Kamera obskura, czyli o muzyce w filmach. Odc. 2 – „Hardkor disko”

Zdjęcie Kamera obskura, czyli o muzyce w filmach. Odc. 2 – „Hardkor disko”

„Hardkor disko”, reż. Krzysztof Skonieczny

Tu hardcore nie disco/jak Tede nie upadłem nisko – te słynne już wersy nawinął przeszło szesnaście lat temu Włodi na pamiętnym „Skandalu”. Jako młody wówczas debiutant zapewne nie przypuszczał, że obydwa slangowe anglicyzmy, zawarte w przytoczonej linijce, będą za jakiś czas tak silnie obecne w mowie potocznej, że w pewnym momencie zaczną pukać do językowego mainstreamu reprezentowanego przez media. Mam na myśli głównie hardkor jako leksem (hardkorowy, hardkorowiec), który za sprawą sieci 2.0, a zwłaszcza serwisu Youtube.com, zrobił w Polsce zawrotną karierę, choć błędem byłoby ograniczanie źródła jego popularności jedynie do internetu – w końcu równie mocno była ona napędzana przez popkulturę (dziś nawet Natasza Urbańska może zrobić nam hardkor). Co do drugiego wyrażenia, sprawa ma się trochę inaczej. Na pierwszy rzut oka disko to żadne językowe zjawisko, choć w znaczeniu użytym przez Włodiego przyjęło się w pewnych kręgach określać w ten sposób muzykę płytką, o czysto komercyjnym przeznaczeniu. Dzisiaj zapewne rzadziej niż kiedyś używamy tego słowa złośliwie, głównie z racji na wzrost zainteresowania muzyką taneczną ze strony tzw. alternatywy. Zatem disko nabrało obecnie konotacji bardziej ironicznych, a czasem wręcz afirmatywnych (zresztą takiego ujęcia diska Screenagers stara się skrzętnie od kilku lat bronić).

Tymczasem kilkanaście dni temu obydwa wyrazy trafiły na afisze kin i multipleksów, tworząc dość oksymoroniczny tytuł filmu autorstwa debiutującego na dużym ekranie Krzysztofa Skoniecznego. I myślę, że przywołanie powyższego klasyka polskiego rapu nie jest w wypadku „Hardkor disko” żadnym nadużyciem. W końcu proweniencja artystyczna reżysera (autor klipów muzycznych, m.in. słynnego „Defto” Jamala czy „Granic” Eldo), metoda realizacji jego filmu (Skonieczny na każdym kroku podkreśla swoją niezależność – produkcją zajął się on sam z ekipą noszącą nazwę, nomen omen, głębokiOFF), brutalność świata przedstawionego i sposób promocji (specjalne klipy promujące z muzyką donGURALeska i Mistera D.) podpowiadają nam, że twórca świadomie nawiązuje do estetyki hip-hopu, a zwłaszcza rapu bliskiego etosowi ulicy. Zresztą reżyser sam objaśnia genezę tytułu, tłumacząc miano disko jako coś nostalgicznego, pochodzącego z przebrzmiałej epoki, hardkor natomiast określając symbolem współcześności, odnoszącym się do bezwzględności i zaskoczenia. W jego wizji zderza się on z sielanką zamkniętych osiedli statecznych czterdziestokilkulatków.

Co do ogólnego wydźwięku filmu, zgodzę się z tą częścią krytyki, która uważa, że jest on obrazem nie do końca udanym. Chaos, niejasne motywacje postaci, niekiedy zbytnia pretensjonalność (epatowanie jawnymi odniesieniami do Jarmusha i Lyncha), to główne mankamenty debiutu Skoniecznego, ale warto podkreślić, że jest to dzieło, obok którego trudno przejść obojętnie. Na pewno nie można odmówić reżyserowi ambicji i artystycznej odwagi. Dodatkowo film zachwyca mnogości pięknych ujęć oraz świetnym montażem. Wydarzenia na ekranie obrazowane są z kunsztem godnym wideoklipów, co stanowi najistotniejszą kwestię dla tej rubryki, a co oczywiście zawdzięczamy wspomnianemu doświadczeniu Skoniecznego – poza wymienionymi wyżej teledyskami, w CV reżysera figurują znakomite obrazy do takich utworów, jak „Nie ma cwaniaka nad Warszawiaka” Projektu Warszawiak, „Nomada” Nosowskiej czy „Krzyżówka dnia” Brodki. Współpraca z muzykami nie jest z pewnością w jego wypadku dziełem zrządzenia losu, bowiem nagrania towarzyszące zdjęciom z „Hardkor disko” zdradzają muzyczne obycie reżysera. Skonieczny nawet sam podkreśla, że muzyka odgrywa istotną rolę w jego pełnometrażowym debiucie, bo ma ona przede wszystkim uwypuklać rzeczoną opozycję nostalgia (disko) – tu i teraz (hardkor).

