Screenagers Take Away: Banda dziwaków

Zdjęcie Screenagers Take Away: Banda dziwaków

Po trzech latach na łamy Screenagers powraca najbardziej luźny cykl wywiadów po tej stronie internetu. W premierowym odcinku nowej serii, zwierzamy się z naszych lęków oraz rozmawiamy z największą nadzieją brazylijskiego popu i jedną z singlowych sensacji stycznia – Dorgas.

Rozmowa z Lou Reedem

Wywiady, które przeprowadziłem dla Screenagers, można policzyć na palcach jednej ręki, a jeśli wyłączyć z kategorii wywiadu luźne rozmowy przy piwie, to – o ile mnie pamięć nie myli – po prostu na dwóch palcach. Tak się jednak złożyło, że i pogawędka z doktorem Robertem Losiakiem, i wywiad z Krystyną Prońko doczekały się naprawdę fajnego przyjęcia, i wiele razy odbierałem propsy na konto mojej, rzekomo niezłej, zdolności konwersacji. Prawda jest jednak taka, że KOMPLETNIE nie potrafię robić wywiadów i nawet nie próbuję wyobrazić sobie sytuacji, w której miałbym usiąść do, ustawianej na wariackich papierach, rozmowy, o której dowiedziałbym się chwilę wcześniej – bo jest taka opcja, trzeba kogoś tam zastąpić – i w sumie nic nie wiem o artyście, ale spoko trochę poczytam o nim w necie, posłucham jakichś płyt, będzie okej. Chcę powiedzieć, że właśnie zdolność działania w terenie, na żywioł, w ogniu akcji, odróżnia dziennikarza od redaktora. Ale mnie nawet tych moich kilka bezpiecznych quasi-wywiadów zawsze smuciło. Mogę się tłumaczyć na dwa sposoby, tzn. z pozycji poetyckich (a) i prozaicznych (b).

(a): Tych kilka rozmów, które przeprowadziłem z artystami – i nie myślę tu wyłącznie o rozmowach zamienionych w wywiady – wspominam z dużą, skierowaną na siebie samego odrazą i z lękiem. Wywiad w moim wykonaniu to mieszanka strachu, poczucia podległości i, na samym końcu, niby przyjemnej, ale przede wszystkim panicznej ekscytacji. Czasem budzi mnie w koszmar: po jednej stronie stolika siedzę ja, po drugiej LOU REED. Kiedy się przedstawiam, LOU pyta skąd jestem. Mówię, że z Polski, na co on odpowiada: „Zdaje się, że NIE JESTEŚ Piotrem Kaczkowskim”. Indaguję, czy to jakiś problem. „Dla niego zawsze mam czas”, rzuca pogardliwie LOU REED. Potem próbuję zapytać o Velvet Underground, ale on chce mówić tylko o „Lulu”. Na każde moje pytanie odpowiada, że „Lulu” to najlepsza płyta jaką ktokolwiek kiedykolwiek nagrał. Ktokolwiek. Kiedykolwiek. Wypowiada te słowa osobno, a ilekroć je wypowiada, kamera snu kadruje wyłącznie jego usta, sczerniałe zęby i siny język. Ktokolwiek, kiedykolwiek. A potem LOU REED wyjmuje spod stołu gitarę i odgrywa mi cały. dwupłytowy. album. Zgroza, zgroza.

Z drugiej strony jest wytłumaczenie prozaiczne (b): jestem po prostu nieśmiały.

Ostatnio zaproponowałem koleżankom i kolegom z redakcji nową formułę tworzenia tekstów na Screenagers. Może zamiast spekulować dlaczego muzyka naszych ulubionych artystów brzmi tak i tak, warto byłoby ich prostu zapytać? Ostatecznie, co my tutaj wiemy o kulisach sztuki? Że coraz częściej słuchamy płyt w warunkach urągających godności twórców, to jest jedna sprawa. Potrafimy bez mrugnięcia okiem wyabstrahować z kompletnego dzieła kilka melodii, i napisać o nich, że nie żrą, kiedy przecież taki odbiór pozbawia dzieło wymiaru emocjonalnego, osobistego (tak dla potencjalnego odbiorcy, jak dla artysty), uniemożliwia mu komunikację w bardziej złożonym języku, niż tylko poprzez ścianę szumów i rozmów, za pomocą gównianych słuchawek, w przestrzeni korporacyjnego open-space’a. Po drugie zaś, jeśli nawet wnioski płynące od źródła nie są ciekawsze niż nasze wybujałe interpretacje, przynajmniej cytatami można w łatwy sposób zapełnić kilka kolumn tekstu.

