Red Bull Music Academy 2011: relacja

Zdjęcie Red Bull Music Academy 2011: relacja

Co łączy Jamie’ego Woona, Katy B, Onrę, Flying Lotusa, Aloe Blacca, Pawła Klimczaka i Hudsona Mohawke’a? No tak, na ich cześć pieją wszyscy zachodni recenzenci, a krajowi, w tym i Screenagers, również poświęca im sporo uwagi. Ale zaraz, Klimczak? Nasz recenzent wydaje się w tym wypadku nie pasować do tego grona. A jednak, i tu niespodzianka, pasuje. Bo wszyscy wymienieni artyści to absolwenci Red Bull Music Academy, a w tym roku jedynym polskim uczestnikiem Akademii był właśnie, kryjący się za pseudonimem Naphta, Paweł. Przez dwa tygodnie brał udział w wielu muzycznych warsztatach, wykładach, projektach czy po prostu – jakkolwiek naiwnie wydaje się to brzmieć – zajawkach i wzruszeniach. O tym, czym jest i jak wygląda RBMA piszą Kamil Bałuk i Paweł Klimczak.

(fot. na górze: (c) Dan Wilton/Red Bull Content Pool)

Był pewien listopadowy poniedziałek, a ja szczęśliwie, zamiast popylać na uczelnię, wchodziłem na teren tajemniczego obiektu w Hiszpanii. Obiektu, który w XIX wieku był olbrzymią rzeźnią, a obecnie zmienił swój target i jego główne aspiracje to odmieniania kulturalnej rzeczywistości Madrytu – Matadero. To tam właśnie została przeniesiona tegoroczna edycja Red Bull Music Academy – jednego z największych wydarzeń muzycznych przeznaczonych dla niezależnych młodych twórców na dorobku. Pojęcie o tym, co zobaczę, miałem przed wyjazdem dość mgliste, bo i ciężko przewidzieć, jak wyglądać będzie dana edycja i w jakich okolicznościach będzie się odbywać. W tym roku klapa niemal wisiała w powietrzu. Wszystko przez tragiczne wydarzenia w Japonii (RBMA miała odbyć się w Tokio), wskutek których Akademia została w ostatniej chwili przeniesiona do hiszpańskiej stolicy. Wybór okazał się jednak strzałem w dziesiątkę. Matadero, olbrzymi obwarowany wysokim czerwonym murem plac, na którym mieszczą się obiekty teatralne, filmowe, a od niedawna również i muzyczne, zapewnił bardzo szczególny klimat artystycznego obozu, w którym króluje twórcza inwencja i muzyczny rozwój. Obozu, na który wstęp w ciągu dnia miała limitowana liczba dziennikarzy. Wszystko po to, żeby nie przeszkadzali oni za bardzo uczestnikom.

Zdjęcie Red Bull Music Academy 2011: relacja 1

(fot. (c) Gianfranco Tripodo/Red Bull Music Academy)

Paweł Klimczak: Dwa tygodnie intensywnych przeżyć to zdecydowanie w sam raz, chociaż każdy, kto opuszczał Matadero, czuł niewymowny żal – za perfekcyjną przestrzenią pracy dla artystów, za muzycznymi inspiracjami 24/7 i przede wszystkim: za ekipą twórczych i cudownych ludzi, którzy zostali połączeni ze sobą mocą społecznej inżynierii. Jeżeli miałbym wybrać jeden aspekt, który najmocniej zachwycił mnie w Akademii, to zdecydowanie wybrałbym aspekt socjalny. Grupa uczestników (ale i ekipa studyjna złożona z Doriana Concepta, Romana Fluegela i Robina Hannibala) już po kilku chwilach rozumiała się doskonale, aby na koniec Akademii skończyć niemal jako rodzina. To dopasowanie idealnie szło w parze z różnorodnością muzyczną – od instrumentalistów, wokalistów i wokalistki, po producentów – każdy prezentował na tyle odmienne podejście do muzyki, że można było wzajemnie się inspirować, ale i na tyle podobne, że porozumienie stabilizowało się szybko i naturalnie.

