Flesz EXTRA: 60. urodziny Andy’ego Partridge’a
Czy powinienem raczej napisać: EXTCRA?
W ubiegłym tygodniu lider XTC i jeden z najbardziej utalentowanych songwriterów muzyki pop naszych czasów skończył sześćdziesiąt lat. Nie zaskoczę wielu z Was: Andy Partridge to pewnie mój ulubiony autor piosenek w ogóle, a z pewnością artysta, któremu poświęciłem w swoim życiu najwięcej uwagi. I mam tu na myśli nie tylko nagrania, ale również klipy, wywiady, trudno dostępne archiwalia, książkową biografię zespołu, kilometrowe „song stories” publikowane kilka lat temu na MySpace, wreszcie całkiem sporą aktywność na Twitterze w ostatnim czasie. Jeśli nazwiecie to obsesją, nie obrażę się. Co więcej, każdemu życzę obsesji na punkcie tak barwnych, zabawnych i zdolnych postaci. Dziś szósty krzyżyk na karku „Partsy’ego” chciałbym uhonorować przeglądem jego najbardziej niedocenionych dzieł. Oczywiście dla żadnego konesera muzyki XTC nie będą to rzeczy odkrywcze, ale mam wrażenie, że tym akurat piosenkom – zwłaszcza na tle „Dear God” czy „Senses Working Overtime” – nie poświęca się za dużo miejsca gdziekolwiek. Kryteria dodatkowe: żadnych singli i maksymalnie jeden utwór z płyty, co po odrzuceniu kulawo, ale jednak omówionych trzech pierwszych albumów daje nam pozory prześlizgnięcia się przez całą dyskografię XTC. A zatem – zupełnie jak na albumie „Nonsuch” – let’s begin!
∆
No Language In Our Lungs (1980)
„Black Sea”, o której też już miałem okazję lata temu napomknąć na łamach Screenagers, jest jedną z najlepiej brzmiących rockowych płyt swojej epoki. Nie bierze się to znikąd – XTC byli w czołówce najciężej pracujących zespołów ery new wave, więc na wysokości czwartego krążka zamienili się w czterogłowe monstrum, ziejące ze sceny absolutnie nieposkromioną energią, pewnością siebie i klasą. Krótko mówiąc, ciężko było o kwartet większych kozaków pod względem wymiatania na żywo. Tę niezwykłą dynamikę uchwycił właśnie longplay z 1980 roku – ostatnia płyta grupy, którą dało się bez większych akrobacji odegrać na koncercie.
Brzmienie „Black Sea” nie jest wizjonerskie w najczęstszym tego słowa znaczeniu. Nie rzuca się tu w uszy jakaś szczególna ekstrawagancja – to po prostu rewelacyjnie zrealizowana rockowa sesja z przełomu lat 70. i 80. Perkusista Terry Chambers – żaden wirtuoz, raczej typ fenomenalnego rzemieślnika z gigantycznym powerem w łapie – w takich kawałkach jak „Respectable Street” albo „Paper & Iron” przejeżdża się po głośnikach jak walec drogowy. Gitarowe duo Partridge’a z Dave’em Gregorym funkcjonuje jak dwie doskonale naoliwione, zazębiające się maszyny, a egzekucja metalicznego brzmienia w takim „Towers Of London”, gdzie „wiosła” miały zabrzmieć jak uderzające o siebie tarcze antycznych wojowników, powala plastycznością. Bas Mouldinga porywa raz funkowością („Love At First Sight”), innym razem osiąga maksimum wyrafinowania w obrębie utworu, właściwie, ska („Generals & Majors”), jeszcze kiedy indziej wlecze się ociężale, kapitalnie potęgując stąpający groove „No Language In Our Lungs”.
Właśnie, skoro o tym utworze. Jeśli gdzieś na „Black Sea” świadectwo dojrzewającego artyzmu Partridge’a jest więcej niż ewidentnie, jeśli gdzieś „English Settlement” majaczy na horyzoncie bardziej niż w innych miejscach, to właśnie tutaj. Transformacja z rockowo-tanecznego, kipiącego koncertową energią składu w prawdziwie dorosły, autonomiczny zespół nie byłaby możliwa bez takich prób. Utwór to tak daleki od standardowego, gitarowego brzmienia epoki, że „No Language” łatwiej odnieść do dokonań – bo ja wiem – The Dismemberment Plan z końca lat dziewięćdziesiątych niż ówczesnych tuzów. Krzywe zwierciadło, w którym mogli się wówczas przejrzeć zarówno The Police, jak i Gang Of Four, uświadamiając sobie co by było, gdyby mogli kiedyś wejść do jednego studia i się nie pozabijać.
