Worek z płytami #3/2014

W trzeciej odsłonie naszego Worka pełnego płyt recenzujemy jedenaście wydawnictw, które stały w świetle naszych reflektorów przez ostatnie tygodnie. Jak głosi znane powiedzenie: „dla każdego coś miłego”, dlatego bez zbędnego gadania zapraszamy do lektury.

Zdjęcie Worek z płytami  #3/2014 1

Amethystium – Transience

Pierwsze trzy długograje Oysteina Ramfjorda, czyli „Odonata”, „Aphelion” i „Evermind”, uwodziły medytacyjną, new-age’ową atmosferą, kojącą syntezatorową melodyką i anielskimi wokalami, stanowiąc w efekcie jedną z najatrakcyjniejszych easy-listeningowych trylogii dostępnych na rynku. Nowy materiał Norwega w porównaniu z przywołanymi krążkami prezentuje się niestety przeciętnie, dzieląc los poprzedzającego go „Isabliss”. O ile bowiem kontemplacyjne „Mesmerized”, rozmarzone „Faraway” czy tytułowe, przepełnione baśniową atmosferą „Transience” jak najbardziej zasługują na słowa pochwały, inteligentnie korespondując z błogim klimatem wspomnianej „Odonaty”, o tyle pozostałe tracki sprawiają tu raczej wrażenie wyzbytych dawnej kreatywności auto-plagiatów.

Jeśli więc nie mieliście do tej pory z Amethystium do czynienia, zdecydowanie lepszym pomysłem od sprawdzania wyżej wymienionych kompozycji będzie zapoznanie się ze starszymi, esencjonalnymi dla twórczości Ramfjorda utworami, choćby takimi jak (#dlaleniwych) „Tinuviel”, „Fable”, „Fairyland” i „Lhasa”. Jeśli zaś projekt znacie, warto od razu nastawić się, oczywiście z zachowaniem odpowiednich proporcji, na casus Sigur Ros i ich stopniowej wędrówki od cudownego „Agaetis Byrjun” do… a, zatrzymajmy się przy bardzo dobrym „Takk…”, co powinno uratować przyjemność odsłuchu i wyzwolić od nieuprawnionych oczekiwań. (Wojciech Michalski)

Zdjęcie Worek z płytami  #3/2014 2

Ava Luna – Electric Balloon

Wow, czy to zapomniane taśmy Talking Heads? W takim razie kim jest ta wokalistka w tle? Czyżby David Thomas z Pere Ubu zakradł się w trakcie sesji, odepchnął biednego Byrne’a na bok i wyśpiewał do mikrofonu kilka swoich maniakalnych zwrotek? Skąd ten meksykański gitarowy funk w drugiej piosence? Zagadkowa nawijka bezczelnej nastolatki, drwi z nas? Czemu tu nie ma flow? Gdzie przepływ, linijki, ciągłość? W tak kostycznym, uszczypliwym środowisku półpauz i postojów nagle bubble-gumowy szał w refrenie. Porażka czy zdarzenie ciekawe? Potem pojawia się imitacja Dave’a Longstretha, wokalisty studiującego po nocach sekrety czarnoskórych wokalistów. Śpiewa „Crown” – balladę obłąkanego nudziarza, a potem się chyba wybudza, bo żywiej ciągnie „Aquarium”. To jednak nadal prawie szept, na melodię rodem z blu-funku Keziaha Jonesa; gitara owinięta łatwopalną szmatą płonie, a potem chyba struny zanadto się rozgrzały, skoro riffy w „Plain Speech” brzmią tak, jakby gitarzysta bał się ich tknąć. Wiedzmy jednak, że to progresywna konstrukcja, bo tenże utwór przemienia się w wielobarwną celebrację. A potem kichnięcie! Zarejestrowali to na taśmie? Nie wycięli? Wraca nastolatka, chwila spokoju, ponownie nie-wave podlany lukrem, riffy się kleją. Dobra, zaczynam się przyzwyczajać.

