Flesz 21/10/2013

Zdjęcie Flesz 21/10/2013

Leo Messi został zawodnikiem Barcelony w wieku zaledwie dwunastu lat. Tak samo młody był Cristiano Ronaldo, kiedy zwerbował go do siebie Sporting Lizbona. Okazuje się jednak, że podobne metody obowiązują w najlepsze również w branży muzycznej. Oto czytam, że szesnastoletnia Lorde (za moment o tym, kto zacz) podpisała kontrakt z wytwórnią Universal jako 13-letnia dziewczynka. Czyli, jak przyznaje sama zainteresowana, mniej więcej wtedy, gdy zaczynała uczyć się pisania piosenek. Wytropiona została nawet rok wcześniej.

Lorde, której prawdziwe nazwisko brzmi Ella Yelich-O’Connor (pierwszy człon ma korzenie chorwackie, drugi naturalnie irlandzkie) to nowozelandzka singer-songwriterka, która niespodziewanie ukróciła zapędy Miley Cyrus, Katy Perry, o Lady Gadze nie wspominając. Konkretnie zapędy do królowania na najtęższych listach przebojów tej jesieni – z Billboard Hot 100 i UK Top 40 na czele. Na tej pierwszej niepodzielnie rządzi już od trzech tygodni, z apetytem na więcej. Na szczycie drugiej za moment najpewniej usadowi się na dłuższą chwilę.

Nim doczytałem się tych paru drobnych detali, gotów byłbym postawić kilka groszy na to, że Lorde to kolejne z samorodnych, cudownych dzieci YouTube’a, najpierw zalewających go setkami coverów, potem wyłuskiwanych przez A&R-ów wytwórni (Justin Bieber oczywiście pozostaje najsławniejszym z nich, ale Brytyjczycy w ubiegłym roku mieli choćby Gabrielle Aplin). Zwłaszcza, że naczelny hit nowozelandzkiej małolaty, „Royals”, jest czymś w rodzaju antycelebryckiego manifestu, a sama Lorde zdążyła już powiedzieć kilka cierpkich słów w mediach pod adresem laleczek w rodzaju Seleny Gomez. Ale nie – całość wygląda jak perfekcyjnie zrealizowany masterplan, arcydzieło muzycznego marketingu. Błyskawiczny sukces okazuje się ledwie spiciem warzonej od paru ładnych lat śmietanki. W Elli ktoś dawno temu z jakiegoś powodu dostrzegł coś, co teraz nagle postanowiło się urzeczywistnić i – co tu ukrywać – zmonetyzować.

Niby przypadkiem, Lorde wstrzela się w trend hipsteryzujących, para-indie-popowych diw, których carycą do tej pory była Lana del Rey. Yelich-O’Connor w gruncie sprzedaje ten sam towar, jedynie w wersji odmłodzonej, nowoczesnej i bardziej ruchliwej. Takie „Royals” mogłoby przecież spokojnie znaleźć się w repertuarze Elizabeth Grant, gdyby tylko minimalistyczną, bitowo-basową oprawę oryginału zastąpić instagramowym retro-popem. To z pewnością najbardziej zadziwiający major hit od czasu „Somebody That I Used To Know”, a może i dalej – w końcu przy monochromatycznym utworze Lorde numer Gotye i Kimbry oferował całą paletę ekspresji, zatrzymujących ucho detali, miał też efektowną kulminację. Jasne, wszyscy rzygnęliśmy nim za którymś tam razem (ja słyszałem go spokojnie ponad setkę razy i „setka” nie jest tu w żadnym razie figurą retoryczną), ale nikt o zdrowych zmysłach nie miał chyba problemu ze zrozumieniem, DLACZEGO „Somebody...” jest takim przebojem. Czemu to „Royals”, a nie na przykład ta epicka ballada Miley Cyrus, jest jedynką na Billboardzie, a za chwilę także w UK? Chciałoby się napisać: cóż, siła wytwórni, marketingu, PR-u, wszystkich tych mechanizmów decydujących o tym, że dana muzyka do nas dociera. Raz skierowana lepiej, raz gorzej, tu – z jakichś powodów – w sposób mistrzowski.

Powiecie, że tak właśnie działa przemysł pop nie od dziś – słuchacze są w stanie polubić i kupić praktycznie każdy utwór, jeżeli wytwórnia naprawdę bardzo tego chce. Nie o taki skrót myślowy mi chodzi. Po pierwsze nie jest to prawda – lista tytułów, w których labele bezpowrotnie utopiły miliony dolarów, jest dłuższa niż indeks filmów o perypetiach Gangu Olsena. I to znacznie. Po drugie jest różnica między średnią, słabą czy jakąkolwiek piosenką, za którą stoi taka – w komercyjnym tego znaczeniu – marka, jak Miley Cyrus a kawałkiem szesnastolatki z Nowej Zelandii, którego na pierwszy rzut ucha nic szczególnego nie wyróżnia. A przynajmniej nie wyróżnia AŻ TAK. Pierwsza z nich ma za sobą pewnie setkę suto opłacanych profesjonalistów, skandalizujące wypowiedzi i występki układające się w podręcznikowy PR-owy proces, głośny teledysk, kilka świadomie dobranych featuringów. Ma historię, która stoi dziś najczęściej za sukcesem w mainstreamowym popie. O drugiej nie wiadomo nic, jej wideo to seria statycznych ujęć młodej buzi, przeplatanych dość typowymi kadrami zatroskanych nastolatków, a piosenki napisała w spółce z równie anonimowym rodakiem o nazwisku Joel Little. Aha, na swojej EP-ce z czerwca coverowała The Replacements.

Żeby było jasne – nie opowiadam się tu po żadnej ze stron. „Royals” prawdę mówiąc ani mnie ziębi, ani szczególnie grzeje. Bardziej interesuje mnie, co wyrośnie z tej historii, w której wiele jest dwuznaczności, wzajemnego przenikania się światów celebryckiego popu i spychanej na margines „alternatywy”, ścierania się muzyki z biznesem w sposób być może bezprecedensowy. A przede wszystkim jeszcze jednego w dziejach tej branży pytania o to, co powoduje, że jedna piosenka staje się hitem, nawet wbrew logice, a inna – na przekór najlepszym kursom – nie. I to w momencie, kiedy wszyscy zdawali się mieć już te odpowiedzi w garści.

Kuba Ambrożewski (21 października 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kidej
[21 października 2013]
"nikt o zdrowych zmysłach nie miał chyba problemu ze zrozumieniem, DLACZEGO „Somebody...” jest takim przebojem"

Ja bardzo dlugo mialem, ale w sumie nie podejrzewalbym sie o zdrowe zmysly :)
Gość: jd
[21 października 2013]
dobrze się czyta. brakowało mi takich tekstów po polsku

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także