Przełamując fale, czyli dziesięć lat undergroundu

Zdjęcie Przełamując fale, czyli dziesięć lat undergroundu

Nowy Jork lat osiemdziesiątych to specyficzny mikroklimat, którego najważniejszym czynnikiem była, by użyć języka utożsamianej z nią klasy robotniczej, postawa „go get it”, polegająca na artystycznej samorealizacji wbrew niesprzyjającym warunkom ekonomicznym i kulturowym. Na gruncie sztuk plastycznych jej głównym przedstawicielem był – kultowy obecnie – Jean-Michel Basquiat, którego prymitywistyczno-ekspresjonistyczny dorobek podzielił bywalców galerii na dwa opozycyjne obozy (w wyreżyserowanym przez Juliana Schnabela filmie biograficznym o artyście w rolę Andy’ego Warhola wcielił się sam David Bowie, a jedną z drugoplanowych postaci zagrała Courtney Love). Podobnie spontaniczny charakter miało tak zwane „kino transgresji”, skupiające czołowe postacie lokalnej kontrkultury i estetycznych ekstremistów. Filmy tego nurtu, kręcone kamerą Super 8 przy minimalnym wkładzie finansowym w czasie, gdy Ronald Reagan próbował zaradzić gospodarczej recesji i wysokiemu bezrobociu, stanowiły doskonały manifest samowystarczalności sztuki; kultura miała tworzyć sferę autonomiczną, niezależną od wahań wskaźników PKB i PNB. Jednocześnie (to jest na początku lat osiemdziesiątych) w muzyce nadal trwała i rozwijała się scena no wave, z założenia pozostająca w konflikcie z hegemonią new wave. Te dwa niezależne wątki (filmowy i muzyczny) powiązał ze sobą Richard Kern, jeden z czołowych – obok teoretyka nurtu kina transgresji, Nicka Zedda – reżyserów ze środowiska nowojorskiego undergroundu. Filmografia Kerna to nie tylko kronika niespokojnych czasów, lecz także wunderkamera pełna barwnych osobowości, a z perspektywy muzycznej – panoptikum fascynujących zjawisk muzycznych, które istniały tylko tam i wtedy, a obecnie docierają do nowego, szerszego audytorium. To idealna okazja, by przyjrzeć się dorobkowi sceny nowojorskiej lat osiemdziesiątych w sposób bezzałożeniowy i z odpowiednim dystansem. Przewodnikiem po tym gabinecie osobliwości był nam, zebranym 26 marca w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, sam Richard Kern – człowiek, który poznał bohemę stolicy wschodniego wybrzeża od kuchni i na tym fundamencie zbudował swoją karierę.

W pogoni za Lydią

„Chciałem wkurzyć wszystkich, wnerwić tłum hipsterów” – powtarza Kern jak mantrę przez całe spotkanie przy Pańskiej, balansując na cienkiej granicy między autoironią a banałem. A może to pokora i wdzięczność wobec innych artystów nie pozwalają mu interpretować swoich filmów w wielkich słowach? Punktem wyjścia dla jego twórczości była bowiem Lydia Lunch – wedle reżysera „punkowa bogini”, obiekt jego fascynacji jeszcze na długo przed przeprowadzką do Nowego Jorku (Kern urodził się i wychował w Północnej Karolinie). Lunch już w drugiej połowie lat siedemdziesiątych działała jako frontwoman formacji Teenage Jesus & the Jerks, uznawanej za pierwiastek sceny no wave, a grającej atonalny i arytmiczny noise z saksofonowymi wtrętami Jamesa Chance’a. Kern poznał Lydię przez Davida Wojnarowicza, wszechstronnego nowojorskiego artystę i jednego ze swoich kluczowych aktorów. Spotkanie zaowocowało koncepcją współpracy; Lunch miała wystąpić po obu stronach kamery, być zarówno postacią z ekranu, jak i kompozytorką ścieżki dźwiękowej. Z pomocą przyszli jej Lucy Hamilton (gitarzystka, klarnecistka i jedna czwarta grupy Mars), Thurston Moore i – last but not least – J.G. Thirlwell vel Foetus, znany też między innymi jako Clint Ruin.

Klub winowajców

Wspólny wysiłek Lydii Lunch i Lucy Hamilton zaowocował wydawnictwem, które ukazało się w 1985 roku. Już sam tytuł EP-ki, „The Drowning of Lucy Hamilton”, sugeruje minimalistyczną, dark jazzową zawartość – innymi słowy, efekt końcowy stanowił doskonały soundtrack do filmu. Kern wykorzystał muzykę duetu w „The Right Side of My Brain”, wczesnej krótkometrażówce z główną rolą Lunch i gościnnym udziałem Henry’ego Rollinsa. Oniryczna ścieżka dźwiękowa stanowi jednocześnie uzupełnienie i przeciwwagę dla erotycznego monologu głównej bohaterki, której fantazje wypowiadane sauté brzmiałyby drętwo i groteskowo.

