Rok wg redakcji: opinie o 2011

Zanim przejdziemy do albumowych i singlowych konkretów, próbujemy odpowiedzieć sami sobie: jak i czym zapisał się w naszej pamięci muzyczny rok 2011?

Kuba Ambrożewski
Uleciała gdzieś na dobre magia formatu albumowego. Objawia się to w pikującej liczbie płyt długogrających, które chce się włożyć do odtwarzacza więcej niż raz. Dominuje brak charyzmy, smętność, przewidywalność i mizerny związek z rzeczywistością – muzyki, która nic mi nie mówi o moim życiu w mniej lub bardziej metaforycznym sensie, było w 2011 więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Jednocześnie muzyki, rozumianej jako liczba opublikowanych ścieżek z dźwiękiem, jest już o wiele, wiele za dużo. Tak dużo, że wszelkie wnioski ogólne skazane są z góry na fiasko. Przesłuchana próbka zawsze okazuje się niedostatecznie reprezentatywna. Paradoksalnie ci, którzy się jeszcze z tym nie pogodzili, ogarniają być może najmniej. Groteskowo napuchnięte listy najlepszych płyt, utworów, wydarzeń, zazwyczaj maskują fakt, że ludziom generalnie coraz mniej chce się angażować w słuchanie muzyki. Konsekwencją lub objawem – ciężko się zdecydować – tego informacyjnego szaleństwa jest przesunięcie środka ciężkości aktywności związanej z pojawieniem się utworu w kierunku „szerowania” i „lajkowania” (ewentualnie – w naszych, rodzimych realiach – „przejmowania”). To zmiana trybu interesowania się muzyką na instant: stosunek słuchacza z utworem zawiera się w ułamku sekundy pojedynczego kliknięcia, w trakcie czterech minut możliwe jest wyrażenie swojej opinii w temacie godzinnej playlisty. W tym kontekście przegrana Kazika w honorowej batalii o emisję pełnowymiarowej wersji „Plam na słońcu” czyni go Reytanem naszych czasów. Z wydarzeń optymistycznych odnotowałbym: popularność disco polo oraz ceny płyt i kaset.

Łukasz Błaszczyk
Z mojej perspektywy wyglądało to tak: zestarzeliśmy się, pozakładaliśmy rodziny, nabraliśmy kredytów, przywarliśmy do mniej lub bardziej wygodnych stołków, od których chciało nam się – ze straceńczym rozmachem – odrywać tylko w weekendy, a gdy już brała nas ochota na spotkania ze znajomymi, z którymi kiedyś dzieliliśmy muzyczne zajawki, to w skrytości serca tępiliśmy w sobie i tak już mocno przygaszony odruch, by pogadać o tym, co u nas na tapecie. Coś tam słyszeliśmy, że Rihanna, że Kimbra i Gotye, że Gagą nikt się już nie jara, że prawdziwy dubstep zszedł do podziemi, a ci dwaj kolesie, którzy na imprezach grali Franz Ferdinand i Klaxons, gdy przed paroma sezonami sprowadzaliśmy się do miasta na studia, i z których w odruchu obronnym śmialiśmy się pod nosem, teraz wydają tech-housowe single, EP-ki i remiksy dla niemieckich labeli. Może jednak trzeba było wtedy wpaść do nich na tę domówkę, potraktować ich serio, nauczyć się obsługi tych wszystkich Abletonów? No ale nic, przynajmniej tyle, że teraz możemy sobie poczytać i posłuchać, co z tego wyszło. O ile w ogóle przyjdzie nam ochota.

