Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie

„Bohaterowie Morza była grupa agentów stale coraz zjawisko i ognisty meteor, który dośrodkował krajobraz kulturowy portugalski między 1981 i 1990, gdy był niczym w porównaniu z otoczeniem, w którym płynęli, do kraju w okresie transformacji.”

Pod koniec lat siedemdziesiątych Europę dotknęła obsesja nowej muzyki. Punk i new wave były jak zaraźliwy wirus, podporządkowujący sobie kolejno większość krajów Starego Kontynentu, bez względu na obowiązujące w nich wówczas porządki społeczne czy polityczne. Muzyka Sex Pistols, Talking Heads czy The Police rezonowała po obu stronach Żelaznej Kurtyny – w siłę rosły Neue Deutsche Welle (DAF, Nena czy Trio), sceny państw skandynawskich (np. szwedzkie Gyllene Tider, norweskie The Kids, fińskie Hassisen Kone) czy przepełnione syntezatorowym minimalizmem środowiska we Francji i Belgii. Ale nie tylko. Rok 1980 to przecież symboliczna data dla paru krajów demokracji ludowej – ot, choćby Jugosławii, gdzie miesiąc po śmierci Josipa Broza Tity swój pierwszy koncert dał kultowy Električni Orgazam, a największy rockowy zespół Bałkanów, ichniejsza Budka Suflera, czyli hard/progowe Bijelo Dugme, na wydanym wówczas „Doživjeti stotu” zgolił wąsy – dosłownie, co poczytano muzykom za zdradę – i metaforycznie, czerpiąc całymi garściami z nowych brytyjskich wzorców. Moda nie ominęła również Polski – najpierw w postaci sztucznie kreowanego nurtu „muzyki młodej generacji”, przedsięwzięcia kilku obrotnych menedżerów lansujących grupy w rodzaju wczesnego Kombi, Exodusu czy Kasy Chorych, a później już naprawdę, z całą świadomością historycznej doniosłości pierwszych albumów Porter Bandu, Maanamu czy Brygady Kryzys.

Nowa muzyka rockowa była zwarta w formie, oszczędna w środkach, a jej ekspresję budowała zwykle synergia intensywnych partii każdego z instrumentów, nie zaś – jak to bywało wcześniej – wirtuozerskie umiejętności wybranych członków grupy. W Wielkiej Brytanii nastroje radykalizowała ostentacyjna niechęć do prog-rocka Yes, Emerson Lake & Palmer czy Jethro Tull. Przejaskrawione antagonizmy podsycały poczucie obcowania z czymś definitywnie nowym, świeżym, bardziej rzeczywistym i nade wszystko lepszym.

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie 1

Co jednak, jeśli kraj nie miałby rock’n’rollowej przeszłości? Co jeśli niemal cała jego spuścizna muzyczna opierałaby się na dziewiętnastowiecznym nurcie melancholijnych pieśni wykonywanych przy akompaniamencie gitar akustycznych? Takim krajem była wszak Portugalia, geograficznie należąca do zachodniej Europy, ale od wieków od niej biedniejsza, przez dziesięciolecia izolowana, od lat targana wewnętrznymi konfliktami. Gdy świat Zachodu ekscytował się fenomenem Presleya, histeryzował na punkcie The Beatles i doświadczał obyczajowej rewolucji za sprawą ruchu hipisowskiego, Portugalia była uwięziona w światopoglądowej konserwie, katolicko-nacjonalistycznej doktrynie Antonio Salazara – dyktatora rządzącego krajem przez blisko czterdzieści lat. W 1974 roku, cztery lata po śmierci tyrana, pozostałości jego Estado Novo, nowego państwa portugalskiego, obaliła bezkrwawa rewolucja goździków (jej hymnem stała się podniosła pieśń Zeki Afonso „Grândola, Vila Morena”). Niemal z dnia na dzień, wewnętrzna sytuacja Portugalii odwróciła się o 180 stopni. Dekady religijno-narodowego terroru były wodą na młyn wszelkiego rodzaju sił lewicowych. Od połowy lat siedemdziesiątych aż po dziś dzień, Portugalia stała się krajem rządzonym głównie przez socjalistów i socjaldemokratów.

Nim zapóźniony cywilizacyjnie kraj zdołał doprowadzić się do porządku i zaczął łapać kontakt z zachodnim światem, minęło kilka lat. Nowoczesna kultura muzyczna Portugalii musiała się jednak wymyślić niemal od zera. Reżim Salazara na wszelkie przejawy „muzyki rozrywkowej” w zachodnim tego terminu rozumieniu reagował nieprzychylnie. Starczy powiedzieć, że „portugalski Bill Haley”, czyli Joaquim Costa, zdołał zabłysnąć ledwie na kilka miesięcy 1959 roku, po czym jego kariera zgasła, by odbić się jakimkolwiek echem dopiero 20 lat później. Na pewną wyrozumiałość mogło liczyć kilka zespołów kopiujących abstrakcyjne i oderwane od rzeczywistości dokonania tuzów rocka progresywnego. Jednak dopiero po obaleniu dyktatury rozpoczęły się mozolne i nieporadne próby budowania czegoś, co w większości rozwiniętych państw Europy funkcjonowało na zdrowych zasadach od dobrej dekady.

„W 1977 roku, echa punk Londynie zaczęły docierać również muzyków i młodych weekenders. Najpierw przez jakiś prasie, a następnie drogą radiową, a na koniec za pomocą tarcz.”