Skąd się wzięła inicjatywa, którą w takich superlatywach opisuje Paweł? Zacznijmy od początku, a żeby to zrobić trzeba prawdopodobnie cofnąć się do roku 1998. Wtedy to bowiem kilku niemieckich DJ-ów i producentów z zajawką otworzyło w Berlinie pierwszą edycję Red Bull Music Academy. Chodziło o zebranie w jednym miejscu młodych i rokujących twórców: z początku głównie DJ-ów i producentów muzyki elektronicznej. Po dwóch berlińskich edycjach przyszła pora na przeprowadzkę do Dublina, a potem Akademia gościła między innymi w Londynie, Sao Paulo, Rzymie, Toronto czy Barcelonie. Co roku RBMA dzieli się na dwa turnusy, w których uczestniczy łącznie 60 twórców, producentów i muzyków z całego świata. Przez dwa tygodnie mają oni okazję do poznania się nawzajem, uczestniczenia w wykładach, a przede wszystkim wspólnego tworzenia muzyki. – Filozofią RBMA tak naprawdę było i jest ułatwianie kreatywnym muzykom spotkania się i stworzenia dla nich twórczego miejsca. A takie współprace mogą zaprocentować w przyszłości – mówi Yannick, DJ i jedna z twarzy Red Bull Music Academy Radio, oficjalnej internetowej stacji radiowej projektu. – Nawet jeśli w ciągu tych kilkunastu lat Akademia nieco się rozrosła, wciąż nie mamy na celu tworzenia od podstaw gwiazd muzyki i budowania karier. To, że o niektórych naszych absolwentach zrobiło się w ostatnich latach głośno, cieszy nas, ale nie myślimy o tym, kiedy przygotowujemy kolejną edycję. Jeśli chociaż część z uczestników wydaje potem albumy i może utrzymać się z muzyki, to fajnie, że pomogliśmy. Do tego przychodzi wtedy refleksja, że nie pomyliliśmy się tak bardzo w selekcji uczestników – dodaje.

Zdjęcie Red Bull Music Academy 2011: relacja 2

(fot. (c) JJ Marroquin/Red Bull Content Pool)

Właśnie, selekcja. Żeby dostać się na RBMA, trzeba wypełnić dość przydługawy formularz. Ma on na celu wyłonienie nie tylko sprawnych czy dobrze zapowiadających się muzyków, ale i ciekawych osobowości, które znajdą ze sobą nawzajem wspólny język. Nikt nie wie, co tak naprawdę „trzeba” napisać, ani kto uczestników ocenia – skład jury jest tajny. Krążą plotki, że rekrutuje się ono z dziennikarzy, muzyków (czy eks-muzyków), ale nie wiadomo, ilu ich jest i co mają ze sobą wspólnego. Można tylko szacować – jeśli aplikacji co roku jest kilka tysięcy, a RBMA zapewnia, że jedna aplikacja jest niezależnie czytana przez co najmniej dwie osoby, to przy długości kwestionariusza stawiałbym, że jury jest kilkunastoosobowe. – Muzyka, którą dołączaliśmy do aplikacji jest ważna, ale wydaje mi się, że całość ma wymiar mocno psychologiczny. Te pytania są podchwytliwe i wymagają kreatywności, trzeba bardzo się wysilić i być oryginalnym – radzi Palmbomen, wokalista i gitarzysta z Holandii, uczestnik tegorocznego RBMA. Większość organizatorów i uczestników podkreśla jednak, że warto być w swoich odpowiedziach szczerym, bo pytania są tak zaprojektowane, żeby przetestować, czy dobrze odnajdziesz się w specyficznej sytuacji dwutygodniowej współpracy z młodymi muzykami z całego świata.