Paweł Gajda
Przyszłość nadeszła i nikt nie dał fucka. „Retromanię” Reynoldsa czytałem najpierw z uczuciem zgrozy i udręki (przeglądanie listy reaktywacji, revivalów i reedycji z ostatnich lat było chińską torturą, niech oni już przestaną!). A potem pomyślałem, że jak na tak fatalne warunki, muzycy radzą sobie całkiem przyzwoicie. Gorzej ze słuchaczami. Trzeba dać sobie spokój z „ogarnianiem”, bo w sytuacji gdy wszystkie płyty są siódemkowe, łatwo się znieczulić. I najlepiej zakopać się w jakiejś niszy. Są tacy, którzy uważają, że żyjemy w epoce niesamowitej ekspansji, porównywalnej z okresem post-punkowym. Trzeba jedynie zaakceptować założenie, że droga do szczęścia i świetlanej przyszłości niekoniecznie wiedzie przez wysublimowane komplikacje i akordy undecymowe. Ale może równie dobrze prowadzić przez Brazylię (cześć, Paweł Sajewicz!) lub Japonię (hej, ale nowy album Perfume taki sobie jest, niestety). Ale może też „tej dzisiejszej młodzieży” wystarczy trollgaze i zredukowanie muzyki do wpisu o krótkim okresie przydatności do spożycia na facebookowej ścianie. W każdym bądź razie, wygląda na to, że gitary już zdecydowanie poszły w kąt. Violens są spoko, ale to nie oni odmienią oblicze ziemi, tej ziemi.
Wielką obietnicą technologii cyfrowych (w muzyce, fotografii, itd.) było to, że nareszcie każdy może to robić. Dla kogoś wychowanego w kulturze niedoboru i utrudnionego dostępu wielką zaletą i wadą jednocześnie jest fakt, że rzeczywiście każdy to robi. Ale może z muzyką jest jak z wódką – całej nie wypijesz, ale próbować trzeba.

Bartosz Iwański
Jeden z wielkich przegranych minionego roku, Waldemar Pawlak, powiedział latem na antenie TVN 24, że chętnie słucha czasem disco polo, ponieważ jest w tym dużo optymizmu i ja generalnie się z wicepremierem zgadzam. Zdanie owo padło w jednym z wywiadów w kontekście oszałamiającej kariery wyborczego hitu ludowców, przy którym bawili się nawet polscy turyści w Egipcie, a który miał stanowić zarazem kolejny dowód na triumfalne zmartwychwstanie swojskiego gatunku. Po części z obowiązku, ale w większym stopniu dla własnej satysfakcji, poszukiwanie zalążków artyzmu w potężnej stercie gnoju disco polo stało się w minionym roku jednym z ważnych elementów moich muzycznych zainteresowań. Spostrzeżeń sporo, czasem tak szokujących jak „Motyle” czy socjologiczne obserwacje zespołu Rotor, choć lista ta jest znacznie dłuższa. I może nawet w jakimś stopniu ten flirt z muzyką brukową przyczynił się u mnie do szerszego zainteresowania polską muzyką w 2011 roku w ogóle, a tu było przecież wybornie. Spory o jakość nowej muzyki w skali globalnej konsekwentnie starałem się spychać na dalszy plan, a z dużo większym zaangażowaniem oddałem się eksploracji staroci – po części także nie-piosenkowych, jakby w równowadze do przekopywania się przez setki różnych singli. Ale i to przyniosło owoce: feature o mondeo-popie napawa mnie nieskrywaną dumą. Poza tym, utwierdziłem się w przekonaniu, że na początku lat 90. o wiele ciekawiej działo się w muzyce na Wyspach niż za Oceanem, dowiedziałem się o istnieniu owianego aurą tajemnicy „Testu Kostrzewy”, na uniwersytecie uczono mnie jak powiązać konto na Facebooku z Twitterem, Robert Leszczyński prawie został posłem, a Eryk Mistewicz stał się wizjonerem nowych technologii. To był dobry rok.