Po co o tym wszystkim piszę? Jadę Polskim Busem na trasie Warszawa Wrocław, to jest 6 godzin podróży w śnieżycy, więc po prostu zabijam czas. Mógłbym teraz na przykład opowiedzieć anegdotkę: moja matka weszła do pokoju, kiedy pakując się słuchałem albumu inc. Akurat leciało „Angel”, a matka stanęła w drzwiach i przejęta zapytała, co tak cyka. Cyka? No, muzyka mamo. Ale matka nie była przekonana. Drążyła: czy to cykanie aby na pewno jest częścią kompozycji? Tak. Aha. Matka postała jeszcze chwilę w drzwiach i, na odchodne, rzuciła tylko: „Bo myślałam, że coś się zepsuło”.

W gruncie rzeczy, wspominam inc. nie przypadkiem. Projekt braci Aged, na którego debiutancką płytę czekaliśmy chyba ze trzy lata, przypomina mi bohaterów tego tutaj tekstu. To znaczy nie mnie i matkę, ale członków brazylijskiego zespołu Dorgas. Jeśli ta nazwa nic wam nie mówi, to odsyłam do singla, „Hortencia”, który opisałem, ku dziko-entuzjastycznej reakcji reszty redakcji, w styczniu. Nie będzie więc przesadą stwierdzić, że Dorgas z miejsca stali się naszymi pupilami, a fakt, że nigdzie w internecie nie znajdziecie żadnych informacji na ich temat, tym bardziej uzasadnia potrzebę sięgnięcia do źródła.

Rozmowa z Gabrielem Guerrą

Na Dorgas po raz pierwszy zwróciłem uwagę dwa lata temu, kiedy opublikowali na bandcampie kompletnie niesinglowego singla, „Loxhanxha”. Brazylijska scena niezależna była wówczas zdominowana przez gitarowe zespoły, które przepuszczały tradycję tropikalistów (Caetano Veloso) albo mangue bitu (Chico Science) przez garażową lub poetycką wrażliwość, a ja, z uporem godnym lepszej sprawy, szukałem zrębów melodii w tych smutnych piosenkach smutnych panów. Dorgas mieli wszelkie predyspozycje żeby dołączyć do peletonu rockistów – na debiutanckiej epce zaprezentowali się wprawdzie jako biegli instrumentaliści, ale zapatrzeni w niemodny już wówczas postrock, i chociaż ich „Verdeja Music EP” mignęła mi jeszcze w 2010 roku, dopiero „Loxhanxha” sprawiła, że poważnie zastrzygłem uszami. Na przestrzeni ledwie pół roku muzyka kwartetu przeszła poważną ewolucję – post-rock wciąż stanowił formalny szkielet, ale uzupełniony miękkim, dżezawo-house’owym feelingiem i minimalistycznymi melodiami.

Zatrzymałem to drobne odkrycie dla siebie, przeświadczony, że dopiero album zweryfikuje ewentualny hajp, ale Dorgas przez kolejne dwa lata wydali zaledwie dwa singlowe follow-up’y „Loxhanxhy”. Kiedy w styczniu ukazała się „Hortencia” nie miałem już powodu, by dalej zwlekać. Z kwartetu sprawnych instrumentalistów, chłopaki przeobrazili się w kompozytorów najbardziej frapującego obecnie brazylijskiego sophisti-popu. Czy oni sami myślą o tym w ten sposób? Bogu dzięki jest Facebook Chat, więc mogłem zapytać.

„Materiał na debiutancki album zaczęliśmy pisać w 2011 roku, po wydaniu singla Grangongon, ale to był bardzo świadomy proces, wiedzieliśmy, że celujemy w płytę o popowej strukturze (praktycznie wszystkie piosenki wykorzystują prosty układ zwrotka-refren)”, odpisał mi, równie podekscytowany co ja, Gabriel Guerra, lider zespołu. „Nasze wcześniejsze utwory, takie jak Loxhanxha, miały po osiem minut i sporo ludzi myślało, że Dorgas jest jakimś supereksperymentalnym zespołem. My chcieliśmy zrobić album inaczej, więc przyjęliśmy metodę opartą na byciu świadomym, nie roztkliwianiu się nad pomysłami, celując zawsze w rozwiązania proste i skuteczne. Nagranie debiutu zajęło nam sporo czasu, więc nie mogę powiedzieć, że on w pełni oddaje to, jak chcielibyśmy robić muzykę dzisiaj. Ale oddaje to, co działo się na przełomie 2011 i 2012 w małym zespole, który dopiero odkrywał czym tak naprawdę chce być”.