Większość uczestników tegorocznego RBMA aplikowało na imprezę po raz pierwszy, chociaż choćby dla Chinki ChaChy była to kolejna już, jak sama mówi dosyć żmudna, próba wypełnienia kryteriów. Dostanie się przy pierwszej aplikacji to spore wyróżnienie dla młodego artysty, bo przyjętych jest co roku mniej więcej jeden procent aplikantów. W większości to młodzi ludzie. Ale amerykański producent Nick Hook, na tle innych uczestników weteran, aplikował pomimo tego, że jest od swoich kolegów kilkanaście lat starszy. – Nie mam z tym problemu, czuję się idealnie wśród tych dzieciaków z zajebistą dziką energią. Jeśli ktoś lubi dużo siedzieć w studiu i kocha muzykę, to mało mnie obchodzi, ile ma lat – deklaruje Hook, wg Pawła Klimczaka „totalny pojeb”, co udowodnił w rozmowie ze mną nagłym wtrąceniem: I fuckin’ love Europe, because you’re all very open, in Europe kids are watching movies with naked people when they’re young and that’s so cool! Na zupełnie drugim biegunie osobowościowym znajdował się choćby spokojny i wycofany Chico Unicornio, grający na banjo muzyk z Peru czy liryczna Meksykanka Andrea Balency. Gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami znajdziemy artystów popowych, indie czy „basowych”.

Jak więc widać, uczestnicy różnią się między sobą dość mocno. A skąd się biorą na RBMA? Nie ma na to jednej odpowiedzi. Tak jak napisałem, część z nich aplikuje tylko raz, część próbuje wielokrotnie. Niektórzy, jak tegoroczni uczestnicy Ronika czy Salva, dowiedzieli się o Akademii od swoich znajomych, którzy brali udział w jej poprzednich edycjach. Sara Sayed, Finka mieszkająca w Londynie, zainteresowała się RBMA w zeszłym roku. – Londyn naprawdę żył Akademią, codziennie wydawana była specjalna gazeta w dość wysokim nakładzie, cały czas coś się działo. To mnie zachęciło do przyjrzenia się sprawie – mówi Sara. Z kolei wspomniany Palmbomen, który muzycznie wydaje się być synem Ariela Pinka i Giorgio Morodera, został namówiony do udziału przez holenderską gazetę, która miała na rodzimym rynku wytypować ciekawe muzyczne osobowości.

Zdjęcie Red Bull Music Academy 2011: relacja 3

(fot. (c) Dan Wilton/Red Bull Content Pool)

Ludzie, którzy stoją za doborem uczestników, prawdopodobnie dbają o różnorodność nie tylko w aspekcie stylistycznym, ale też – całkiem prozaicznie – narodowościowym. Co roku każdy turnus to mieszanka twórców z różnych krajów. To pozwala uczestnikom porównać nieco ich sytuacje jako muzyków. – To prawda, że tworzenie w Stanach czy Wielkiej Brytanii jest łatwiejsze, a możliwości są większe, ale to jedna strona medalu. Druga jest taka, że pochodząc np. z Polski, jesteś bardziej rozpoznawalny, kiedy już coś osiągniesz. Tu jest tak samo, prawdopodobnie na Akademię najtrudniej dostać się twórcom brytyjskim i amerykańskim – mówi Salva, producent z USA. W tym roku na terenie Akademii zameldowali się uczestnicy między innymi z takich krajów, jak Peru, Meksyk, Nigeria, muzycy ze Skandynawii. – Fajnie wyrwać się na chwilę z Wielkiej Brytanii i poznać twórców z całego świata. To daje duże możliwości, a nie stanowi specjalnego problemu, bo muzyka jest w miarę uniwersalnym językiem. Z powodzeniem moglibyśmy tworzyć jedną dużą i pojemną scenę – mówi ejtisowo-popowa wokalistka Ronika, stylem przypominająca nieco Madonnę.