Punk dotarł do Portugalii wraz z Os Faiscas. Tyleż efemeryczna, co burzliwa kariera „pierwszej portugalskiej kapeli punkowej”, jak zapamiętała ich historia, jest punktem zaczepienia docelowego wątku tego artykułu. Po kilku obfitujących w rozróby koncertach, na których grali m.in. covery Sex Pistols i The Stooges, zespół rozpadł się, a dwóch jego kluczowych członków – gitarzysta Paulo Pedro Gonçalves i basista Pedro Ayres Magalhães – stworzyło formację Corpo Diplomático. Ta zaś wciągnęła na sztandary hasło „muzyki nowoczesnej”. Debiutancki i jedyny album Corpo Diplomático, wydany w 1979 roku krążek nosił wymowny tytuł „Musica Moderna”, fundując portugalskiej młodzieży jej własną, rodzimą odsłonę nowofalowego brzmienia. W swoich najlepszych chwilach „Musica Moderna” można stawiać na równi z klasyką nerwowego power-popu a la Elvis Costello czy XTC (patrz: „Lisboa”) i choć w wielu innych wypada go traktować jedynie w kategoriach ciekawostki, to prawdopodobnie właśnie tu zaczyna się nowożytna, właściwa historia portugalskiego rocka.

Chwilę potem nadszedł rok 1980, który okazał się datą szczególną nie tylko dla Jugosławii i Polski, ale także dla Portugalii. Wpatrzony w amerykańskich bluesmanów Rui Veloso wydaje wtedy dość archaiczne, ale przełomowe ze względów historycznych „Ar de Rock”. Tenże rock nie jest już zajawką wąskiego grona pasjonatów i studentów – trafia do największych mediów, swawolny kawałek „Chico Fininho” podbija radiostacje, wszystko zaczyna wyglądać inaczej. Masowo powstają zespoły, które za kilka lat będą na ustach wszystkich Portugalczyków: Jafumega, Taxi, chwilę wcześniej UHF czy Xutos & Pontapés, niedługo potem Sétima Legiao, wreszcie GNR, czyli Grupo Novo Rock z charyzmatycznym Rui Reininho, później autorzy m.in. głośnego albumu „Psicopátria” z 1986 roku. Kraj żyje nowym brzmieniem, rock jest wreszcie symbolem wolności odzyskanej sześć lat wcześniej. W tych okolicznościach Corpo Diplomático... rozwiązuje skład. Członkowie zespołu są jak zwykle kilka kroków przed resztą i z refleksem zauważają, że przebrzmiała, gitarowa konwencja CD nie przystaje do standardów eksplodującego na Wyspach synth-popu czy brzmień disco, electro i hip-hopu, tworzących barwną mozaikę modnych nowojorskich klubów. Gonçalves i Magalhães mają już w głowie nowy projekt – zespołu kompletnego, przemyślanego w każdym, najdrobniejszym szczególe i różnego od całej reszty nowej fali w portugalskiej muzyce.

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie 2

„Pulsacja tańca, zapowiedziała już wcześniej, teraz ma kontury wojennego – utwory stają się wyrazem ruchu, zbiorowej marszu w wojskowym progresji na Lizbonę.”

Cały ten koncept nabiera kształtów, kiedy w początkowym okresie formowania się zespołu muzycy obierają na swoją nową siedzibę miasteczko Cascais – luksusową rezydencję letnią chętnie odwiedzaną przez rodziny królewskie, leżącą kilkanaście kilometrów na zachód od Lizbony. To tu wykuwa się cały ideologiczny fundament ich działalności. Chłoną inspiracje, wśród których jest zarówno najnowsze dzieło Akiry Kurosawy, film „Sobowtór”, co debiutancka płyta irlandzkich Dexys Midnight Runners – zespołu zaprojektowanego na wzór drużyny sportowej, cechującej się niemal militarnym kolektywizmem, który będzie wyczuwalny od pierwszych kroków również u Heróis. Ale przede wszystkim nasi bohaterowie nasiąkają wiedzą o portugalskiej historii i kulturze. Studiują m.in. „Cançoes Heróicas” – „Pieśni bohaterskie” wyklętego w czasach Salazara kompozytora Fernando Lopeza-Graçy, czytają „Historię Portugalii” autorstwa XIX-wiecznego polityka i myśliciela Joaquima Pedro de Oliveiry Martinsa i coraz bardziej utwierdzają się w poglądzie, że projekt Heróis do Mar musi opierać się na kompleksowej wizji, obejmującej szyld, wizerunek i oczywiście spójną narrację tworzoną przez przenikające się nawzajem piosenki.

Koncept o nazwie Heróis do Mar ma być nie tylko poligonem dla najnowocześniejszego brzmienia na całym Półwyspie Iberyjskim, ale też świadomą manifestacją stłamszonej, powoli odradzającej się dumy narodowej, celebracją portugalskiego dziedzictwa z całym bagażem ery kolonialnego imperializmu. Portugalia początku lat 80. jest utrwalającą się demokracją, ale z całym neofickim tego bagażem – takie ciągoty przysparzają więc zespołowi nie lada kłopotów, implikując niebezpieczne skojarzenia z okresem salazarowskiej propagandy nacjonalistycznej. Społeczeństwo jest zorientowane lewicowo, w środowiskach studenckich dominują organizacje śmiało flirtujące z komunizmem, o czym muzycy Heróis wiedzą doskonale – część z nich zaznała niechęci braci akademickiej jeszcze występując pod szyldem Faiscas, odwołując się do popkulturowej symboliki i amerykańskiego dziedzictwa rock’n’rolla. Dwa, trzy lata wcześniej socjalistyczne, ubogie południe kraju, w dół od Setubal ku rozległemu regionowi Alentejo, potrafiło witać ich wcześniejsze projekty jawną agresją. Zabiegi zespołu co rusz uderzają w czułą nutę, a gdy zbliża się premiera pierwszej płyty Heróis do Mar pod koniec 1981 roku, część dziennikarzy wpada w histerię, okrzykując zespół mianem faszystów i prowokując najprawdziwszą nagonkę. W silnie spolaryzowanej prasie padają oskarżenia o reakcjonizm i komplementowanie pre-rewolucyjnej ery w historii kraju. Magalhães nie ukrywa po latach, że Heróis niejednokrotnie grożono przemocą, widząc w ich poglądach i postawie zagrożenie dla nowego, idealnego porządku.