Andżelika Kaczorowska
3ucho i inne wydarzenia związane z inaugracją prezydencji: w tym czasie można też było się wybrać na rewelacyjną (wiem, bo z miesiąc temu była retransmisja w radiowej Dwójce) SMSową symfonię Pawła Mykietyna, jednak trudno mi było odpuścić sobie możliwość zobaczenia np. The Ex. W czasie tego jednodniowego festiwalu przypomniał mi się fragment „Goodbye Lenin”, kiedy to główny bohater stojąc na dachu stwierdza, że wtedy Berlin wydawał mu się środkiem wszechświata. Taka była dla mnie wtedy Warszawa z perspektywy Elektrociepłowni Powiśle. Cała relacja tutaj
Akordeon: jakkolwiek to zabrzmi, 2011 był dla mnie wielką rehabilitacją tego instrumentu. To przede wszystkim dzięki wykonanej na finał Warszawskiej Jesień „I Symfonii” Andrzeja Krzanowskiego, co prawda zaprezentowanej po raz pierwszy dopiero 36 lat po napisaniu, w której pięć akordeonów niezwykle wzbogaca barwę monumentalnego utworu. Dodając do tego mój mały powrót do twórczości Pauline Oliveros, paręnaście sytuacji w których dane mi było widzieć jak można ciekawie wykorzystać ten instrument, aż w końcu samemu na nim pograć, to naprawdę nie wiem co niefajnego jest w akordeonie.
Perfume: angloamerykański pop był dla mnie niestety dość rozczarowujący w 2011, ponieważ dominowały w nim dwie zbyt ekspolatowane tendencje – hedonizm z quasi-dubstepowym podkładem (Rihanna) oraz stojący w opozycji ckliwy singer-songwriting (Adele). Stąd single zapowiadające „JPN” świetnie trafiły w czas, proponując pop z ambicjami przełamujący obowiązujące schematy.
Separacja Kim Gordon i Thurstona Moore’a: najbardziej wstrząsający news roku, dla wielu bardziej niż rozwód własnych rodziców. Ale odkładając ironię na bok to możliwości rozpadu Sonic Youth chyba nikt się nie spodziewał, a to przecież przez tyle lat była to właściwie jedyna nieprzerwanie działająca i gwarantująca wysoką jakość grupa na niezależnym poletku.
Battles: zmiana niby bardziej w stronę popu, ale jednak wciąż zachowując walory techniczne ich muzyki. Prawdopodobnie jedna z bardziej niedocenionych płyt w tym roku, na spółkę z „The King Of Limbs” i nowym Neon Indianem. Ich moment w tym roku – dla mnie wykonanie „Atlas” na Berlin Festivalu, na którego słuchaniu mogłabym spędzić wieczność.
Einsturzende Neubauten: prawdopodobnie najważniejsza dla mnie dyskografia w tym roku, co mam nadzieję, że udało mi się „with a little help from my friends” wyrazić w przeglądzie. Dzięki występowi na Primaverze mam wrażenie, że nie tylko u mnie pojawiła się tendencja do powrotu do tego co zrobili.

Sebastian Niemczyk
Chyba powinienem zacząć tak, jak Ewa Szumańska w jednym z odcinków klasycznego słuchowiska „Z pamiętnika młodej lekarki”: Będąc młodym (w wieku Hansa Castorpa) dziennikarzem parającym się zagadkami naszej rzeczywistości, zastanawiałem się, dlaczego muzyka w poprzednim roku przestawała niektórych redaktorów fascynować, pasjonować, dlaczego w publikowanych podsumowaniach narzeka się na brak płyt przełomowych, mówi się że był to rok NUDY, że gorzej już być nie może. Niestety, nie mam odpowiedzi na żadne ważne pytania, co do kondycji muzyki. Dobierałem to czego słuchałem według klucza osobistych, zdziwaczałych preferencji, nawet nie próbując ogarniać wszystkiego. Przesłuchałem niemało płyt, ale i tak stanowiło to tylko marny ułamek osiągnięć znajomych z Rate Your Music, bo: ciekawsze zajęcia, deficyt czasu, ŻYCIE. W zamian starałem się zaprzyjaźnić z tymi albumami. Wiem, it’s so 2003, ale dzięki temu odkryłem (uwaga teraz ważna myśl, czyli suchar) mniej znaczy więcej. Zamiast sprawdzać kolejne *szóstkowe* rekomendacje, wolałem czasem zamknąć się w swoim mniej okazałym świecie i katować swoje najulubieńsze, fajowskie płyty z tego roku. Zdecydowanej większości kolejne powtórzenia i powroty dobrze robiły, a przy albumach o takiej właściwości, to właśnie ilość poświęconego im czasu jest relewantnym czynnikiem, który decyduje czy uważamy je za tylko bardzo dobre, czy zaryzykujemy się stwierdzić (ale się do tego oczywiście nie przyznamy), że ocierają się o wybitność. Być może to wcale nie jest tak, że muzyka jest dużo gorsza niż kiedyś tam. Może to my jesteśmy zbyt rozpieszczeni, znudzeni, niecierpliwi. Nawet jeśli nie było w tym roku takiego rozpieprzacza umysłu jak „Cosmogramma”, to rok 2011 był przecież czaderski. Czasem mam ochotę przełożyć złośliwe twierdzenie Todorova o literaturze na świat nut: muzyka to piknik na który muzycy przynoszą dźwięki, a słuchacze znaczenie. Wsłuchiwanie się i nawiązywanie emocjonalnej więzi z muzyką w czasach gluta to chyba jakaś mutacja reynoldsowej retromanii, ale wiecie, LUBIĘ TO.