Nie wszyscy jednak mają w swoim kraju komfort tworzenia. Jedna z uczestniczek, dubstepowo-elektroniczna producentka i wokalistka ChaCha, którą usłyszeć możemy m.in. na nowej płycie Kode9, żyje i tworzy bowiem w Szanghaju. – Rynek chiński jest bardzo specyficzny. O artystach japońskich słyszy się sporo na świecie, ale muzycy z mojego kraju nie mogą przebić się przez cenzurę. A szkoda, bo w ostatnich 2-3 latach scena niezależnych chińskich producentów i muzyków tanecznych naprawdę się rozwija – zapewnia. RBMA umożliwia uczestnikom z różnych krajów spotkanie, wymianę muzycznych spostrzeżeń, zajawek i wspólne tworzenie. Niektórzy z nich mówili mi wręcz o przyjaźniach zbudowanych w ciągu tygodnia, o które było szczególnie łatwo, biorąc pod uwagę (z grubsza) wspólnotę wieku i miłość do muzyki oraz to, że w zasadzie każdą godzinę na tym wyjeździe młodzi muzycy spędzali razem. – Od współuczestników nauczyłem się niesamowicie dużo, każdy z nich to inna muzyczna jakość. Większość to bardzo utalentowani ludzie, a to, że poznałem niektórych z nich, dało mi odpowiedź na pytanie czemu robię to, co robię, czemu kocham muzykę – deklaruje żarliwie Salva. – Każdy ma na nie swoją odpowiedź, a ja mogę zobaczyć, jak patrzy na to Fabian ze Szwecji, XXXY z Wielkiej Brytanii czy Andrea z Meksyku – dodaje.

Zdjęcie Red Bull Music Academy 2011: relacja 4

(fot. (c) Osamu Matsuba/Red Bull Content Pool)

No ale gdzie w tym multikulturowym muzycznym szaleństwie znajduje się ostatni człon nazwy, Academy? Choćby na codziennych wykładach. Odbywają się one, oprócz weekendu, dwa razy dziennie. Dla uczestników RBMA to jedyna aktywność, która jest w pełni obowiązkowa. Nie ma przebacz – melanż, koncert, siedzenie do nocy w studiu (a tego jest na Akademii naprawdę sporo) – na wykładach trzeba być. Rozmowy te nie mają jednak wiele wspólnego z klasycznym akademickim przemówieniem. Wykład na RBMA to tak naprawdę multimedialny dialog, prowadzony przez jednego ze spikerów RBMA, który siedzi na kanapie z zaproszonym gościem. Uczestnicy słuchają go wprost z wygodnych, rozsypanych po całej sali fancy-foteli, a średnio co 20 minut wykładowca prezentuje trochę swojej muzyki. Co roku na Akademii pojawia się przynajmniej kilka sław, w tym sporo recenzowanych przez Screenagers artystów, jak choćby w zeszłych latach: Matthew Herbert, Caribou czy Jeremy Greenspan z Junior Boys. Jak było teraz?

P.K.: Trzeba przyznać, że spektrum gości w tym roku onieśmielało: m.in. Nile Rodgers (najdłuższy, niemal czterogodzinny, wykład w historii RBMA), Trevor Horn, Tony Visconti, Mannie Fresh, Peaches, Francesco Tristano, Morton Subotnick, czy RZA. Każdy przybliżał kulisy muzycznego biznesu, nie zapominając o praktycznych poradach. Również otwarty mikrofon po każdym wykładzie przynosił dawki wiedzy, bo prowadzący chętnie odpowiadali na pytania. Nie mówiąc o sesjach nieformalnych, które niejednokrotnie kończyły się w studiu.

Zdjęcie Red Bull Music Academy 2011: relacja 5

(fot. (c) Osamu Matsuba/Red Bull Content Pool)

W tym roku faktycznie ciężko by było wybrać największą gwiazdę spośród wykładowców. Miałem okazję obejrzeć wykład dubstepowego bossa, Scuby, który był dosyć interesujący, chociaż sam Scuba nie należy do najbardziej medialnych postaci i zdecydowanie jego sety wygrywają z umiejętnością nawijania. Ale uczestnicy spotkali w tym roku m.in. Erykah Badu, brazylijską legendą Toma Ze czy wspomnianego RZA. Było się czym jarać.