Trudno napisać o pilotującym album singlu, „Hortencia”, że to czystej wody pop. Na korytarzach biurowca Screenagers słychać głosy, że sporo tu Dismemberment Plan, King Crimson z okresu „Discipline” albo Teen Inc. (co ciekawe, zapytany o to, Guerra przyznał, że Teen Inc., ani nawet inc., nie zna), czyli o szturmie na chartsy można raczej zapomnieć.

Guerra: „Myślę, że nagrywając album, zdaliśmy sobie sprawę na ile nie jesteśmy takim popowym zespołem. Jeśli posłuchasz płyty uważnie, okaże się, że jest na niej wiele współbrzmień i tekstur, które są nieakceptowalne dla bardziej popowo-zorientowanych grup. Większość ludzi powie, że album jest kurewsko dziwny, a ja się z nimi zgodzę, bo my zawsze tworzymy w kontekście, który obrazuje dziwność muzyki, nie tylko w sensie muzycznym, ale też strukturalnym… Więc to daje fajny efekt końcowy, coś jakby porażkę bandy dziwaków, którzy próbowali być popowi.”

Pytam o „Hortencię” kolegę, który zna się na tych wszystkich akordach i aleatorykach. Chciałbym potwierdzić, że to, co słyszę w singlu Dorgas, nie jest tylko efektem mojego nieobycia. Michał potwierdza mailowo: „Brzmi to, bo ja wiem, bitonalnie? jakby gitarzysta grał w innym KLUCZU. można chyba nazwać to dysonansami”. Z muzyką brazylijską jest bowiem taka sprawa, że wydała kilku popowych wizjonerów o zupełnie postrzelonym podejściu do melodii, harmonii, no do kompozycji po prostu. Aż chciałoby się widzieć w Dorgas następców Lo Borgesa, i chciałoby się z ich przykładu wyciągnąć – a minori ad maius – wnioski na całą brazylijską scenę indie. Okazuje się jednak, że w takim stawianiu sprawy byłoby sporo życzeniowego fałszu.

Guerra: „Lubimy lekką stronę życia, nawet działając w kontekście indie, zawsze podobały nam się rzeczy w stylu Pata Metheny’ego, Steely Dan, Larry’ego Carltona, Joni Mitchell z lat 70., lubimy nawet takich tandetnawych artystów jak David Sanborn… Ja jestem też producentem i didżejem deep-house’owym, więc wnoszę ten element do zespołu. Verdeja jest świetnie wyszkolonym gitarzystą jazzowym. Gra w stylu Johna Scofielda, a tego się często w zespołach indie nie spotyka. Wydaje mi się, że muzycy indie pojmują jazz bardziej tradycyjnie, żaden z moich znajomych nie słucha jazzu z lat 80., może ze względu na brzmienie Yamahy DX7S w każdym nagraniu z tamtych lat, ale to nie zmienia faktu, że one są świetne. Ostatnio sporo hipsterów jara się prog-rockiem i psychodelią, więc wydaje mi się, że fusion będzie kolejnym trendem. Ale to wszystko jest dziwne, ukształtowały nas różne rzeczy, i kiedy w wieku piętnastu lat słuchałem Gang Of Four i Minuteman, nie przypuszczałem, że kiedyś będę ekscytował się albumem Blood Sweat & Tears”.