Całkiem zagadkową płytę nagrali nowojorczycy. Mimo że bardzo chaotyczną i jakby nieprzemyślaną, to bodaj najciekawszą w swoim dorobku. Tak przynajmniej wnioskuję po wsłuchaniu się w struktury piosenek. Są nieco „oderwane od rzeczywistości”, w przeciwieństwie do piosenek z „Ice Level” nie igrają tak jawnie z popowymi kliszami, momentami jednak członkowie Ava Luna zbyt mocno próbują się wyróżnić nietypową aż do przesady manierą. Podsumowując: na Zachodzie bez zmian. Nowojorska „scena” indie-popowa nadal produkuje ciekawe, nieco błahe albumy. (Michał Pudło)

Zdjęcie Worek z płytami  #3/2014 3

Kangding Ray – Solens Arc

David Letellier imponuje równą formą i konsekwentnie podąża – parafrazując nomenklaturę serii The Elder Scrolls – udeptywaną od dobrych dziewięciu lat ścieżką przeszywającego elektronicznego chłodu. Fakt, że nie odnajdziemy tu wyraźnych highlightów, nie ma większego znaczenia – siła „Solens Arc” tkwi bowiem w wyrównanej, albumowo skrojonej trackliście. Zglitchowany „Serendipity March” intrygująco koresponduje więc z niepokojącym, opętańczo gnającym do przodu „Evento”, a „Blank Empire”, kojarzące się z co bardziej psychodelicznymi numerami The Chemical Brothers stanowi toksyczną przeciwwagę dla „History Of Obscurity”, jednego z ciekawszych przykładów na to, jak mógłby brzmieć Daniel Lopatin, gdyby zdecydował się, podobnie do głównego bohatera niniejszej notki, tworzyć pod skrzydłami labelu raster-noton. Z kolei „Transitional Ballistics” spokojnie odnalazłoby się w roli brakującego ogniwa pomiędzy zeszłorocznymi: „Renatą” Jamesa Holdena i „Colliderem” Jona Hopkinsa. Jeśli więc lubicie którykolwiek z dotychczasowych longplayów Francuza („Stabil”, „Autumne Fold”, „OR”) i ten powinien dostarczyć wam dużo frajdy. (Wojciech Michalski)

Zdjęcie Worek z płytami  #3/2014 4

Kelis – Food

Kelis staje się dla mnie najbardziej interesującą czarnoskórą wokalistką. Jej elastyczność poraża i choć nigdy nie będzie takim „kameleonem”, jak Grace Jones, to na współczesnym muzycznym rynku nie ma w tej kategorii godnych konkurentek. Początek miała niepozorny – solidne, ale jednak względnie ortodoksyjne r'n'b z biegiem płyt nabierało rumieńców, ale dopiero kompleksowa wymiana producentów z neosoulowej ekstraligi na królów grubo ciosanego parkietu była zwrotem, który sygnalizował, że Kelis wcale nie zamierza kurzyć etykiety ze swoim nazwiskiem. Wystarczy porównać „Trick Me” z „Acapella” z 2010 roku, żeby odpuścić sobie predykcję następnej metamorfozy. A ta szokuje bardziej w kontekście samej wokalistki niż muzyki zawartej na jej najnowszej płycie. Posiłki serwowane przez Rogers przyrządził Dave Sitek i jest to raczej tradycyjna strawa. Zaczyna się bardzo mocno śniadaniem, zaaranżowanym na bogato, które wraz z „Jerk Ribs” pod orkiestracjami skrywają świetne numery. Z zaskoczeń odnotować można „Bless The Telephone”, w którym Kelis na tle akustycznej gitary jakoś nie potrafi mnie przekonać. Ten minimalizm jest jednak wyjątkiem – na całej przestrzeni skrzą się produkcyjne fajerwerki Sitka, które, co ważne, nie muszą tuszować kompozycyjnych braków piosenek, bo te zwyczajnie nie zawodzą. „Food” to świetny album – dopieszczony, przemyślany, zwyczajnie wywołujący uśmiech na twarzy. Moim zdaniem jednak trochę zbyt klasyczny, zaskakujący bardziej kolejnym wcieleniem Kelis niż samą w sobie zawartością. (Mikołaj Katafiasz)