Tradycją RBMA jest to, że teren (sala wykładowa, studia, press roomy etc.), na którym w danym roku odbywa się Akademia, jest budowany od podstaw. Przysposabia się do tego celu stare budynki i postindustrialne przestrzenie. Madrycki kompleks był bardzo specyficzny, bo budowany od podstaw z drewna. – To miejsce, w którym spędzamy ogromną większość naszego czasu. Wygląda jak przerobiona fabryka, czujemy się tu trochę jak w bajkowym lesie albo na muzycznej wyspie – śmieje się Palmbomen. Exeter, młody kanadyjski producent techno, porównał Matadero do wyspy Piotrusia Pana, a Nick Hook do krainy cukierków wymyślonej przez narkomanów. I sporo w tych opiniach racji, a skonfrontować je można choćby na facebookowym profilu RBMA, gdzie Matadero zostało wzdłuż i wszerz pokazane na fotografiach. Ale wygląd nie jest taki ważny, jak możliwości i użyteczność miejsca, a ta była dość imponująca. Obiekt składał się z wielkiej sali wykładowej, kilku pomieszczeń technicznych, dwóch sal dla dziennikarzy, studia radiowego RBMA Radio oraz dziewięciu małych studiów-pokoików wypełnionych różnorakim sprzętem muzycznym (od komputerów i kontrolerów do całkiem klasycznych mikrofonów i perkusji) i jednego dużego, najlepiej wyposażonego studia. – Syntezatory, maszyny perkusyjne i inne cuda, które tutaj mają, dla większości uczestników są dosyć odległym marzeniem. Ale na RBMA możemy się nimi bawić prawie całą dobę – zachwyca się Salva. Jego opinia jest jednak trochę odosobniona, bo większość uczestników narzekało nieco na to, że nie mają zbyt dużo wolnego czasu. Zaliczał się do nich też Paweł Klimczak.

P.K.: Akademia to bardzo napięty grafik – wykłady przerywane posiłkami, kilka godzin w studiu i wyprawa na miasto, gdzie uczestnicy RBMA grali swoje koncerty, nierzadko w towarzystwie gwiazd największego formatu (m.in. Chic, Tiger & Woods, Dopplereffekt, Peaches, Modeselektor, Scuba). Od muzeum, po małe koncertownie, aż po największe kluby stolicy Hiszpanii – codziennie można było chłonąć muzykę w innym otoczeniu. Każdy z uczestników prezentował wysoki poziom, a niektórzy, jak np. Yosi Horikawa, po prostu zniewalali innowacyjnością i pięknem swojej muzyki.

Zdjęcie Red Bull Music Academy 2011: relacja 6

(fot. (c) Gianfranco Tripodo/Red Bull Music Academy)