Yacht Dance (1982)
I... stało się. XTC z gości niemal strzelających laserami ze swoich gitar stali się autorami koronkowych melodii, tkanych najczęściej za pomocą gitar akustycznych. Pamiętam, jak w jednym z wywiadów Partridge skarżył się na to, że w 1983 roku przyszedł Roddy Frame ze swoim Aztec Camera, zagrał prawie dokładnie to samo, co XTC na „English Settlement” i zgarnął o wiele większą pulę. A przecież Andy był pierwszy! Cóż, nie da się ukryć, że w 1982 roku niezwykle trudno było się lansować za pomocą instrumentów akustycznych, a pod terminem „dance” nie skrywano głęboko humanistycznych metafor. Odpowiedzią świata popu na „yacht dance” Partridge’a było więc po prostu... „Let’s Dance”, a twórczość XTC po raz pierwszy objawiła się jako cokolwiek ekscentryczna i odstająca od swoich czasów.
Nijak się to ma do samej piosenki – jednego z najdelikatniejszych, najoptymistyczniejszych i najdoskonalszych fragmentów „English Settlement”, na czele z prześlicznej urody dekoracjami gitarowymi Dave’a Gregory’ego i brawurową interpretacją wokalną Partridge’a, który na tym etapie stawał się nie tylko jednym z najlepszych songwriterów świata, ale także kawałem śpiewaka.
Jump (1983)
Nietrudno odnieść wrażenie, że przejście od „English Settlement” do „Mummer” to jeden z najbardziej spektakularnych upadków formy w dziejach muzyki rozrykowej. Sprawa nie jest jednak taka prosta: jak wiadomo zaraz po wydaniu albumu numer 5 lider XTC przeszedł głębokie załamanie psychiczne, które uniemożliwiło dalsze trasy koncertowe i rozpoczęło okres wieloletniej izolacji zespołu od świata. „Mummer” powstawało pod presją ciągłych pytań o przyszłość XTC, zamieszania związanego z utratą perkusisty, a jednocześnie nacisków wytwórni, której apetyt podrażniły umiarkowane sukcesy dwóch poprzednich albumów. Wskutek wielomiesięcznych perturbacji, ze zmianami producentów i „pisaniem singla” pod dyktando labelu włącznie (ponieważ zaprezentowany album „nie miał singla”), „Mummer” musiało brzmieć jak longplay chaotyczny i odrobinę sztuczny.
Tak faktycznie jest, ale ja akurat temu urokowi niedoskonałości się poddaję. W dziesięciu utworach ciężko szukać myśli przewodniej, bo choć historycy XTC zwykle widzą w „Mummer” inaugurację pastoralnej, baroque-popowej drogi zespołu, to większość piosenek niezbyt do tej koncepcji pasuje. Partridge wyznał, że kompozycje powstawały latem 1982 roku w jego domowym ogrodzie w Swindon, nad całością unosi się więc typowo angielski, nieco staromodny, trochę sentymentalny klimat. Od sielskich widoków brytyjskiej wsi („Love On A Farmboy’s Wages”) niedaleko tu jednak do zjadliwej krytyki branży muzycznej (agresywny „Funk Pop A Roll”), a napisany na prośbę Virgin Records singiel „Great Fire” okazuje się duplikatem „Senses Working Overtime”. To wszystko dobre, a nawet bardzo dobre piosenki, tylko... specyficznie zestawione.
Od lat uważam, że „Mummer” byłoby idealnym obiektem stylusowskiej zabawy w „Playing God”, polegającej na takim grzebaniu w trackliście płyty, żeby wydobyć z niej dużo więcej niż się pierwotnie udało. Z pomocą przyszłyby tu trzy świetne bisajdy, o błyskawicznych tytułach: „Toys”, „Gold” i „Jump”. Pierwszy – z zaraźliwym singalongiem w refrenie. Drugi – zadłużony w tradycji Motown hicior, jakiego nie powstydziłby się Paul Weller z The Jam. I wreszcie ten trzeci – jakby wyprzedzający nadciągającą modę na sophisti-pop z Prefab Sprout na czele i jednocześnie swój własny album „Nonsuch” z 1992 roku. Perełka.