Przejdźmy więc do rzeczy. Pierwszy utwór, który przyciąga naszą uwagę podczas seansu i staje się jednocześnie celnym komentarzem do wydarzeń przedstawionych na ekranie, to fenomenalne „Nie pytaj nas” Łony i Webbera (znowu hip-hop!). Odświeżenie tego znakomitego singla sprzed trzech lat to dobre posunięcie – ów błyskotliwy rapowy komentarz, krytykujący zatracanie się w konsumpcjonizmie i indolencję młodych, aspirujących do miana klasy średniej, pełen niezmiennego u Łony humoru i socjologicznej wręcz celności spostrzeżeń, idealnie licuje z przedstawionym przez Skoniecznego obrazem pięknych dwudziestoletnich, brylujących na hipsterskich spędach w okolicach Placu Zbawiciela czy Powiśla. I trzymając się koncepcji konfrontacji dwóch pokoleń, łatwo wskazać następne utwory mające reprezentować w filmie roczniki wschodzące. Ciekawą propozycją jest electro-punkowy Slutocasters, a konkretniej obecny w filmie utwór „Lilith” autorstwa tej grupy (znalazł się on także w trailerze filmu), brzmiący jakby był wręcz stworzony do akompaniowania dynamicznie zmontowanym scenom, przeplatanym oczywiście z intensywnością godną stroboskopu. Kawałek w pierwszej fazie (ciężko tu o typowy podział zwrotka-refren) prowadzony jest wokalem o manierze Alexa Kapranosa z Franz Ferdinand (Maciej Wachowiak), po czym w końcówce przeradza się w drapieżny atari-punk z ekstatycznym krzykiem rodem z estetyki Crystal Castles. Zatem umacnia on wywrotowy potencjał filmu. Szeregi młodych w „Hardkor disko” zasila również Mary Komasa (notabene siostra innego reżysera – Jana Komasy, którego ze Skoniecznym łączą poniekąd pewne powinowactwa twórcze, w szczególności upodobania do eksperymentu i prób portretowania młodych), która wcześniej już była kojarzona z filmem za sprawą utworu „I Bugged Your Brain”, wykorzystanego w serialu „Głęboka woda”. W „Hardkor disko” artystka towarzyszy głównym bohaterom podczas pierwszej imprezy swoim nieco sennym „Come” (zapewne w ramach zwolnienia tempa, gdy substancje psychoaktywne zaczynają działać na dobre). Z kolei powrót z tego melanżu nieopłaconą taksówką okazał się świetną okazją do zaprezentowania eterycznego początku „This New World” Sorry Boys, który to potem w samym już utworze pokazuje przysłowiowy pazur, naostrzony na ciężkich gitarowych riffach. Tę całą ekipę związaną rzekomo z aktualnym zeitgeistem zamyka niejaka Oksana Predko (uczestniczka jednego z polskich talent show) z kawałkiem „Autobus”, choć biorąc pod uwagę charakter tego utworu i fakt, że towarzyszy on dopiero napisom końcowym, wydaje się, że ma on funkcjonować już poza założeniem koncepcyjnego podziału na aktualne i przeszłe. Być może stanowić miał on puentę (autobusem sześćset sześć jadę niewiadomo gdzie – czyżby to jednocześnie follow-up do przytoczonego już w tym tekście Eldoki i jego „Autobusu 522”?), a najbardziej pociąga w tym utworze to, że odznacza się dość ciekawą, big-beatową retro-aurą (niestety, szybko nużącą słuchacza).

Przechodząc do muzyki, która reprezentuje w filmie pokolenie rodziców przedstawionych bohaterów, doświadczymy lekkiego zaskoczenia, bowiem nie okazuje się ona być prostym przeciwieństwem przytoczonych wyżej świeżynek z polskiego muzycznego poletka. W końcu pojawiający się w filmie Dezerter kojarzy się z buntem jeszcze bardziej dobitnie niż niektóre dzisiejsze protezy muzycznej kontestacji, a z kolei wplecione do filmu Dwa Plus Jeden ze swojego najlepszego zimnofalowego okresu, czy nawet Bajm (!) w wersji synthpop („Co mi panie dasz” to chyba jedyny singiel Bajmu, który mógł się obronić w „Hardkor disko”) przypominają o tym, jak wiele rewiwalowa teraźniejszość ma wspólnego z tym, co elektryzowało dwie, trzy dekady temu. Tak, trzeba przyznać, że intro klawiszy przeboju Kozidrak i spółki mimowolnie przywodzi skojarzenia z soundtrackiem do filmu „Drive”(!) – zwłaszcza, że towarzyszy scenie, w której Marcin Kowalczyk pędzi samochodem przez miasto. Zatem jeżeli Skonieczny odwołuje się do sugerowanej przez siebie nostalgii, to robi to w sposób brawurowy, nie rezygnując z dynamizmu filmu. A na bardziej patetyczne bądź łzawe momenty też przychodzi czas, głównie na końcu filmu, gdy Anna German wzrusza swoją „Warszawą w różach”. Natomiast w powtarzającym się trzykrotnie motywie ujęcia samochodu wyjeżdżającego poza miasto (w zasadzie cały film jawi się nam jako tryptyk, czyniąc z powyższych momentów punkty spójne każdego rozdziału – takich awangardowych zabiegów, nieuchronnie kojarzących się z Von Trierem, jest w filmie więcej) wybrzmiewa temat „Sarabande” ze suity Haendla (wariacja na temat dworskiego tańca), wzmacniający tragizm filmu.

„Hardkor disko”, pomimo tego, że jest obrazem budzącym skrajne opinie widzów, jawi się jako produkcja nietuzinkowa, nie tylko ze względu na swoją artystyczną (produkcyjną zresztą też) bezkompromisowość, ale właśnie z uwagi na istotną rolę muzyki w filmie, która została misternie złożona w taki sposób, aby wspomagać główną tezę reżysera. Jeżeli dorzucimy do tego walory dźwięku kreacyjnego, o którym też wspomina sam Skonieczny (co tylko dowodzi tego, jak bardzo na aspekt dźwiękowy jest on wyczulony), bazujący na dronach i szmerach, uświadomimy sobie, że film stanowi nie lada gratkę dla widzów wrażliwych na wrażenia słuchowe, stąd warto go obejrzeć, choćby w ramach ciekawostki. Nawet jeżeli wspomniana atrakcja miałaby stanowić dla malkontentów jedyny atut tego filmu.

Rafał Krause (6 maja 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: nie widziałem filmu ale
[6 maja 2014]
trzeba mieć niezły tupet, żeby wykorzystać sarabande po barrym lyndonie

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także