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie 3

Obawy te można jednak do pewnego stopnia zrozumieć, ponieważ już od najwcześniejszych oznak aktywności, działalność Heróis do Mar była tyleż niebanalna, elektryzująca i bezprecedensowa, co prowokacyjna, przesiąknięta narodową symboliką, odniesieniami do historii, geografii i kultury Portugalii na każdej możliwej płaszczyźnie. Wiedział o tym wydawca płyty, wytwórnia Polygram, bezskutecznie nakłaniająca członków zespołu do złagodzenia przekazu i wygładzenia tekstów utworów. Nie było na to szans – główny ideolog zespołu, Magalhães, był w tym okresie członkiem nielicznej, ale radykalnej, studenckiej grupy AXO, wysuwającej postulaty o jawnie anty-parlamentarnym, neoimperialnym charakterze. Nie było tu miejsca na żaden kompromis, o czym świadczyła już sama nazwa zespołu, będąca niczym innym, jak pierwszymi słowami hymnu Portugalii, „A Portuguesa”, czyli popularnej „Portugalki”: Bohaterowie mórz, szlachetne plemię / Dzielny i nieśmiertelny narodzie / Wybiła godzina, byś uniosła się na nowo / Portugalska chwało. „Irojsz” pojawiali się na scenach w starannie zaprojektowanych kostiumach, nierzadko odwzorowujących historyczne, militarne mundury. Wymachiwali dumnie sztandarami, na których prężyły się godła będące świadectwami interkontynentalnej potęgi. Śpiewali o „dumnym tańcu bohaterów”, jeden z utworów nosił tytuł „psalm”, a największy przebój z płyty ochrzczono mianem „Saudade”, na cześć tej niewysłowionej, portugalskiej melancholii, która towarzyszy małemu, dzielnemu narodowi od wieków, a swój początek wzięła od opuszczających ukochany ląd, dzielnych odkrywców, wyruszających wieki temu w nieznane. Zespół fotografował się na tle słynnych portugalskich twierdz i fortec, z lancami i halabardami w miejscu instrumentów, ubierając się w coraz to dziwaczniejsze kostiumy, nie przystające do żadnej właściwie epoki – tak, jakby portugalskiego rocka opanowali nagle jacyś „nowi barbarzyńcy”.

„Mimo że pokój został zapakowany od pierwszych chwil, długo tłum zachowuje się drzwi i nalega świadkami koncertu, stając się widocznym objawem, że coś nowego się dzieje w Lizbonie.”

Atmosferę podgrzał jeszcze debiutancki występ zespołu – 25 listopada 1981 roku Heróis pojawili się na scenie festiwalu Rock Rendez-Vous w Lizbonie. Sala pękała w szwach, a grupa niemal z dnia na dzień stała się największą sensacją młodej portugalskiej sceny.

„Brava Dança dos Heróis”:

Rozpromieniona intensywnością sprokurowanych przez siebie kontrowersji, płyta „Heróis do Mar” onieśmiela swoją odwagą całe pokolenie portugalskich muzyków, gdy ukazuje się w ostatnich tygodniach 1981 roku. Zespół otacza mgła niebezpieczeństwa – w ich muzyce jest coś surowego i szamańskiego, a determinacja w oczach wokalisty Rui Pregala da Cunhi oscyluje na granicy obłędu. Wiadomo już, że Heróis to projekt bardzo na serio pod każdym względem. Później powiedzą, że po ośmiu godzinach prób zwykli dwie kolejne poświęcać na opracowywanie wizerunku, zachowania na scenie, aury otaczającej muzyków. Nie sposób tego nie zauważyć, bo niemal za każdym razem wyglądają kompletnie inaczej, tworząc kontrast dla zwyczajowej oszczędności, statyczności, szarości i apatii post-punku, choć sam widok zespołu, jego ruchliwość i intensywność może kojarzyć się np. z Gang Of Four. Grupa funkcjonuje jak zegarek, w którym wszystkie trybiki pełnią oddzielne, ale równie ważne zadania. Duet Gonçalves/Magalhães odpowiada za materiał – ten pierwszy odgrywa niezbędną rolę w procesie kompozycji, drugi inspiruje atmosferę wokół grupy tekstami utworów. Muzycznym kołem ratunkowym jest klawiszowiec Carlos Maria Trindade – znakomity instrumentalista posiadający bogatą przeszłość na scenie art-rockowej, niezastąpiony w procesie aranżacji. Zé Almeida to wreszcie nie tylko bębniarz, ale też „technik” zespołu. Kiedy grupa ruszy w trasę po wątpliwych infrastrukturalnie obiektach w głębi kraju – a warto dodać, że choćby problemy z elektrycznością były w tamtym czasie wciąż chlebem powszednim Portugalii – niepozorny To Ze nieraz uratuje skórę Heróis. No i last but not least „Rui Boy” – niedoskonały wokalista, ale charyzmatyczny frontman z niezbędnym błyskiem w oku, który na ostatnim etapie rekrutacji wygryzł ze składu legendę lizbońskiego podziemia, António Variaçoesa.

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie 4

Debiutancki krążek „Heróis do Mar” wypełnia dzielna, batalistyczna muzyka ufundowana na gruzach post-punkowej obrzędowości a la Talking Heads circa „Fear Of Music” czy współczesnych Byrne’owi artystów nurtu no wave. Soczyste syntezatorowe hooki realizowane w stadionowej skali były na tym etapie wciąż przed nimi. Na razie Heróis wykuwali swój manifest, rzeźbiąc dumne, acz ponure refreny i abstrakcyjne nierzadko figury rytmiczne, jak choćby ta otwierająca „Salmo” – motyw łudząco podobny do wizjonerskiego „Purple Bottle” Animal Collective, które ukaże się niemal... ćwierć wieku później, w 2005 roku na albumie „Feels”. Kto wie, czy Panda Bear nie podchwycił tej nieokiełznanej, afrykańsko naznaczonej konstrukcji krótko po swoim przybyciu do stolicy Portugalii? Wszak debiutancką płytę Heróis do Mar słyszeć musiał, jak każdy świadomy muzycznie lizbończyk – takim kultem w swej ojczyźnie obrósł ten krążek.