Inne, być może najbardziej konfrontacyjne oblicze niegdysiejszej wokalistki Teenage Jesus & the Jerks ujawnia projekt Clint Ruin & Lydia Lunch, któremu soundtrack zawdzięcza film „Goodbye 42nd Street”. Nakręcony za, bagatela, 20 dolarów, stanowi zapewne jedno z najtańszych dokonań cinéma vérité w historii kinematografii; oto neutralny obserwator przechadza się tytułową ulicą, mijając kolejne kina exploitation. W 1988 duet wydał EP-kę „Stinkfist”, łączącą rytmiczną agresję i potężne brzmienie gitar charakterystyczne dla wczesnych Swans z organicznym industrialem spod znaku Einstürzende Neubauten. W finałowym kawałku „The Crumb” wokalnie i instrumentalnie udziela się sam Thurston Moore, który w tym samym roku spotkał się z Richardem Kernem na planie teledysku do „Death Valley ‘69” (utworu, notabene, napisanego i nagranego przy udziale Lunch i Thirlwella).

Nic dziwnego, skądinąd, że materiał ze „Stinkfist” nasuwa skojarzenia z wczesnym dorobkiem Swans – w 1987 Foetus nagrał album z ówczesnym perkusistą tej grupy, Rolim Mosimannem. Płyta „Dirtdish” ukazała się pod szyldem Wiseblood. Na debiutanckim długograju duet stworzył kolaż złożony z sampli, smyków, klawiszy, trąbki i partii perkusyjnych, brzmiących niekiedy (przypadek „Where Evil Dwells”) jak seria z karabinu. Kombinacja tych elementów dała niejednorodny estetycznie rezultat, wypadkową industrialu i ironicznych odwołań do hard rocka i bluesa. Kawałki Wiseblood można usłyszeć w dwóch filmach Kerna z serii „Manhattan Love Suicides”: „Woman at the Wheel” i „I Hate You Now”. Jednak wspólne przedsięwzięcia J.G. Thirlwella i innych wykonawców to raptem wierzchołek góry lodowej (jeśli ten niezgrabny frazeologizm odnieść do całości jego dorobku). Nasz człowiek-zagadka najwięcej spłodził jako – nomen omen – Foetus.

Niebo nad Nowym Jorkiem

James George Thirlwell (dosłownie) niejedno ma imię – ba, ma ich z kilkanaście. W czasach kina transgresji przybierał je i zmieniał z nonszalancką częstotliwością, a materiał z tego okresu zgromadził na kompilacji „Sink”, wydanej w 1989 pod pseudonimem Foetus. Składanka ma na poły pastiszowy, na poły kabaretowy charakter, innymi słowy – stanowi punkt wyjścia dla formuły, która została rozwinięta w duecie z Mosimannem.

W świetle tak częstej i regularnej współpracy reżysera z Thirlwellem łatwo dojść do wniosku, że filmografia Kerna to w istocie praca zbiorowa. Wszak ile wart byłby absurdalny i nieudolny estetycznie film „Stray Dogs”, gdyby akcji nie wtórował dowcipny, doskonale dozujący dramaturgię utwór „Diabolus in Musica”? To swoiste joint venture dwójki artystów rodzi pytanie o korzenie sceny no wave’owo-undergroundowej, tworzonej tak przez rodowitych nowojorczyków, jak i wewnętrznych i zewnętrznych migrantów. Pochodzący z Melbourne Thirlwell osiedlił się w Nowym Jorku dopiero w latach osiemdziesiątych, jednak wywarł niezwłoczny wpływ na scenę muzyczną tego ośrodka. Dla niektórych, jak choćby dla Vincenta Gallo (zaczynającego w zespole Gray, założonym przez Basquiata), przeprowadzka do downstate New York stanowiła przepustkę do wieloletniej i owocnej kariery. Sam Richard Kern mówił na spotkaniu w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, że marzył o tym, by wyjechać do stolicy wschodniego wybrzeża i zostać tam na stałe. Kwestią dyskusyjną pozostaje, czy nowojorska kontrkultura lat osiemdziesiątych charakteryzowała się dużą siłą oddziaływania – pewne jest jednak, że miała siłę przyciągania.

Odpływ i rejs

Co pozostało nam z relacji między sceną no wave (i jej epigonami) a kinem transgresji? W latach dziewięćdziesiątych Richard Kern kontynuował swoją pasję, tworząc raz surrealistyczne („Horoscope”, 1991), raz dokumentalne („The Sewing Circle”, 1992) krótkometrażówki. Z początkiem ostatniej dekady XX wieku podjął współpracę z głoszącą sprzeciw wobec konsumpcjonizmu grupą Cop Shoot Cop, kolejnym spadkobiercą brzmienia wczesnych Swans. Nie omówiłam poza tym dorobku kilku ważnych no wave’owych zespołów, które Brian Eno wyróżnił na składance „No New York”, wydanej jeszcze w 1978 roku: Contortions, Mars i DNA, a o Teenage Jesus & the Jerks zaledwie wspomniałam. Niemniej, to wydawnictwo stanowi chyba najlepsze wprowadzenie do muzyki no wave, będącej wówczas w stadium rozkwitu.

Na koniec warto zastanowić się nad proporcjami: w jakim stopniu nowojorski ruch undergroundowy wyrażał szczery bunt, a ile było w nim zwykłej pogoni za rozgłosem? Sam Richard Kern skutecznie uchylał się od odpowiedzi na to pytanie. Na początku spotkania zwierzył się, że dorastał w okolicy opanowanej przez dilerów narkotykowych. Figura retoryczna? Być może. Zwłaszcza że jego młodzieńczy idole, zespół Sex Pistols, autentyzmem nie grzeszyli. Z drugiej strony, udało mu się zabezpieczyć i uzupełnić dorobek kilku fascynujących postaci – a za to niewątpliwie należy mu się szacunek.

Anna Szudek (22 kwietnia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także