Zdjęcie Worek z płytami  #3/2014 5

Krokofant – Krokofant

Skandynawski jazz okolic mainstreamu, znany głównie z zachowawczych i nie zanadto interesujących nagrań, głównie dla wytwórni ECM, wraz z nadejściem nowego pokolenia muzyków otrzymuje solidny prztyczek w nos. Wcale mnie to nie dziwi – komu chciałoby się reprodukować kolejne muzaki w stylu Danielssona czy późnego Możdżera? Coraz więcej młodych składów przechodzi na „ciemną stronę mocy” i gra zaskakującą fuzję jazzu i rocka – brutalną, bezkompromisową, a jednak w pewnym sensie: konserwatywną i zachowawczą. Silne naleciałości progresywnego rocka (posłuchajmy tych melodii, zwłaszcza w „Bodega” czy „Supermann”; jakby żywcem wyjętych z dyskografii zespołu Yes) podparte są przeważnie stabilną basową linią gitary i, dla kontrastu, perkusją w trybie berserker. Saksofonista natomiast w częściach zasadniczych utworów wypluwa zawiłe i chaotyczne frazy, we wstępach i zakończeniach uskutecznia wraz z gitarzystą tematy (prog-rockowe unisona), które przywodzą na myśl skład The Thing – i nie wspominam o nim przypadkowo. Mats Gustafsson stojący za The Thing jest bowiem ojcem chrzestnym jazz-rockowej sceny; to jego styl gry odcisnął silne piętno na tworzących Krokofant Tomie Hasslanie, Jorgenie Mathisenie i Axelu Skalstadzie. Utwory „Polyfant” i „Thispar” spokojnie mogłyby zasilić dorobek popularnego Zespołu Rzecz, ze względu na bezrefleksyjne podejście do budowania utworów lub – co może najważniejsze – atmosfery, która w gruncie rzeczy kompletnie się nie zmienia.

Jak sama nazwa wskazuje, Krokofant to mutacja krokodyla i słonia, przedziwna kombinacja elementów free jazzu i progresywnego rocka. Twór jednak chwieje się na glinianych nogach, które zapewne ma po krokodylu, i bezustannie wprawia słuchacza w zakłopotanie. Niekończące się napięcia powodują przesyt i mimo że ostatnia kompozycja, „Castaway”, wprowadza aurę rozluźnienia, wprowadza równocześnie mało atrakcyjny, typowo skandynawski element mellow, niepodparty ciekawym tunewritingiem, stąd wątpliwość, czy aby cały projekt nie stanowi rozgrzewki przed czymś, co ostatecznie w muzyce Krokofant się nie pojawia. (Michał Pudło)

Zdjęcie Worek z płytami  #3/2014 6

Mac DeMarco – Salad Days

Wyobrażacie sobie, że The Strokes na wysokości „Is This It” zamiast revivalowego rocka zdecydowaliby się jednak na pop? Ok, ja też nie, ale istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że ich hipotetyczne brzmienie korespondowałoby wtedy z tym, czym na „Salad Days” uraczył nas sympatyczny Kanadyjczyk. Lekkością i melodyjnością nowe kawałki przebijają moim zdaniem piosenki z „2” (może poza „My Kind Of Woman” i „Freaking Out The Neighborhood”), zachęcając do zgrania na odtwarzacz i ruszenia w plener, by z takim soundtrackiem zachwycać się rozkwitającą powoli wiosną. Trafionym wyborem jest w tym kontekście promujący wydawnictwo singiel „Passing Out Pieces”, być może najsilniej na trackliście kompilujący w sobie euforyczność i urokliwe lo-fi zblazowanie – cechy właściwie od zawsze definiujące twórczość DeMarco. Oprócz wspomnianego, a niech będzie, przeboju, warto również zwrócić uwagę na pościelowe „Chamber Of Reflection”, kojarzące się trochę z „I’m The Man, That Will Find You”, o którym wspominał u nas swego czasu Krzysiek Krześnicki oraz na refren „Let Her Go”, gdzie Mac niezwykle umiejętnie odtwarza wokalną manierę Jorge’a Elbrechta. Od wyżej wymienionych nie odstaje też „Treat Her Better”, sprawiające wrażenie żywcem wyciągniętego z ostatniej płyty Kurta Vile’a. Jedno jest więc pewne, sympatykom vintage’u, VHS-ów i retro poetyki uśmiech nie powinien podczas odsłuchu zejść z twarzy, a gdy przyjdzie lato, do oceny, jaka by ona teraz nie była, wszyscy i tak dodamy przecież kolejne pół gwiazdki. Pogodny, lekki, inteligentnie skomponowany materiał. (Wojciech Michalski)