Train Running Low On Soul Coal (1984)
Jeśli na „Mummer” XTC rzucali się ramiona zapomnianej, angielskiej prowincji, zanurzali w patriotyzmie i specyficznym humorze, tworząc album zdecydowanie niemodny, to wraz z „The Big Express” dostarczyli swoje najbardziej „80’sowe” dzieło. Choć kto wie, czy nie najdziwniejsze zarazem. Metafora komunikacyjna na miejscu, bo płyta naznaczona jest symboliką kolejową – począwszy od tytułu, poprzez okładkowe zdjęcie, po utwór zamykający album, właśnie „Train Running Low On Soul Coal”. „The Big Express” ma raczej lepszą reputację niż „Mummer”, choć w świetle kilku umiarkowanie udanych utworów jest to średnio uzasadnione. Ale kiedy jest dobre, jest bardzo dobre: jak w „Seagulls Screaming Kiss Her Kiss Her”, które brzmi niczym „Pet Sounds” z syntezatorami, jak w przejmującej krytyce zimnej wojny „This World Over” czy energicznym popie „The Everyday Story Of Smalltown”, w którym Partridge raz jeszcze jawi się jako brakujące ogniwo pomiędzy Rayem Daviesem i Damonem Albarnem. Zresztą jak zwykle swoje trzy bardzo ładne grosze dorzuca Colin Moulding – dżentelmen coraz mocniej przepełniony nostalgią i szlachetnym nudziarstwem w rodzaju „I Remember The Sun”. Jednak najbardziej osobliwym i frapującym utworem na płycie jest chyba „Train Running Low On Soul Coal” – napędzana industrialnym transem, zgrzytliwa mantra, przecięta eksplozją słodyczy w refrenie.
The Man Who Sailed Around His Soul (1986)
Partridge może do końca życia przeklinać współpracę z Toddem Rundgrenem (producent „Skylarking”), ale jednocześnie musi błogosławić go za kilka genialnych pomysłów, obracających znakomite kompozycyjnie szkice Andy’ego w małe dzieła sztuki. Takim przypadkiem jest „The Man Who Sailed Around His Soul” – najbardziej abstrakcyjny fragment medytacyjnej, drugiej części płyty. Stosunkowo prostą, folkową kompozycję Rundgren przeobraził w szpiegowsko-koktajlowy temat rodem z Jamesa Bonda z klaustrofobiczno-schizofrenicznymi metamorfozami i iście filozoficznym, moralnym dylematem w tle. Zresztą sam Partridge przyznaje, że słowa do „The Man Who Sailed Around His Soul” to jego godzina największego natchnienia w temacie tekściarstwa. Wypada się przychylić.
Little Lighthouse (1987)
Kontynuacja niespodziewanie fortunnej EP-ki „25 O’Clock” była w wykonaniu The Dukes Of Stratosphear próbą znacznie bardziej eklektyczną. Rozszerzony budżet pozwolił na ekspansję konwencji – z niskobudżetowych adaptacji rocka psychodelicznego do rozbuchanych pastiszów arcydzieł lat sześćdziesiątych na „Psonic Psunspot”. Swoje obstawili tu przecież m.in. McCartney („Brainiac’s Daughter”), Lennon („Collideascope”), McGuinn („You’re My Drug”) czy Wilson („Pale And Precious”). Spośród całej dziesiątki największy problem z przyporządkowaniem sprawiało mi zawsze „Little Lighthouse”, łączące kalifornijską narkotyczność z brytyjskim wykopem a la The Who w zadziwiająco zwiewny sposób. Po latach odkryłem powód – ten akurat utwór Dukes podkradli XTC, znalazłszy go wśród odrzuconych przez Rundgrena demówek do „Skylarking”.