W świetle tego, co o wywiadach napisałem na wstępie, możecie sobie wyobrazić, że nawet fejsbukowa wymiana wiadomości była dla mnie stresującym doświadczeniem („jak dobrać pytania?”, „jak zagaić, żeby nie wyszło naiwnie?” itd. Wiem, nie jestem do końca zsocjalizowany), jednak z każdym kolejnym nazwiskiem powoływanym przez Guerrę, stres ustępował miejsca niemałej podjarce. Metheny, Mitchell, Steely Dan? Serio? Mógłbym pomyśleć, że ten wąsaty oryginał kpi ze mnie – bo nagłe porozumienie serc, które się między nami, a za pośrednictwem Fejsa, nawiązało, było kompletnie nieprawdopodobne. Gdybym chciał skomponować dla Dorgas line-up wymarzonych wzorców, sięgnąłbym pewnie po te właśnie marki. Gdybym miał zasugerować chłopakom jakiś kierunek rozwoju, powiedziałbym: „Nagrajcie popowy album i zepsujcie go po drodze”. Nie jest to jakoś szczególnie oryginalne w świecie, w którym mieliśmy już „Before Today”, „Friend Of The Night” i „Fountains”, w którym Todd Rundgren nagrywa tribute album dla Roberta Johnsona i nazywa go „Todd Rundgren’s Johnson”. Nie jest, z tym jednym zastrzeżeniem, że ani Ariel Pink, ani bracia Aged, ani nawet Chaz Bundick (w swoich najbardziej wyluzowanych momentach), nie urodzili się w Brazylii i nie mają we krwi saudade. Ale stosunek samego Guerry do tradycji Música Popular Brasileira, tej dzisiaj i tej sprzed 30 lat, okazał się cokolwiek ambiwalentny. Z jednej strony szef Dorgas podkreślił wyraźnie, że ich inspiracje, a przez to również skillsy, raczej nie mają precedensu na młodej scenie indie. Z drugiej, Guerra nie był tak znowu skory do padania w pokłonie przed klasycznym MPB.

„Tradycja Música Popular Brasileira jest pełna absurdów i sprzeczności. Ona pomogła stworzyć pewien fałszywy nacjonalizm, bo w kraju, w którym rząd zawsze ucieka się do populizmu, ludzie stają się dumni z bycia Brazylijczykami. Co w odniesieniu do muzyki jest po prostu idiotyczne. Zdarzyło się raz, że odmówiono nam występu na jakimś festiwalu, bo nie byliśmy wystarczająco brazylijscy…* Takie rzeczy ciągle się dzieją ze względu na fakt, jak sądzę, że tradycyjni wykonawcy MPB jak Caetano Veloso czy Chico Buarque byli zawsze związani ze społeczną historią Brazylii, i ludzie tutaj ciągle ich mitologizują. Nie zrozum mnie źle, ja kocham ich muzykę, ale nie ma nic gorszego niż rozmowa z fanem Chico Buarque, który uważa, że termin real music/real art ciągle funkcjonuje”.

„Brazylijska scena muzyczna stopniowo się polepsza”, ciągnął, gdy zapytałem wprost, co sądzi o tamtejszym indie. „W zeszłej dekadzie dominował gówniany miks rocka z tradycyjną brazylianą. Był taki zespół, Los Hermanos**, który z jednej strony entuzjastycznie wykorzystywał MPB, ale z drugiej strony reprezentował inteligencję z wyższej klasy średniej, której pełno w brazylijskich koledżach” (Guerra pisze „inteligentsia”, co może oznaczać elitę, ale jemu wyraźnie chodzi o nabranie drwiącego dystansu. Może ma na myśli wykształciuchów?). „Dzisiaj natomiast do obiegu trafia sporo dziwnej muzyki. W Brasilii czy Espirito Santo jest np. Laja Records, która wydaje sporo fajnego hardkoru. W Rio coraz popularniejszy jest experimental/noise/free jazz/improv – do tej sceny należą zespoły takie jak Chinese Cookie Poets (ich perkusista, Renato Godoy, jest naszym inżynierem dźwięku i zmiksował naszą płytę) – oraz cała scena Plano B/Quintavant. W Sao Paulo masz coś, co się nazywa globaltech/ghettotech, wydawane między innymi przez Avalanche Tropical. To wszystko jeśli chodzi o indie, ale przecież jest jeszcze tecnobrega w Para albo gangstabrega na prowincji w Bahia”.

Ta wyliczanka anonimowych dla mnie scen i wytwórni daje się ciekawie zinterpretować. Tak jak Brazylia jest krajem bodaj największych na świecie dysproporcji społecznych, tak w przemyśle muzycznym istnieje dysproporcja pomiędzy wydajnością rynku, a jego rozmiarem. W końcu mówimy tu o piątym pod względem wielkości państwie na świecie, w którym – jak sam przyznaje Guerra – nawet zorganizowanie ogólnokrajowej trasy jest sporym wyzwaniem finansowym i logistycznym. A to wszystko w kontekście chyba najbardziej futurystycznych mechanizmów dystrybucji muzyki, to znaczy w sytuacji, w której dosłownie każdy młody zespół dobrowolnie oddaje swoją twórczość za darmo w internecie, a ministrem kultury jeszcze kilka lat temu był popalający trawę Gilberto Gil, orędownik wolnego dostępu do kultury. Nic więc dziwnego, że globalny świat wymusza na Brazylii fragmentację jej scen muzycznych, oldskulowe rozbicie dzielnicowe, które podkreśla lokalny koloryt. Wow!