Zdjęcie Worek z płytami  #3/2014 7

MIKROBI.T – Binary Beats

Główne zadanie, jakie wyznaczyli sobie poznaniacy na debiutanckim „Binary Beats” to, jak sami przyznają, próba połączenia dwóch odmiennych światów: tradycyjnego instrumentarium i analogowej elektroniki. Miło mi więc napisać, że poprzeczkę udało się pokonać ze sporym zapasem, czego najlepszy dowód stanowi taneczne, ostentacyjnie wręcz czerpiące z „Open Eye Signal” Jona Hopkinsa „Berlin Live”. Pulsującą repetytywność ubarwiają w nim dokładane stopniowo warstwy dźwięku, których ukoronowaniem jest… wyłaniający się z próżni gustafssonowski saksofon barytonowy. Nadającym dynamiki urozmaiceniem jest też niewątpliwie improwizowany charakter albumu, zauważalny szczególnie mocno w utworze tytułowym – startującym niepozornie, by już po chwili nagromadzoną energię wyrzucić w serii ekspresyjnych kulminacji, korespondujących nieco z radykalnymi eksperymentami Fire! Orchestra.

Co do mankamentów, niespecjalnie przekonuje mnie promujący wydawnictwo „Xyz Free Diving” z udzielającym się gościnnie Michałem Kowalonkiem – utwór, owszem, solidny, brzmiący niczym bonus track z „II” Moderata, ale zaburzający trochę nakreśloną wyżej wizję płyty, z czego zresztą panowie zdali sobie chyba sprawę, rozszerzając tracklistę o jego wersję instrumentalną. Nie zmienia to jednak faktu, że z inspiracji grożących popadnięciem w banalną odtwórczość MIKROBI.T wykreowali ciekawą, wyzbytą patosu nową jakość i wszystkim sympatykom muzycznych kolaży (lub po prostu któregokolwiek z przywołanych w tekście artystów) z czystym sumieniem niniejszy krążek polecam. (Wojciech Michalski)

Zdjęcie Worek z płytami  #3/2014 8

Real Estate – Atlas

Premiera nowego albumu Real Estate zbiegła się ładnie z przesiadką do komunikacji miejskiej, jaką ostatnio zaliczyłem. Dopóki dojeżdżałem do pracy w samochodzie koleżanki, wybór odpowiedniej ścieżki dźwiękowej nie był kwestią palącą. Mieliśmy siebie i w ostateczności radio. Na pokładzie SKM-ki musiałem jednak odgrodzić się jakoś od współpasażerów i tym buforem miał być „Atlas”. Tak jak parę lat temu „Days” – krążek wprost idealny na trasę mieszkanie-praca za sprawą odpowiedniej długości (41 minut), reakcyjnej treści (ucieczka z biur do przedmieść) i zwiewnych kompozycji. Jak znalazł dla ludzi z torbami na laptopy, którzy oczekują, że świat przeprosi za to, kim ich uczynił. A przynajmniej nie rzuci im się do gardeł z samego rana.