Karol Paczkowski
2011? Blaza, zapewne po części z bycia nie fair, po części ignorancka, ale faktem jest, że rzeczy które zaskoczyły u mnie w całości wyliczę na palcach jednej ręki. Bardziej konkretnie, to gdzieś w pierwszych dniach listopada trafiłem na muzyczną paczkę bliską marzeń, „Nine Songs 2011” się zwała, którą zajarałem się wypalając doszczętnie parokrotnie. Ale. Przypomniałem sobie, że zawartość przecież nie jest nowa, a wcześniej osierociłem większość z uwagi. Zachwyty, ósemki, które padały Violens do stóp – no przecież, że fanfary zasłużone, ale trochę się nad biegiem wydarzeń zamyśliłem, bo przecież oceny poszczególnych numerów nie wróżyły tak żarliwych pochwał dla całości. Stąd idzie moja pełniejsza konstatacja - smutne to jest, z tym, że żal mam głównie do siebie, choć być może to konieczność dzisiaj, że tyle czasu nam potrzeba by naprawdę docenić zwyczajnie bardzo udany „songwriting” (marny wytrych, racja, ale jednak). A tu wręcz lał w mordę! Inspirująco się pływa w eksperymentach z pogranicza różnych stylistyk, zawsze fajnie też być świadkiem na zaślubinach popu z szeroko pojętymi nizinami, z satysfakcją też stoi się na grobie rozgraniczenia gatunkowego, ale mam niewygodne wrażenie, że coś ważnego zaczęło mi umykać w tym gąszczu rozmaitości. 2011 rok uszedł mi więc w dużej mierze na stanach przytłoczenia i konfuzji, zarówno wątpliwymi krzykami o nowość, jak i posunięciami zbyt regresywnego w skutkach eskapizmu. Stąd też te niewiele mówiące o ważkich problemach muzycznego świata refleksje, skrajnie subiektywne wynurzenia. Rehabilitując jednakże ten marudno-funeralny ton, muszę przyznać, że świetnie się bawiłem na Offie, i to pomimo mojej nieśmiałości do okazywania zachwytu, a paradowanie w święta z przypinką „Smile” odnotowuję jako niewymuszenie radosną tych dni atmosferę.

Paweł Sajewicz
Na finiszu zeszłego roku próbowaliśmy z kolegą Ambrożewskim rozbujać publicystyczny minicykl, „W branży”, który będąc dziełkiem małoformatowym, stworzył całkiem spory rynek uwagi. Jeden z członków redakcji powiedział mi wówczas, że tytułem tośmy wiele obiecali, a teksty tej obietnicy nie spełniły. „W branży”, czyli gdzie? W moich przemyśleniach odnośnie pogrywania dziecięcym wizerunkiem czy w Kuby rozkminach o relacji recenzent-artysta? A może w ustaleniach majorsów, co do daty ostatecznej śmierci CD? A może w prywatnych rozmowach z szefami sprzedaży korporacji medialnych? Może i można bronić tezy, że „branża” to wciąż jest system wielu naczyń połączonych, do których zawartości wglądu nie mają domorośli publicyści (jak niżej podpisani). Może, nie będę się upierał, że nie. Rzecz w tym, że od dobrych kilku lat wiemy, że Przemysł i Klient zagubili wspólny język, uniezależnili się od siebie i wytworzyli swoje własne definicje „branży” muzycznej, niekompatybilne, ale też niekoniecznie sprzeczne. Nie muszę się nawet silić na kreatywność, żeby tę tendencję zobrazować, zrobili to za mnie komentujący nasze felietony (patrz: np. fenomen Rebbeki Black i obecność Toro na Offie 2010). Zmierzam do tego, że określenie „w branży” dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej oznacza jakąś „moją branżę”, prywatną perspektywę i oddolną obserwację dostępnych wszystkim zjawisk. I słuchacz, i czytelnik, i w końcu publicysta coraz bardziej uniezależniają się od siebie, nie tyle stając w opozycji, co tracąc wzajemne zainteresowanie. Słuchanie muzyki staje się wewnętrzną emigracją, a recenzent wypada z roli trzymającego rękę na pulsie. Wciąż niezłe wrażenie robią końcoworoczne rankingi (spokojnie, to już niedługo), one zresztą nigdy nie znikną, bo towarzyszący im element rywalizacji o status najlepszej płyty jest namiastką najbardziej-ostatnio-modnego internetowego trendu – grywalizacji. Ale symbolem tych dziwnych czasów atomizacji dyskursu, branży, ocen i opinii mógłby być końcoworoczny ranking złożony z najlepszych płyt, których słuchaliśmy w danym roku, a niekoniecznie najlepszych płyt danego roku. W ten sposób minionych dwanaście miesięcy podsumowała Gosia Halber (na T-MMG) i ja się pod jej tekstem – tzn. pod metodą, a nie samym zestawieniem – podpisuję obiema rękami. I w ramach funu ujawniam własne:

10. Grover Washington Jr. – Winelight (1980)
09. Scott Walker – Climate Of Hunter (1984)
08. Roby Duke – Come Let Us Reason (1984)
07. Kombi – Tabu (1989)
06. Stax 50th Anniversary Celebration (2007)
05. Hall & Oates – Private Eyes (1981)
04. Alexander O’Neal – Hearsay (1987)
03. Joni Mitchell – Mingus (1979)
02. The Beautiful South – Welcome To The Beautiful South (1989)
01. Janet Jackson – Rhythm Nation 1814 (1989)
...
00. Dyskografia Todda Rundgrena

Marta Słomka
SWAG, mixtape’y, Skrillex, stagnacja w postdubstepowej niszy - rok 2011 przyniósł kilka intrygujących tematów dotyczących przyszłości branży: dystrybucji muzyki w postaci darmowych formatów, inwazji buraczanego dubstepu i zmierzchu postdubstepu zaczynającego pożerać własny ogon za sprawą mnożących się klonów randomowej wokalistki r&b potraktowanej pitchshifterem. Gdybym była Joyem Orbisonem, też bym nagrała „Sicko Cell”. Rok 2011 kojarzy mi się przede wszystkim z postępującym u mnie spadkiem zainteresowania muzyką na poziomie merytorycznej i emocjonalnej dyskusji. Kolejność płyt i singli w podsumowaniach równie dobrze mogła być rotacyjna, bo letniość tegorocznych wydawnictw już dawno temu zdążyła ostudzić mój zapał względem tego festiwalu numerków, a bardziej od rankingów płyt interesowały mnie rankingi gier na PS3. Większe spory toczyłam w tym roku o serial „Community”, mocniej kibicowałam losom Ricka Grimesa z „The Walking Dead”, a gra o tron odbywała się w zupełnie innej scenerii. Podobno 2011 był rokiem starych ludzi (Paul Simon, Kate Bush, Wild Flag), tak że czuję się jakoś dziwnie na miejscu.

Paweł Szygendowski
Trochę subiektywnego malkontenctwa o ubiegłorocznych długo- i krótkograjach. W dwa tysiące dziesiątym największe uznanie zdobyła u mnie „Cosmogramma”, dwa lata temu ex aequo na pierwszym miejscu podium stanęli The Flaming Lips i Animal Collective, jeszcze wcześniej „Saint Dymphna” itd. A w tym roku? No właśnie. Na bieżąco śledząc wypuszczane wydawnictwa od 1 stycznia począwszy, a na 31 grudnia skończywszy, nie doczekałem się bezapelacyjnego zwycięzcy, czy choćby wąskiej grupy faworytów do miana „mojej płyty 2011”. I nie narzekam tu na brak dobrych krążków, ale paradoksalnie na ich nadmiar. Poziom muzyki do nas docierającej się wyrównuje, coraz rzadziej trafiamy na bezdyskusyjną szmirę, a w gąszczu „przysłowiowych siódemek”, nietrudno jest się zgubić. Truizm? Pewnie tak, ale odpowiedzcie sobie, ile oczywistych płyt przesłuchaliście tego roku. A jakie albumy, takie moje podsumowanie. Na koniec tych narzekań, chciałbym przelać trochę pozytywu, bo przecież „jest luz” i złożyć i Wam i sobie życzenia noworoczne, by więcej genialnych, ale i paskudnych(bo i takie są nam potrzebne) dźwięków wyginało membrany Waszych i moich głośników.

Screenagers.pl (12 stycznia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: kadaf
[12 stycznia 2012]
"Być może to wcale nie jest tak, że muzyka jest dużo gorsza niż kiedyś tam. Może to my jesteśmy zbyt rozpieszczeni, znudzeni, niecierpliwi".