Scarecrow People (1989)
Paradoks – za sprawą reputacji w rozgłośniach college’owych, ale przede wszystkim radiowego sukcesu i kontrowersji wokół „Dear God” w drugiej połowie lat osiemdziesiątych absurdalnie brytyjski zespół, jakim wciąż byli XTC, cieszył się o wiele większym zainteresowaniem za Oceanem. Ich naturalnym rynkiem stały się Stany, z czym wiązała się kolejna zmiana brzmienia. Z debiutantem Paulem Foxem w roli producenta XTC mieli zabrzmieć jeszcze witalniej i przyjaźniej dla amerykańskiego słuchacza niż wcześniej. Sesje w słonecznej Kalifornii zbiegły się wprawdzie z burzliwym okresem wewnątrz samego zespołu, ale XTC wyprodukowali aż piętnaście niezwykle bogato brzmiących piosenek, wśród których nie brakowało potencjalnych hitów. O ile utwory takie, jak „King For A Day” czy „The Mayor Of Simpleton” łączyły radiową przystępność z ogromnym wyrafinowaniem (linia basu w tym drugim – nie mam pytań), to momentami kompromisy zawierane przez Partridge’a z wytwórnią Geffen zalatywały zgnilizną (bezwstydnie rozbuchane „Merely A Man”). Na „Oranges & Lemons” przez większość czasu XTC byli mimo wszystko zespołem, który miał pełne prawo rozkochać w sobie na przykład miłośników Steely Dan.
Andy zresztą przemycił wystarczająco dużo doskonałych pomysłów do tej odrobinę przeprodukowanej płyty, żeby można było mówić o niej jako o jednym z lepszych krążków XTC w ogóle. Wśród nich były na przykład dwa arcydziełka pastoralnego popu – „Across This Antheap” i zamykające album, poetyckie „Chalkhills & Children”, jeden z najwspanialszych utworów w całej karierze Partridge’a. To jednak kompozycja nie tyle doceniona, co dla miłośników zespołu ikoniczna (to z niej wywodzi się m.in. tytuł książkowej biografii XTC oraz największa internetowa strona poświęcona zespołowi). Stawiam więc na „Scarecrow People” – przewrotną folkową piosenkę, która przez cztery minuty jest o krok od podbicia serc teksańskich rednecków, ale ostatecznie nigdy na ten krok się nie zdobywa. Całe szczęście.
Then She Appeared (1992)
Wraz z przywróceniem do łask formatu gitarowej kapeli i honorowym patronatem XTC nad falą młodych zespołów (od Stone Roses po Blur), Partridge i spółka wrócili do domu jak synowie marnotrawni, nagrywając bardzo brytyjski album „Nonsuch”. Wyrafinowane pastoralia i barokowy pop najwyższej próby zaczęły na dobre już mieszać się z postępującą progresywnością muzyki XTC, przegryzanej co jakiś czas rasowym, radiowo-przyjaznym przebojem (jak „The Disappointed”) albo powrotem do rockowych korzeni („Crocodile” czy „The Ugly Underneath”). Najbardziej kochanymi fragmentami „Nonsuch” są jednak księżycowe, baśniowe ballady fortepianowe – rzeczywiście takie cuda, jak „Wrapped In Grey” czy „Rook” mogłyby wyjść spod ręki Paula McCartneya i miałyby dziś status standardów. Z tego rogu obfitości przekornie wybieram sobie jednak utwór najbardziej bezpretensjonalny z całego zestawu – roześmiane, superoptymistyczne „Then She Appeared”, które nie dość, że wywodzi się z materiału pisanego pod kątem The Dukes Of Stratosphear, to jeszcze w tekście przemyca tytuł kolejnej płyty XTC (w dziejach zespołu – po raz trzeci z kolei i ostatni).
I Can’t Own Her (1999)
Siedem lat dzielących „Nonsuch” i „Apple Venus” XTC stoczyli na prawnej batalii z wytwórnią Virgin, chcąc by ta zwolniła ich z kontraktu. Gdy się to w końcu udało, obsesja Andy’ego na punkcie projektu „Apple Venus” była tak silna, że w efekcie doprowadziła do rozpadu tria. Docelowo, materiał podzielono na dwie części – druga miała zostać nagrana w konwencjonalnych, elektrycznych warunkach jako zestaw pop-rockowych piosenek. Pierwsza zaś była oczkiem w głowie Partridge’a – dla określenia swojej wizji posługiwał się terminem „orchoustic”, powstałym z połączenia koncepcji orkiestrowej i akustycznej.