Czyli trochę muzak. Ale to właśnie „Days” słuchałem najczęściej w 2011. Co wskazałem wtedy jako płytę roku w redakcyjnym plebiscycie? Nie pamiętałem, dopóki nie sprawdziłem. Bo nigdy do debiutu The Internet nie wracam. Skoro nie wracam, to w rankingu za rok 2011, gdybym układał go teraz, nigdy by się nie znalazł. Jedyne kryterium, jakie jeszcze stosuję, oceniając muzykę, jest ilościowe. Interesuje mnie wyłącznie przyjemność z odsłuchu. Czyli nie żadne „Purple Naked Ladies” czy „Eye Contact”, a już na pewno nie „9 Songs”, choć z tej trójki krążek Violens jest kompozycyjnie najlepszy, najrówniejszy. Tyle że album to coś więcej niż zestaw singli i zyskuje – na tej samej zasadzie, co film czy książka – na niejednolitej, również jakościowo, narracji. Potrzebuje sinusoidalnej struktury, utkanej w równym stopniu z fillerów, co z highlightów, którym właśnie słabsze kompozycje dają pełniej wybrzmieć.

„Days” spełniało zarówno postulat estetyczny, jak i narracyjny. „Atlas” nie do końca. Niby tegoroczny krążek jest od poprzednika numer po numerze lepszy, niby wszystko, co na drugim albumie było dobre, na trzecim ulepszono, a wszelką nadmiarowość wyeliminowano. Ale „Atlas” jako destylat „Days” nie ma prawa być równie angażujący, bo odtłuszczając to, co nieesencjonalne, Real Estate stali się przewidywalni. Wbrew temu, co sugeruje nazwa albumu, scope został zawężony. I jeśli redukcja będzie postępować, Martin Courtney zapisze się w historii jako specjalista od przedmieść, ale w znaczeniu dosłownym. Eskapiści nie będą mieli z Real Estate żadnego pożytku. Odczuwam zresztą dysonans już teraz, bo nie wiem czy Courtney et al. poradzą sobie z faktem, że mieszkam w centrum, a pracuję na przedmieściach. (Łukasz Błaszczyk)

Zdjęcie Worek z płytami  #3/2014 9

Thee Oh Sees – Drop

Podchodząc do nowego albumu OCS pomyślałem sobie, że jeśli John Dwyer nie odświeżył nieco środków wyrazu, to będę zmuszony rozstać się z tym projektem na czas nieokreślony. Ogrywanie w kółko mariażu Les Rallizes Dénudés i The Zombies zaczęło nużyć, a zakrzyki i wszelkie chochlicze sztuczki Dwyera działają mi już trochę na nerwy. Ekstremalny reverb również, więc kiedy zobaczyłem na trackliście numer o nazwie „Put A Reverb On My Brother” – przeżegnałem się. Single zapowiadały, że będzie nieco inaczej, ale przecież nigdy nie wiadomo co przyniesie długograj. Szczęśliwie – są zmiany. Nieszczęście w szczęściu polega jednak na tym, że to zmiany na gorsze. Ale po kolei.