Album ujęty został w szczególną klamrę. Otwiera go „Brava Dança dos Heróis” – utwór pełniący rolę tematu przewodniego całej kariery zespołu, rodzaj nieprzejednanej pieśni bojowej, która równie dobrze mogłaby powstać wieki wcześniej, gdyby tylko nie została podbita pulsacją zadłużoną u disco. Zamyka zaś inna manifestacja narodowej dumy, „Saudade” – ponoć Portugalczycy są zdania, że pojęcia określającego rodzaj ich specyficznego temperamentu nie da się przełożyć na żaden inny język świata. Nie trzeba tego robić – wystarczy posłuchać tego prostego, na wpół zrezygnowanego, na wpół nieustępliwego zaśpiewu, by więcej nie musieć zmagać się z lingwistycznymi szaradami. Gdy przesiąknięte smutkiem, niemal żałobne dźwięki akordeonu przechodzą w zupełnie współczesną aranżację, dotykamy esencji Heróis: nowoczesności tak świadomej i pewnej siebie, że bez najmniejszych kompleksów stykającej się z głęboko wrośniętą w Portugalię tradycją ludową i narodową. Zespół był przecież w pewnym sensie eksperymentem mającym udowodnić, że budowa nowego państwa wyrosłego na dziedzictwie Revoluçao dos Cravos nie musi równać się zanegowaniu całego wybitnego dziedzictwa tego narodu.

„Saudade”:

Cała debiutancka płyta Heróis jest podróżą przez jeden z mitów założycielskich Portugalii – narodu dzielnych zdobywców, żeglarskiej potęgi stanowiącej nowe cywilizacje. Czasem przekładało się to na niemal teatralną formę utworów, jak w „Olhar No Oriente”, gdzie narrację prowadzą jednocześnie solista i męski chór, opowiadając historię bohaterów, którzy po zdobyciu „cynamonu, złota i jedwabiu” stawiają „maszt do nieba” i wyruszają w powrotną podróż do domu, szukając „światła w morskiej pustyni”.

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie 5

„Zespół, teraz zaczniesz przezwyciężyć początkową kontrowersji, był niczym w porównaniu między sprzecznych impulsów i zmuszony szukać wąskiej ścieżce równowagi sztuki i handlu.”

Jak bardzo frapującym, dyskutowanym i gorącym albumem nie byłaby debiutancka płyta Heróis, „piątce żołnierzy” udało się rozpalić serca milionów rodaków dopiero latem 1982 roku. To wtedy dopełniła się ich wizja dwutorowego biegu kariery – albumów realizujących ambitną, konceptualną misję, przeplatanych tanecznymi, melodyjnymi singlami, wydawanymi ku uciesze bywalców dyskotek i entuzjastów chwytliwego popu. Pierwszą, ale być może najdoskonalszą realizacją tej koncepcji był „Amor” – moment komercyjnej eksplozji Heróis do Mar, którzy w kilka miesięcy po debiucie stali się idolami całego narodu. Zainspirowani lizbońskim słońcem i nowojorskim rapem Afrika Bambataa czy Grandmaster Flash, napisali swój największy, definiujący, nieśmiertelny przebój, który rozpalał parkiety portugalskich dyskotek już do końca 1982 roku i długo potem, zapisując się w annałach tamtejszego popu jako pierwszy platynowy singiel w historii. Jeśli dziś każdy Portugalczyk zagadnięty o Heróis do Mar od razu przytaknie z aprobatą, najprawdopodobniej jest to sprawką „Amor”.

„Amor”:

Badaczowi europejskiego new wave może się mimo wszystko wydać, że „Amor” to część równoległej, brytyjskiej narracji, rozwijanej w tym czasie przez szkockie Orange Juice na swoich dwóch pierwszych krążkach oraz efemeryczną, angielską formację Haircut 100 na doskonałym debiucie „Pelican West”. I będzie miał rację, bo ta fuzja funkującego basu, gitary zacinającej w rytmie Chic, dyskotekowej perkusji i karnawałowych dęciaków podbijała w tym czasie wyspiarskie listy. Heróis dodali do tego miksu sporo batalistycznych okrzyków i niskobudżetowy klip zrealizowany w zabytkowym klasztorze Mosteiro da Batalha, pełen ujęć roztańczonego zespołu, jak zwykle przebranego w historyczne kostiumy i uzbrojonego w sztandary.

Część fanów debiutanckiej płyty na wysokości mega hitu „Amor” poczuła się zdezorientowana do tego stopnia, że nad Heróis zaczął unosić się duch sell-outu. Jednak zespół stanowczo rozdzielał rolę singla od albumu – te pierwsze miały bawić dyskotekową publiczność, zjednywać przychylność radiosłuchaczy i poszerzać pole rażenia bardziej złożonemu, mniej popowemu materiałowi z albumów. „Amor” towarzyszyło kilka innych wersji kawałka – samą tylko podstawową podzielono na „Parte I” (radiowy edit) i „Parte II” (rozciągnięty do ośmiu minut finał). A były jeszcze „Versao Nocturna” – typowo klubowy, choć przyznajmy, że z dzisiejszej perspektywy topornie dość pocięty remiks ze strony B singla czy nawet wersja anglojęzyczna z podtytułem „Hap Hap Happy Day”, która pozostała bez echa.

„Wszystkie te manewry, w towarzystwie nowej zmiany obrazu: ubrania znikają rybak i purpura szat z udziałem bohaterów "Miłość", a grupa jest przedstawiona z nowych mundurów.”

