4deep8filip
[14 maja 2014]
jak zwykle wspaniały tekst Miłosza <brawo>
Gość: jestem hejterką
[13 maja 2014]
Widzę, że Kuba Adamek urządził sobie dziś u was kolejny odcinek Trzeciego Bardo. Jak najwięcej jego tekstów u was mam nadzieję widzieć, oby rychło!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także