Postawiono na bogatszy aranż – posłuchajcie najdłuższego na płycie, wypełnionego gitarowymi piskami utworu „Encrypted Bounce (A Queer Sound)”. Z jednej strony jest to typowy dla OCS jam o krautowej motoryce, z drugiej jednak ten trans jest przepełniony efektami-psujkami, a gdzieś na trasie pojawiają się nawet dęciaki. Co więcej, panuje ostatnio jakiś ogromny trend na bardzo dosłowne powroty do klasycznego rocka (pierwsze z brzegu albumy The Men czy The War On Drugs) i Dwyer również wpadł w te klimaty, oczywiście wybierając bardziej psychodeliczne odcienie popowej tradycji. Tytułowy kawałek jest tego najlepszym przykładem – riff podkradziony Keithowi Richardsowi i solówka, która jest najbardziej klasyczną, jaką słyszałem na nagraniach Thee Oh Sees (a trochę się rockerki na takim „Carrion Crawler” uprawia). Chcecie Love? Odpalcie „The Kings Nose”. Jefferson Airplane? Refren „Camera”. The Beatles? Singlowe, wieńczące album „The Lens”. I wszystkie te numery wyzyskują klasykę w kreatywny sposób, sęk w tym, że dupy też nie urywają, a jak wiadomo choćby po OFF-owym koncercie – urywanie dupy to specjalność OCS i w sumie niewiele więcej się liczy. Tym razem punkt znowu trafia na konto prostoty, bo garść sympatycznych cytatów niestety nie jest w stanie zamaskować niedostatków energii, a zapał Dwyera do zdecydowanie bardziej złożonego komponowania – co w pełni rozumiem i szanuję, bo formuła projektu napotkała ścianę – nie są jednak zwrotem wystarczająco ciekawym. Zeszłoroczne „Floating Coffin” wyprowadziło grupę z garażu, ale nadal wygrywało zestawem petard. „Drop” jest już przede wszystkim wymuskane, co zaspokaja tylko na krótką metę. Niemniej, to wciąż udany album i jestem w stanie uwierzyć, że dla kogoś stawiającego na kwestie estetyczne, może się on okazać najlepszym w dorobku Thee Oh Sees. (Karol Paczkowski)

Zdjęcie Worek z płytami  #3/2014 10

The War On Drugs – Lost in the Dream

Wprawdzie Kurt Vile od dawna nie gra już w The War On Drugs, ale swoiste połączenie dusz między nim a kolegami z rzeczonej kapeli wydaje się nierozerwalne. Zresztą to – jeśli wierzyć ich oświadczeniom – faktycznie ciągle świetni kumple, nierzadko wspierający się nawzajem i na scenie. Powinowactwo doskonale słychać również w samej muzyce tworzonej obecnie przez oba projekty. Podobnie jak Vile na znakomitym zeszłorocznym „Wakin’ On A Pretty Daze”, grupa Adama Granduciela postawiła na rozciągnięcie form, w czym również pomaga sobie gdzieniegdzie wykorzystaniem niepohamowanego motorik. Rozciągnięcie dosyć specyficzne, bo zastosowane na piosenkach-szkieletach dosyć skromnych, spokojnie mogących sobie jednak poradzić i bez zastosowania tej nieskrępowanej prolongaty. Tymczasem jakże sensowny okazuje się ten zabieg: jak trafnie kolejne gitarowe solóweczki wypełniają coraz to większe przestrzenie między wersami i jak wiele ciepła ostatecznie przynosi ze sobą potęgowany tym rozwleczeniem wyrazisty, a odrobinę przy tym mglisty klimat.

To ciepło wynika w dużej mierze z podstawowej różnicy między ostatnim Vilem i aktualnym wcieleniem jego byłego zespołu. „Lost In The Dream” to przede wszystkim hołd dla lat osiemdziesiątych, dekady szczególnie wyczulonej przecież na kreowanie atmosfery za pomocą studyjnej pielęgnacji brzmienia. O brzmieniu tego albumu zadecydowały najwyraźniej płyty wydawane w latach osiemdziesiątych przez odnoszące triumfy już dekadę wcześniej czołowe postaci podszytego bluesem amerykańskiego rocka. Sama śmietanka ulubieńców waszych ojców: wszędobylski Springsteen pędzący szosą przez południe Stanów, słonecznie rozmarzone schyłkowe Fleetwood Mac, zrelaksowany Paul Simon i – gdybym tylko słuchał Toma Petty’ego, napisałbym – Tom Petty. Ślady głównej fascynacji Granduciela, czyli Boba Dylana, nadal są tu nieuniknione (biorąc pod uwagę choćby bezczelne wręcz podrabianie timbre’u mistrza), ale za sprawą wspomnianego entourage’u najbliżej im pewnie do Zimmermana produkowanego w 1983 roku przez Marka Knopflera. Są więc klawiszowe akcenty, jest reverb na bębnach, pojawia się nawet saksofon – jesteśmy w ejtisach. „Lost In The Dream” to ostateczna rewitalizacja dad-rocka, tyleż dziadowska, co – ze względu na swoją skończoność i pełnowymiarowość – całkiem przekonująca. (Jędrzej Szymanowski)