Na wznoszącej się fali wielkiej popularności, przyprawionej supportami przed legendarnymi King Crimson i nie mniej elektryzującymi Roxy Music, Heróis przystąpili do prac nad albumem numer dwa. Ukończony w marcu 1983 roku longplay „Mãe” przedstawiał jeszcze inny obraz grupy. Determinacja i nieokrzesanie, decydujące o obliczu self-titled z 1981 roku, rozmyły się w programowanych bitach i bardziej lirycznych melodiach. Album nie dostarczał też jednak następcy „Amor”. Najbliżej tego była „Cachopa” – taneczna piosenka z prostym, sekwencerowym podbiciem na cztery, klangowanym basem i fascynującym rozdźwiękiem między wyciszoną zwrotką a bezpardonowym refrenem – rozwiązaniem, które powoli stawało się ich znakiem firmowym. Tym samym Heróis wkraczali niemalże do grona nowych romantyków – zwłaszcza, kiedy w klipie przywdziali białe garnitury i elegancką motorówką dopływali do wybrzeży arystokratycznego kurortu Cascais. Samo „Mãe” często uznaje się za słabszy, godny pominięcia rozdział w twórczości Heróis do Mar i… ciężko o poważniejszy błąd. Mamy tu bowiem do czynienia z – moim zdaniem – najsilniejszą albumową kolekcją kwintetu z Lizbony.

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie 6

Owszem, płyta wiązała się też ze zmianą wizerunku – Heróis byli tu zespołem o wiele bardziej niewinnym, łagodnym i poetyckim, ale też dojrzałym. Nie będę jednak ukrywał – dużą część swojego czaru „Mãe” zawdzięcza po prostu magii pierwszego utworu na płycie. „Volta P’ra Mim” („Wróć do mnie”) to piosenka, do której powracam tak obsesyjnie i kompulsywnie, jak do żadnej innej w ostatnim roku. Przepiękna, nieprawdopodobnie liryczna pętla fortepianu jest wstępem do jednej z najbardziej natchnionych kompozycji ery synth-popu, która równie dobrze może być subtelnym miłosnym wyznaniem, co jeszcze jednym symptomem saudade. Wszak „mãe” to po portugalsku „matka”, rozumiana tu jako ojczyzna i jednocześnie każda z kobiet, które przez wieki wypuszczały w morze swoich synów, wypatrując tęsknie ich powrotu. „Volta” ma swój własny muzyczny mikrokosmos, w którym karnawałową frywolność samby motywu przewodniego komplikuje niezmierzona melancholia w głosie Rui Pregala – nie sposób przy tym zatańczyć, mimo że na papierze utwór się do tego doskonale nadaje. Ale powtórzę się – dla mnie to jest kategoria piosenek, które skrywają w sobie taką tajemnicę, że nie bardzo da się to przekazać za pomocą edytora tekstu.

„Volta P’ra Mim”:

Zatańczyć na pewno da się za to przy drugiej w kolejności „Cachopie” w skróconej i chyba lepszej niż na singlu wersji. To znów rewelacyjny numer, przekładający chwytliwość ludowej przyśpiewki refrenu na język ultranowoczesnej piosenki pop. Nie ma co ukrywać, dalej na „Mãe” trudno o taki poziom finezji i niepodważalnej siły. Trudno jednak powiedzieć, że płyta na tym etapie grzęźnie w mniej udanych utworach, gdy jej dalszy ciąg rozpościera się między zimnym new romantic a la Ultravox w „Nunca Mais” a rozgrzanym disco w stylu Chic, na które trafiamy choćby w „Cinco Soldados”, utworze o symbolicznej „piątce żołnierzy”. A przecież pomiędzy znajduje się niepozorne „Adeus”, gdzie zespół dokonuje dyskretnej transformacji folkowego, akordeonowego lamentu w liryczną niemalże perłę. Jest i „Portugal”, z godną swego tytułu, najprawdziwszą pompą i fanfarami, a także finałowe „Se Fores ao Norte”, wpisujące się w trend europejskich produkcji klubowych tego okresu. „Mãe” naprawdę oferuje festiwal kreatywności Heróis do Mar, nie przestając być dziełem spójnym i zamkniętym, a jednocześnie... niedoskonałym – nie trzeba być zawodowym producentem, żeby dostrzec tu mankamenty wykonawcze czy niedociągnięcia w miksie.

„Cachopa”:

„Czarne mundury są teraz podarte i zniszczone, stając szmaty w organizmie muzyków.”

Album został jednak przyjęty znacznie chłodniej niż sensacyjny debiut, przede wszystkim pod względem komercyjnym. Przez dwa poprzednie lata Heróis zapisywali się w historii portugalskiego rocka jako „więcej niż zespół” – najpierw kontrowersyjnym, wpływowym albumem, a później wybitnym singlem, który stał się kamieniem milowym nowoczesnego, iberyjskiego popu. Oczekiwano od nich czegoś bardziej majestatycznego niż introwertyczne w gruncie rzeczy „Mãe”. Takim utworem okazał się kolejny singiel, „Paixão” – nie pierwszy w karierze Heróis i z całą pewnością nie ostatni dowód na to, że taneczną muzykę pop i patetyczne, pretensjonalne pojęcia można łączyć w sposób porywający i nieoczywisty. Po „Miłości” przyszła pora na „Namiętność” – później jeszcze usłyszymy między innymi utwory „Radość” czy „Przeznaczenie”. Ale o tym nieco dalej. „Paixão” tymczasem przywróciło Heróis portugalskim dyskotekom, zatracając się w mechanicznym rytmie a la Human League i eksplodując chóralnym, stadionowym refrenem, wprost definiującym tytułową, niczym nieskrępowaną pasję. Piosence towarzyszył frapujący klip, dobre odzwierciedlenie new-popowej mody polegającej na wciąganiu widza w swoistą grę: obnażaniu procesu powstawania dzieła, zaglądaniu za kulisy, zawarciu elementu meta. Tak jak w teledysku „Don’t You Want Me” zastawaliśmy Human League na planie filmowym i tak jak na tylnej okładce „The Lexicon Of Love” widzieliśmy suflerów zespołu ABC, również tu odbiorca stawał się uczestnikiem, podglądając muzyków podczas pracy w studiu, dopisujących linijki tekstu czy nagrywających swoje partie.