To powinien być tytuł tego felietonu albo nawet lepiej motto dla większości redaktorów Screenagers. W większości wylewacie w tych swoich wypowiedziach mase nieprawd na temat kondycji współczesnej muzyki. W sumie dla mnie większość portali muzycznych (w tym również wy) już dawno się pogubiło, brakuje im jaj, własnej wizji muzyki i po omacku szuka świętego Graala tam gdzie go nie ma - wszelakie ucieczki w pop, metal, skrajności, wynoszenie na piedestał różnorakich sezonowych gwiazdeczek, zrzucanie do piekła rocksistów itd. to tylko objaw, że pora albo zająć się czymś innym, albo porządnie się wyspać, odetchnąć świeżym powietrzem z rana, a potem wypieprzyć do kosza te zakolejkowane płyty do odsłuchów, ktore i tak ocenicie na 7 oczek. Drodzy Redaktorzy zacznijcie na serio słuchać muzyki, o czym zresztą mówi redaktor Niemczyk i z którego zdaniem najbardziej się zgadzam.

Nie ma czegoś takiego jak słaby rok w muzyce, w sumie to każdy kolejny rok jest lepszy muzycznie od poprzedniego, a w każdym roku wychodzi więcej ciekawszych płyt niż w poprzednim. Niestety rynek jest cholernie nasycony nowymi wydawnictwami i jedyny problem polega na tym, że coraz trudniej przekopywać się przez masę słabych i średnich albumów.

Zdobycie tych kolejnych "dziesiątkowych" dzieł nie jest łatwe, ale nie dlatego, że się nie ukazują. Wręcz przeciwnie. Po prostu coraz trudniej o albumy, które mają kulturowe uderzenie, które wywracają do góry nogami myślenie nasze oraz dziennikarzy muzycznych. Po pierwsze każdy z nas za dużo już w muzyce słyszał, stal sie bardziej wybredny i nie przyjmuje wszystkiego już z taka ekscytacją jak kiedyś. Poza tym brakuje nam perspektywy/odniesienia do dzisiejszych czasów, żeby ocenić wpływ niektórych albumów (ale to na szczęście zweryfikuje czas). Dzisiaj muzyka to przenikanie się wszystkiego, co już było. To już nie nowe subkulturowe ruchy muzyczne, pospolite ruszenia, które wywracały wszystko o 180 stopni. Muzyka się rozrosła, stała się dorosłym dzieckiem, ktore nie zmienia się juz tak szybko jak wcześniej, ale za to cały czas, małymi krokami się udoskonala, staje bardziej złożona i ciekawsza. Kto tego nie widzi - marudzi i gada głupoty. Pozdrawiam.
Gość: zainteresowany
[12 stycznia 2012]
na czym polega "test Kostrzewy"?
Gość: -A-
[12 stycznia 2012]
Przyszła mi do głowy taka myśl. "Mainstream staje się Pitchforkiem". Ciekawe jak z tym ogromem muzyki poradzi sobie zacny Screenagers. Jestem z Wami od 2007 i męczą mnie już Anglosasi.
Gość: kidej
[12 stycznia 2012]
I w sumie piosenki tez, przez co kompletnie 'zapomnialem' o "Nine songs", a mogla to byc czolowka :|
Gość: kidej
[12 stycznia 2012]
Seconded - to byl dla mnie rok drone'ow, ambientu, elektroniki, lasek z syntezatorami (Laurel Halo, Maria Minerva, Stellar Om Source), 100% Silk itp itd, a gitary poszly bardzo w kat.
Gość: krzysiek
[12 stycznia 2012]
Ja na tę chorobę wybieram receptę Sebastiana Niemczyka. Jako osoba wychowana w \"epoce niedoboru\" nie jestem w stanie konsumować tak szybko, jak niektórzy z tu zebranych. Rok 2011 dostarczył mi satysfakcjonującej ilości radości ze słuchania muzyki. Violens, podobnie jak Destroyera, uważam za mało istotne, ale wybitne przejawy wspomnianej retromanii - to wspaniałe imitacje. Właściwie byłoby zabawnie, gdyby Violens wygrali Wasze podsumowanie - no bo jak to...?! (dla mnie prywatnie: Kaputt i Nine Songs na podium, ale ja mam ten komfort, że nie jestem serwisem muzycznym) Pomijając te dwie płyty, w roku 2011 zwracałem uwagę głównie na muzykę elektroniczną (w tym zaskakująco duże jak na mnie ilości ambient/drone, rzadziej rzeczy formatu piosenkowego) i jazz. Gitary zdecydowanie poszły w kąt, a piszę to jako niepraktykujący rockista.
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także