Mimo że na terenie Akademii i związanych z nią imprezach spędziłem dosłownie dwa dni, udało mi się zauważyć, że uczestnicy faktycznie mają dość mocno wypełniony czas. Dzień wprawdzie zaczynał się, dość przyzwoicie, od wykładu w okolicach 10-11, ale po południu nie było wiele czasu na relaks – zwykle zaczynały się soundchecki i próby w konkretnych miejscówkach. Każdego dnia jakaś grupa muzycznych studentów Akademii opanowywała jeden z madryckich klubów. Czasami były to imprezy małe, jak wtedy, kiedy w przytulnym klubiku na górze swoje nastrojowe piosenki a la Erykah Badu śpiewała Sara Sayed, a na dole jednym z najlepszych setów, jakie zdarzyło mi się słyszeć, zabawiał publiczność Brytyjczyk XXXY. Czasami o wiele większe, jak zorganizowane w jednym z madryckich pałaców multimedialne show na 16 wykonawców. Show o tyle ciekawe, że wymyślone praktycznie ad hoc i zorganizowane w pół dnia. Wyobraźcie sobie wielki budynek pałacu, przypominający kościół, na którego środku stoi publiczność i zadziera do góry głowy. Tam, kilka kondygnacji wyżej, w ośmiu różnych miejscach pałacu zainstalowane zostały przy użyciu kurtyn swego rodzaju ciemne boksy, w których stali poszczególni młodzi artyści. Każdy z nich miał wykonać tego wieczoru jeden wybrany utwór. Na czas piosenki, na to jedno konkretne miejsce kierowane było światło, podczas kiedy cała reszta pozostawała ciemna. Każdemu występowi towarzyszyły specjalne wizualizacje i podświetlone informacje o artyście, a po takim jednym utworze światło gasło i rozświetlał się punkt w zupełnie innej części budynku. Śmiało można było to nazwać występem nieco magicznym. Dowodem niech będzie to, że zasłuchana publiczność nie zauważyła nawet przechodzącego kilkakrotnie dookoła pałacu tłumu Hiszpanów niezadowolonych z wyników ogłoszonych tego dnia wyborów. Czasami zawodziła akustyka, ale i tak sam pomysł powalił mnie na kolana. – Zdarza się, że dajemy dwa występy jednego wieczoru, prawie wszystkie kluby są wyprzedane do ostatniego miejsca, a energia hiszpańskiej publiczności buduje świetną atmosferę – mówi Salva. - Każdego wieczoru mamy wybór. Możemy iść do studia i tworzyć muzykę, albo pójść na imprezę. Oczywiście zawsze idę na imprezę – śmieje się wspomniany już, sympatyczny Japończyk Yosi Horikawa, który swoje nagrania dźwięków z gór, lasów i innych przestrzeni przemienia w melodie i muzyczne pejzaże. – Chodzi o to, że nie chcę przegapić możliwości obejrzenia z bliska kolegów występujących na żywo – dodaje. Ale i na siedzenie w studiu większość uczestników znalazła jednak trochę czasu. Z utworów-kooperacji powstałych na kolejnych Akademiach organizatorzy tworzą muzyczne składanki wydawane w ograniczonym nakładzie.

P.K.: Kooperacje studyjne, mimo naprawdę niewielkiego czasu w studiu nie zawiodły, co można było usłyszeć w ostatnim dniu podczas kolektywnej sesji, na której prezentowaliśmy utwory nagrane podczas Akademii.

O twórczym potencjale murów (czy bardziej – drewnianych ścian) Akademii przekonałem się na własnej skórze, bo jako obserwator uczestniczyłem w jednej z nocnych nasiadówek na terenie Matadero. Po wspomnianym show w pałacu, które to nie było regularną imprezą, więc skończyło się około 23, większość młodych artystów zdecydowała się wrócić do studiów nagraniowych i tworzyć. Dobili do jadalni, gdzie zaopatrzyli się w kanapki, wino i browary i rozeszli się po małych pokoikach, z których każdy miał jedną przeszkloną ścianę, przez którą można było obserwować ich pracę z boku. Zrobiłem małą rundkę dookoła i przełamując wstyd i poczucie, że jestem niemal jak ksiądz po kolędzie („Cześć, mogę wejść i się pogapić? Co robicie?”) spędziłem trochę czasu w każdym z pokojów. W pierwszym Nick Hook pracował na ogromniastym Macu nad miksem, do którego jedna z dziewczyn nagrywała wokale. W kolejnym Fabian Bruhn, szwedzki producent techno, siedział samotnie i w ciemności (SZWEDZKI producent techno, c’nie) nad swoim utworem. Dwa pokoje dalej klimat był zgoła inny – trzy uczestniczki Akademii: Finka, Turczynka i Niemka zainstalowały decki, przyniosły stosy winyli, zapaliły jointa i pijąc wino tańczyły, zmieniając się co 20 minut za gramofonami. – Pukałeś? To nie jest pokój dla chłopaków – zaśmiała się Jools Hunter, „laptopiara” z Berlina. Ale tak naprawdę nikt nie miał mi za złe, że odwiedzałem kolejne studia. Ani Marco Passarani, pod którego okiem dwóch uczestników przygotowywało kolejnego bita, ani ChaCha, która tworzyła w kącie pokoju muzykę na swoim samplerze wielkości dłoni. Atmosfera na takich sesjach jest swobodna i przyjemna. – To niesamowite, bo ja i my boy Naphta w innych okolicznościach byśmy się pewnie nie spotkali – mówi Exeter, z którym Paweł Klimczak produkował tej nocy kawałek na bazie bitu wyciągniętego z piosenki The-Dream. – Przede wszystkim, takich ludzi jak on nigdy nie wpuścilibyśmy do Kanady – śmieje się. – A mówiąc poważnie, to skąd miałbym wiedzieć o producencie z Polski, a co dopiero robić z nim muzykę? A to się właśnie dzieje, tworzymy naszą małą muzyczną magię – zakończył nieco patetycznie, ale szczerze Kanadyjczyk.