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie 7

Muzyka Heróis od dawna była już zbyt klarowna formalnie, za dyskotekowa i chwytliwa jak na rocka, ale też za bardzo przesiąknięta ideologią i niepokorna, żeby zestawiać ją z typowymi artystami środka. Zespół coraz bardziej znajdował się na ziemi niczyjej, co zazwyczaj gwarantuje dożywotnią chwałę i wielkość, ale też jest najprostszą drogą do komercyjnego samounicestwienia. W atmosferze narastającej frustracji Heróis postanowili zadać kolejny cios stosunkowo szybko – w 1984 roku na rynku dość niespodziewanie ukazała się EP-ka „O Rapto” z czterema najlepszymi piosenkami, na jakie było ich wtedy stać. I faktycznie, poza nieszczęsnym, klasycznym cytatem w „Passaro Vermelho”, jest to materiał niemal nieskazitelny. Temat przewodni mini-albumu to „Supersticioso” – utwór epatujący wściekłością, jakiej u Heróis nie słyszeliśmy od czasów pierwszej płyty. Beztroski funk zastępuje agresywne brzmienie perkusji i choć wciąż możemy mówić o synth-popie, to wystarczy popatrzeć na klip i zamkniętych w zoologicznej klatce członków Heróis do Mar w poszarpanych koszulach, żeby wyczuć skumulowaną w nich frustrację. Perłą w koronie okazuje się „So Gosto de Ti” – piękna ballada znajdująca się na przecięciu Duran Duran z „Rio” i The Smiths z self-titled.

„So Gosto de Ti”:

Jednak nawet bardzo udany mini-album nie rozwiązał podstawowego dylematu Heróis – ich braku rzeczywistego komercyjnego powodzenia; dysproporcji pomiędzy skalą muzyki a spektrum jej oddziaływania; wielkich hasłach dla niewielu ludzi. Tarcia w zespole przerodziły się w realne konflikty – gdy wokalista Pregal da Cunha i klawiszowiec Trindade jawnie zakwestionowali kierunek muzyczny, w jakim podążała grupa, chcąc obrać kurs na electro-pop, Heróis do Mar znaleźli się na krawędzi rozpadu. Gonçalves i Magalhães mieli inną wizję i na ten dyktat podjęli nawet próby z innymi wokalistami. Sytuację łagodził kolejny singlowy, letni przebój z 1985 roku – karnawałowy rock „Alegria”, balansujący dość odważnie na granicy kiczu, jeszcze jeden fantastyczny utwór w songbooku Magalhãesa. „Nic nie jest w stanie dać mi radości, nikt nie potrafi mi dać tego, czego chcę” – oto i cały tekst tego przewrotnego hymnu niezadowolenia i niedosytu, wprost eksplodującego ekstatyczną energią i latynoskim temperamentem. Może to właśnie w tym utworze i jego niecodziennej sprzeczności została najlepiej oddana natura samych Portugalczyków, na tle hiszpańskich sąsiadów postrzeganych przez większość świata jako zamkniętych w sobie melancholików. Tak czy siak, „Alegria” była następnym wspaniałym singlem tego zespołu, zwłaszcza kiedy do rachunku dopiszemy dumny bisajd „A Glória do Mundo” i świadczący o unikalności tej kapeli instrumental „Castelo de S. Jorge”, nazwany tak na cześć jednego z najbardziej znanych zabytków Lizbony (mniej więcej, jakby polski zespół zatytułował swoją kompozycję „Zamek Królewski w Warszawie”).

„Alegria”:

„Portugalia wygląda jak w więzieniu, w którym Heroes morza czuć coraz trudniejsze.”

Ale sukces „Alegrii” był – jak przystało na singla – ulotny i jesienią 1985 roku Heróis do Mar stanęli ponownie przez pytaniem o zasadność swojego istnienia. „Pięciu żołnierzy” postanowiło dać sobie ostatnią szansę i tak w listopadzie tego samego roku rozwiązali kontrakt z Polygram, a następnie wylecieli do dalekiej Azji, a konkretnie jednego z najbardziej frapujących jej zakątków – dawnej portugalskiej kolonii, Makau, sukcesywnie przechodzącej pod panowanie Chin. W 1985 roku wspomnienie portugalskiego panowania było jeszcze wciąż żywe, zwłaszcza dla Rui Pregala, który spędził w tej bogatej, orientalnej enklawie swoje dzieciństwo. Zespół zakotwiczył więc w miejscu, które nie było przypadkowe. Nie dziwi zatem, że Makau stało się świadkiem odrodzenia Heróis do Mar jako wspólnoty pięciu indywidualności, znów pracujących na wspólny rachunek. Rozbita na dwa obozy grupa została zjednoczona, a prace nad trzecim albumem szły tak dobrze, ze Heróis specjalnie przedłużyli swój pobyt w Azji.

Wraz z wydaniem płyty „Macau” otwiera się kolejny rozdział historii grupy. Heróis do Mar nie są już zwartą armią w uniformach – na okładce albumu widnieje pięć dojrzałych twarzy, oddzielonych od siebie wyraźną kreską, jakby dla podkreślenia niedawnych podziałów i autonomii każdego z członków. Okazuje się jednak, że razem są w stanie stworzyć swoje najambitniejsze dzieło – tak przynajmniej twierdziła prasa, zgodnie uznająca „Macau” za największe osiągnięcie Heróis. To kolejna konceptualna narracja, spowita w niecodziennym jak na tę grupę niepokoju i nostalgii. Nie wszystkim obrany przez grupę kierunek musi przypaść do gustu – „Macau” składa się z poważnych, dojrzałych utworów o wyraźnie rockowej ekspresji, choć był to rock daleki od klasycznych wzorców, naznaczony doświadczeniami nowej fali, pozwalający sobie na śmiałe eksperymenty brzmieniowe. Najjaskrawszym tego przykładem jest epicentrum albumu, „Revoluçao” z industrialną niemalże sekcją rytmiczną, metalicznym brzmieniem gitary, samplowaniem złowrogich odgłosów i skandowanymi wokalami w wykonaniu wszystkich członków grupy – nie bardzo wiadomo, czy to jeszcze piosenka rockowa, czy już przedsięwzięcie z pogranicza teatru i słuchowiska.