Dla efektu końcowego poświęcono tu wiele, na czele z członkiem zespołu – Dave Gregory opuścił XTC w trakcie sesji, nie mogąc znieść humorów Andy’ego. Czy było warto? Jeśli wierzyć, że dla Partridge’a „Apple Venus Vol. 1” jest faktycznie największym artystycznym spełnieniem, jakiego zaznał, to tak. Jest to zresztą rzeczywiście niebywały album – obsesyjnie szczegółowy, ale wiele razy paraliżujący filmowym wręcz rozmachem, przejrzystością wizji i klasycznym pięknem kompozycji. Jednocześnie to chyba najbardziej osobisty longplay Andy’ego. Wiele utworów zawiera bezpośrednie odniesienia do jego sytuacji osobistej – rozwodu („Your Dictionary”) czy rozstania z córką („I Can’t Own Her”). Ale te gorzkie refleksje są przełamywane euforycznymi pochwałami miłości, jak choćby ta w „I’d Like That”: I’d smile so much my face would crack in two / Then you could fix it with your kissing glue. A nad wszystkim unosi się aura uniwersalnej mądrości i głębokiego humanizmu.
„I Can’t Own Her” rozpoczyna finałową triadę orkiestrowych utworów, które tak naprawdę trudno traktować rozłącznie – kwadrans niebywale dystyngowanej, ale też szczerej wypowiedzi Partridge’a. Jak na gościa, który tyle razy rozśmieszał, zabawiał i dodawał otuchy, to całkiem wzruszająco.
We’re All Light (2000)
„Wasp Star” (tak zwie się druga cześć „Apple Venus”) to dopiero album niedoceniany. Po części rozumiem, czemu nie traktuje się go do końca poważnie – wobec tak wielowymiarowego, zachwycającego dzieła jak „Vol. 1”, kolekcja bardzo dobrych, ale jednak zwyczajowych pop-rockowych piosenek wygląda mało szałowo. Jest to płyta odrobinę rzemieślnicza – ot, dwóch kapitalnych songwriterów weszło do studia i nagrało kolejny udany krążek. Rzecz, którą mogliby powtarzać codziennie. Tak się jednak składa, że „Wasp Star” jest i na 99% będzie pożegnalną płytą XTC. Może dla kogoś to pożegnanie wypada zbyt lekkostrawnie i niezobowiązująco, ale mi do zespołu tak bezpretensjonalnego jak najbardziej pasuje. Mamy więc komiksowy singiel, wściekle melodyjne „The Man Who Murdered Love”, dwuczęściowe, zapierające dech „The Wheel & The Maypole”, podniosłe „Church Of Women”, „Playground”, w którym chórki śpiewa jego 14-letnia córka Holly, dużo partridge’owskiego humoru i jego sympatycznej naiwności wobec świata. Nie ma w katalogu XTC drugiej równie pozytywnej, bezproblemowej płyty i kto zna dyskografię tego zespołu, rozumie wagę tego stwierdzenia. I nie ma na „Wasp Star” kawałka lepiej podsumowującego jego wyluzowaną atmosferę niż „We’re All Light”, w którym Partridge całą swoją erudycję próbuje przekuć w udany podryw.
I to by było na tyle. Sto lat, Andy!
fot. Andy Partridge w 1980 roku/chalkhills.org
Komentarze
[20 listopada 2013]
Taka ciekawostka.
[18 listopada 2013]
[18 listopada 2013]
Z tego co mi wiadomo na pierwszym wydaniu LP/CD/Cassette "Skylarking" z 1986 nie było "Dear God". Na remasterze z 2001 roku jest doklejone na końcu jako track no.15, ale ogólnie to był non-album singiel wydany w czerwcu 1987 roku. Takie małe doprecyzowanie (jeśli się mylę, proszę niech ktoś mnie poprawi;))
[18 listopada 2013]
[18 listopada 2013]
[18 listopada 2013]
[18 listopada 2013]
http://chalkhills.org/articles/XTCFans.html
[18 listopada 2013]
[18 listopada 2013]
[18 listopada 2013]