Zdjęcie Worek z płytami  #3/2014 11

We Call It A Sound – Trójpole

Pisałem o drugiej płycie We Call It A Sound jako o jednym z najciekawszych wydawnictw 2012 roku. Mimo że kilku recenzentów podzielało mój entuzjazm, zespół nie dorobił się statusu rewelacji dla kumatych, nie mówiąc już o komercyjnym, w kontekście sceny alternatywnej, sukcesie. Ucieszyłem się więc, gdy dowiedziałem się, że wciąż grają i przesłuchałem „Trójpole”. Zmiany, zmiany, zmiany. Garść nowości – zespół śpiewa po polsku piosenki, które sam oznacza tagami dub, r'n'b i folk; wydaje własnym sumptem. I przyznam, że to zdecydowanie najlepszy ich materiał. Pierwsze trzy utwory zaskakują dominacją gitary, która brzmi niezwykle świeżo, na zupełnie własnych warunkach prowadząc dialog z sekcją rytmiczną. W presspacku wymieniają Janerkę czy The Police, dorzuciłbym Maanam, bo to naprawdę tu słychać i nie jest to jedynie zasługa samej formy – nie zawodzą melodie i czuć zupełnie nowy u WCIAS rodzaj energii. Przejście do następnej części to już bliższe wcześniejszym dokonaniom brzmienia, ale tak linie wokalne w „Skafandrze” czy „Fluorescencjach”, jak świetne free-jazzowe solo w „W pełnym słońcu” robią tu dobrą różnicę. Następne przełamanie na płycie przynosi kolejną nowość – zespół bierze się za muzykę tradycyjną. Nie ma tu jednak mowy o gotowych pieśniach, dostajemy zestaw czterech autorskich utworów, z których każdy jest inny i flirtuje z folkiem na własnych zasadach. Od popsutego brzmienia dud, przez psychodeliczne „Kawalerskie opowieści” i hype-williamsowy kujawiak po przebojowe, obarczone świetnym teledyskiem „Smugi”. Mocny koncept, znakomite teksty i świeżość nie w jednej, a w trzech odsłonach. Czy znów przejdą gdzieś bokiem? Życzę im, żeby nie tym razem. (Mikołaj Katafiasz)

Screenagers (5 maja 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: gnarc
[7 maja 2014]
niestety Pszemcio ma racje; piszecie coraz mniej, Worek z płytami miałby sens gdyby pojawiało się więcej tekstów, a tak to pozostaje duży niedosyt i przybywa wydawnictw ,o których nie wspominacie w ogóle
Gość: pszemcio
[6 maja 2014]
Naprawdę teksty o War on drugs, Thee oh sees czy Real estate mogły tu funkcjonować jako pełnoprawne recenzje, Dlaczego paujecie to do worka skoro macie wystarczająco obszerne teksty, a nowe wpisy na screenagers pojawiają sie coraz rzadziej?
Gość: michał pudło nzlg
[5 maja 2014]
a tak odnośnie tematów, poruszanych w mojej notce o Krokofant, polecam celny wpis, popełniony przez program telewizyjny Na ripicie: https://www.facebook.com/NaRipicie/posts/571916066257685
Gość: michał pudło nzlg
[5 maja 2014]
chaos zażegnany, dziękujemy lebek 7

tak, już wkrótce opublikujemy spory feature na temat HTRK. Co ciekawe, recenzja najnowszego albumu nie będzie napisana przez Miłosza.
Gość: cześć hejterzy
[5 maja 2014]
czy będzie kiedyś recenzja nowych hejtroków? (napisana zapewne przez miłosza)
Gość: lebek7
[5 maja 2014]
na wysokości The War On Drugs wkradł się jakiś błąd i zrobił się chaos. poprawcie go, bo chętnie zapoznam się z waszą opinią na temat The War On Drugs:)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także