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie 8

Choć „Macau” to raczej najmniej przyjazna i najbardziej wymagająca płyta Heróis do Mar, nie znaczy to, że w całości wypełnia ją szorstka, mało melodyjna muzyka w rodzaju wyżej wspomnianego „Revoluçao”. Momentami przeciwnie – takie „Fado” to jedna z najładniejszych melodii, jakie popełnił Pedro Ayres Magalhães (przy wsparciu To Ze Almeidy), balansująca na granicy lirycznego lamentu i bohaterskiej zuchwałości. Najlepsze tu chyba pod względem samej kompozycji „So No Mar” mogłoby z powodzeniem być kolejnym singlem, gdyby usunąć je z kontekstu samego albumu. Albo nawet „Os Canhoes da Belavista” – utrzymana w minorowym nastroju, ponura szanta, brzmiąca jakby wykonywała ją załoga okrętu idącego na zderzenie z górą. Nie da się jednak ukryć, że ostateczny nastrój płyty w większym stopniu definiują chóralne, złowieszcze zaśpiewy „Sahidy”.

„Fado”:

„Bohaterowie na scenie nadal zamieszkują inny wymiar. W prawdziwym życiu, zamieszkujące zróżnicowane.”

W ojczyźnie longplay został odebrany euforycznie – panowało odczucie, że Heróis do Mar wrócili z dalekiej podróży nie tylko dosłownie, ale też pod względem artystycznym, nagrywając w końcu album dorównujący rozmachem i aspiracjami legendarnemu debiutowi. Będący na fali wznoszącej zespół nagrał kolejny letni przebój – w 1987 roku był to „O Inventor”, utwór pobrzmiewający melodyjnym funkiem a la Prince z połowy lat osiemdziesiątych (np. „Pop Life”). Ale ożywienie w obozie Heróis okazało się krótkotrwałe. Ledwie kilka miesięcy później kolegów opuścił Almeida, który wybrał etat producenta telewizyjnego i definitywnie zakończył karierę artystyczną.

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie 9

Nic zatem dziwnego, że kiedy Heróis rozpoczęli prace nad swoim czwartym krążkiem w podlizbońskim Cascais, poczucie dezintegracji było więcej niż silne. Po odejściu To Ze, który zdążył jeszcze wnieść pewien wkład w nową płytę, o zespół otarła się cała plejada perkusistów. Mniejsza o ich jakość – grupa straciła po prostu swoje poczucie równowagi. W tej sytuacji produkcji albumu podjął się Trindade. Zadanie miał jednak trudne, wśród pozostałych członków coraz mniej było pasji dla Heróis do Mar. Magalhães – jak by nie patrzeć, koło zamachowe zespołu – swoją uwagę przenosił na dużo nowszy, obiecujący projekt Madredeus. Grupa, którą Pedro Ayres założył wspólnie z klawiszowcem Rodrigo Leao jeszcze w 1985 roku, postanowiła łączyć tradycyjną muzykę portugalską z wpływami world music. Wydany właśnie w 1987 roku debiut, „Os Dias da Madredeus”, był ledwie wstępem do naprawdę dużej kariery, której zwieńczeniem okazał soundtrack do „Lisbon Story” Wima Wendersa (na tym etapie, co ciekawe, w składzie grupy był już też inny muzyk HdM, właśnie Trindade). W swoje mniej lub bardziej istotne projekty zaangażowali się też Pregal da Cunha i Gonçalves.

„O Inventor”:

Efektem była płyta, przed którą prawdopodobnie Heróis uciekli w 1985 na Makau – album pozbawiony tego charakterystycznego żaru i niezwykłości, jakie biły z wszystkich wcześniejszych produkcji zespołu. Zamiast tego płyta dostarczała poprawnych, dość nudno brzmiących piosenek, nie wywołujących szczególnych emocji. Było to naturalnym następstwem zaniku zespołowej chemii – członków Heróis niewiele już ze sobą łączyło, a różnice w poglądach na to, jak ma wyglądać płyta, były tak wyraźne, że ostatecznie skończyło się na albumie, z którego nikt nie mógł być w pełni zadowolony. Nawet jego tytuł, „IV”, sugerował pewną obojętność względem wyprodukowanego krążka. Znamienne zresztą, że samodzielnym kompozytorem całości materiału był Gonçalves – tak jakby Magalhães faktycznie całą swoją artystyczną energię kumulował już dla Madredeus.

Do jaśniejszych punktów schyłkowego okresu Heróis do Mar należy na pewno singiel „Eu Quero” – wyluzowana pop-rockowa piosenka, w niektórych elementach dość celnie antycypująca mające nadejść za dwa lata „Kinky Afro” Happy Mondays. Może dałoby się znaleźć kilka innych, mniejszych plusów – nie miało to jednak szczególnego znaczenia. W październiku 1989 roku Heróis do Mar dali swój ostatni koncert, a prace nad piątym, konceptualnym albumem nie zostały podjęte.

„Ale nie ma pojęcia, nie ma celu, nie ma ochoty prowadzić mas, plemię, nigdzie.”

Zespół nigdy nie ogłosił swego rozpadu. W 1990 roku wydał oświadczenie, w którym informował o rocznej przerwie, po blisko dekadzie działalności, zagraniu osiemdziesięciu koncertów i wyprodukowaniu około pięćdziesięciu utworów. Pregal, Magalhães i Gonçalves informowali też o odejściu z grupy Carlosa Trindade. Pisali również: „Zespół postanowił wydać album o nazwie Cisza i spędzić cały rok w refleksji i odpoczynku”.