„Problem zawsze sprowadza się do tego, jak zespoły myślą o sobie. Ja jestem sceptykiem tego, co się zwykle nazywa standardowym formatem rynku muzycznego, nawet albumu. Studio, które pozwoliło nam za darmo robić próby, chciało żebyśmy w zamian nagrali album, więc pomyśleliśmy, że to może być ciekawe doświadczenie. Ale albumy są kompletnie nielogiczne. Rozumiem, że ludzie je kochają, bo dorastają z nimi, bo są przyzwyczajeni do słuchania 11 piosenek i są z tym bardzo związani, ale pamiętajmy, że albumy wymagają prężnej dystrybucji – tras, marketingu – a w Brazylii nie ma przemysłu muzyki niezależnej”.

Czyli co, raczej nie możemy liczyć, że Dorgas będą promować się w Europie?

„Sądzę, że brazylijskie zespoły powinny myśleć o graniu bardziej lokalnie. Jest kilka miejsc, w których gramy regularnie i będę z tobą szczery – ciągłe granie i didżejowanie właśnie tam, sprawia, że skupiam się na tym jak funkcjonuje scena, do której przynależę. To byłoby niemożliwe, gdybym występował wszędzie”.

Chętnie posłuchałbym, co na temat takiej decentralizacji działań mają do powiedzenia polskie zespoły, tym bardziej w obliczu trwającego od dawna koncertowego kryzysu. W wypowiedziach lidera Dorgas pobrzmiewa zaś lekko lewicujący ton, podpytuję więc o znaczenie tekstów, które pisze, o znaczenie muzyki. Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi, kontekst wyznacza raczej opozycja, którą rysuje przede mną Guerra („inne zespoły indie słuchają raczej Flaming Lips i Pavement, a nie solowego Bryana Ferry i Return To Forever”). Ja sam tworzę sobie obraz Dorgas jako ucieleśnienia epoki: zespołu, z którym mogę poczatować na Facebooku, który dystrybuuje się przede wszystkim w internecie, ale rynek muzyczny postrzega w kategoriach lokalnych raczej niż globalnych; którego wizerunek ma w sobie coś z gimnazjalnego zidiocenia (vide mem Dorgas mano!) i który jednocześnie posługuje się akademickim językiem muzycznym; który z lewicową wrażliwością mówi o sprawach nacjonalizmu, orientacji seksualnej („zawsze byliśmy najbardziej spedalonym zespołem w Rio”), a którego pierwszy singiel jest pop-śmieciową odą na cześć kobiet w wieku średnim. Kim jest Hortencia z piosenki?

„To słynna brazylijska koszykarka, taka kobieca wersja Michaela Jordana. Ona w zasadzie samodzielnie wygrała dla naszej drużyny medal olimpijski w 1996 roku. W 1988 rozebrała się dla Playboya i ta sesja została wybrana przez czytelników najgorszą sesją w historii pisma. Dzisiaj jest piękną kobietą, więc chcieliśmy uhonorować piękne, starsze kobiety Brazylii”.

Debiutancki album Dorgas ukaże się na przełomie marca i kwietnia 2013.

* – Zabawne, że Guerra „zaatakował” tradycję MPB właśnie z tej flanki. Zanim taki Caetano Veloso stał się „przewodniczącym Mao” brazylijskiej muzyki, sam spotykał się z podobnymi, co Dorgas, reakcjami. Tropikaliści – Veloso, Gil, Gal Costa – atakowani byli również z pozycji nacjonalistycznych. Gdy występowali z elektrycznym repertuarem na festiwalach, na których standardem była samba, a nawet bossa novę traktowano z pewną podejrzliwością, publiczność gwizdała i buczała.

** – Los Hermanos to faktycznie giganci brazylijskiego niezalu, i kiedy kilka lat temu próbowałem rozgryźć tamtejszą scenę, we wszystkich zestawieniach i rankingach, dwa albumy tego zespołu – „Ventura” i jeszcze jeden o dość trudnej nazwie – zajmowały czołowe miejsca.

Paweł Sajewicz (22 lutego 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: shshs
[23 lutego 2013]
Oczywiście miało być "Wybór Gabriela na rozmówcę to również strzał w dziesiątkę"
Ciężki dzień:/
Gość: shshshsh
[22 lutego 2013]
Brawo! Świetny artykuł, bardzo dobrze się to czyta, proszę o więcej takich! Wybór na rozmówcę również strzał w dziesiątkę! ;)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także