Czy Red Bull Music Academy to muzyczny raj bez skaz? Nawet najwięksi pieniacze i wynajdywacze luk mogą mieć z obaleniem tego stwierdzenia spory problem. Jeśli zmieszamy ze sobą ostrą selekcję uczestników reprezentujących różne style, poziomy zaawansowania i narodowości, dodamy do nich interesujące warsztaty z gigantami muzyki, świetnie wyposażone studia oraz możliwość muzycznego eksplorowania miasta u boku tytanów klubowych występów, to taką mieszankę ciężko zepsuć. Pisałem już wcześniej o braku czasu. – Mogliby nam dać trochę więcej wolnego, czasami czuję się tu jak zombie biegające z wykładu na próbę, z próby na występ, z występu na imprezę i z imprezy do studia – śmieje się Sara Sayed. – Cztery godziny snu to dawka optymalna, tego się tu nauczyłem – dodaje inny uczestnik, Niemiec Gora Sou. Wspomniany już holenderski twórca indierockowy, Palmbomen, stwierdził, że trochę brakuje mu wśród uczestników ludzi z jego muzycznej bajki, chociaż dodał od razu, że przyjechał na Akademię w nieco złym momencie. – Właśnie kończę debiutancką płytę, która jest prawie gotowa i jestem już za daleko z materiałem, żeby dopuścić do niego jakichś nowych ludzi, np. kolegów z turnusu RBMA. Z drugiej strony jestem jeszcze na tyle oddany tym piosenkom, że nie mogę wyluzować się i tworzyć czegoś zupełnie świeżego, wejść w nowe kolaboracje – wyjaśnia. Full Crate, avantpopowy muzyk również rodem z Holandii, narzekał, że na jego turnusie (pierwszym, czyli nie tym, który opisuję w tym artykule – przyp. K.B.) było za mało wokalistów. – To trochę dziwne, że wokale stworzonej w Matadero piosenki musiał dogrywać mi zdalnie kolega z Amsterdamu – żali się. – Wśród uczestników mojego turnusu było zdecydowanie za dużo producentów, a brakowało zwyczajnych muzyków i wokalistów – dodaje. To jednak się z roku na rok zmienia, co pokazują statystyki przygotowane przez organizatorów. Event, który zaczynał z pułapu warsztatów techno, gromadzi obecnie wokalistów, gitarzystów, perkusistów i wielu innych. Co więcej, sądząc po preferencjach tajemniczego jury wybierającego uczestników, różnorodność będzie z każdym rokiem coraz większa. Warto się przyjrzeć tej i kolejnym edycjom, bo gdzieś tam, wśród uczestników, czai się kolejna Katy B i kolejny Jamie Woon.

Kamil J. Bałuk, Paweł Klimczak (22 grudnia 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także