28 marca 2013 roku portugalskie media obiegła wiadomość: 30 listopada Heróis do Mar wystąpią w oryginalnym, pięciosobowym składzie w Pavilhao Atlântico w Lizbonie. Będzie to pierwszy koncert zespołu od 23 lat. Nie są planowane inne występy.

10 kwietnia 2013 roku koncert został odwołany.

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie 10

Notka od autora:

Informacje na temat zespołu pozyskałem z portugalskich serwisów i blogów poświęconych tamtejszej muzyce oraz historii zespołu dołączonej do wydawnictwa „Heróis do Mar 1981-1989” (wyd. EMI Music Portugal 2011), której autorem jest Jorge Pereirinha Pires. Nie znając języka portugalskiego, w obu przypadkach nieocenionym wsparciem okazał się serwis Google Translate. Zdaję sobie sprawę z ułomności tej metody i każdy otrzymany wynik brałem w odpowiednio szeroki nawias, lepszego sposobu jednak nie posiadłem. Niemniej jednak oczywiście liczę się z możliwością wypaczeń, nadużyć i nadinterpretacji, które mogły się wkraść do tekstu, z góry dziękując bardziej ode mnie obeznanym osobom za wszelkie uwagi merytoryczne. To samo dotyczy wiedzy na temat samej Portugalii, której całościowych dziejów nigdy nie studiowałem, pozwoliłem sobie jedynie zorientować się w kluczowych dla opowiadanej tu historii wątkach tak, by lepiej nakreślić ważne dla Heróis do Mar konteksty społeczne, polityczne i kulturowe. Nie sposób pominąć ich, gdy mowa o zespole wciąż wzbudzającym od ponad trzech dekad – w tym ponad dwóch po zawieszeniu działalności – tak silne emocje, czego dowodem są choćby dyskusje o dzisiejszej i wczorajszej Portugalii, toczone pod każdym niemal klipem grupy umieszczonym na YouTube. Choć niewątpliwie nie one były pierwotną inspiracją do napisania tego rekordowo długiego w mojej dziesięcioletniej „pisarskiej” karierze tekstu. Tym, którzy dotrwali do tego miejsca: obrigado!

Zdjęcie Heróis do Mar: miłość, radość i przeznaczenie 11
Kuba Ambrożewski (14 sierpnia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Simon3rd
[17 września 2013]
Gratuluję tekstu,a teraz naprawdę czas na Hiszpanię! Ktos w końcu musi powiedzieć, że mecano, Golpes Bajos, El Ultimo de la Fila, Gabinete Caligari itd to są wielkie zespoły. Ze wskazaniem oczywiście na ten pierwszy najbardziej, bo tylko Aidalai to u nich średnia płyta. A dalej są przecież jeszcze Kaka Deluxe, Aventuras de Kirlian (!), Los Nikis itd... Hiszpania jest wielka.
A z Heroes del Silencio to jest ciekawa sprawa. Pomimo tego, że uosabiają sobą praktycznie wszystko, co jest dla mnie nie do przyjęcia w rocku (sprawdźcie okładkę ostatniej płyty woklaisty), to ich single mają jakis nieodparty urok i przyciągają do siebie każdego, komu im sie je puści (ze mna na czele). Mar de Adentro? Check! Dejame? Check!
Gość: PS nzlg
[29 sierpnia 2013]
no, jest taki blues, żeby zrobić zestawienie najlepszych utworów pewnego hiszpańskiego zespołu, których w swoich najlepszych momentach brzmiał jak skrzyżowanie ABBY z Fleetwood Mac <palacz>
kuba a
[28 sierpnia 2013]
Paweł Sajewicz w mojej skromnej asyście przekopał się przez sporą część hiszpańskiej muzyki tego okresu, ale obawiam się, że mamy innych faworytów niż autorzy "Entre dos Tierras" :) Piszę to również po to, żeby zmotywować naszego sympatycznego hagiografistę do pracy.
Gość: ktoś tam z dawien dawna
[28 sierpnia 2013]
No to teraz czekamy na artykuł o Heroes Del Silencio! Dla odmiany - z Hiszpanii.
Gość: Kuba a nzlg
[15 sierpnia 2013]
Ale to dosc istotne, by w tym akurat przypadku nakreslic kontekst. Swoja droga co poza niezrecznoscia wychwycona przez Marcina sie nie zgadza? Pytam rowniez po to, zeby samemu wyprowadzic sie z bledu, moze z jakichs zlych zrodel korzystalem. Pozdrawiam.
Gość: Karl
[15 sierpnia 2013]
Wszystko byłoby dobrze, gdyby skrócić ten tekst i wydobyć esencję. Za długi, ciężko się czyta. I też fragment związany z historią Portugalii i Antonio Salazarem średnio się zgadza z faktami, lepiej jak Pan już piszę tylko o muzyce :-). Pozdrawiam i mimo wszystko dzięki za tekst!
jjsz
[15 sierpnia 2013]
Volta P'ra Mim - kolejny zaginiony kawałek Kreesu
kuba a
[14 sierpnia 2013]
Right. Końcówka tego zdania jest faktycznie za mocna. Przepraszam pana Salazara i czytelników za to nadużycie. Dzięki i pozdrawiam!
Gość: Marcin
[14 sierpnia 2013]
"Portugalia była uwięziona w światopoglądowej konserwie, katolicko-nacjonalistycznej doktrynie Antonio Salazara – dyktatora rządzącego krajem przez blisko czterdzieści lat, jawnie sympatyzującego z całą resztą faszystowskich reżimów."

Co za bzdury. Można się spierać czy Salazar był faszystą (wg mnie miał poglądy chrześcijańsko-społeczne), ale jawnie nie odwoływał się do poglądów faszystów, wręcz je krytykował (ale zdanie mówi, że odwoływał się do "całej reszty rządów faszystowskiech"!). Za Salazara Portugialia była neutralna, ale raczej wspierała aliantów, a później wstąpiła do NATO.

Serdecznie Pozdrawiam!
Gość: krisss
[14 sierpnia 2013]
wow, szacun, Kuba :)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także