W branży 2011 #2: koledzy i hejterzy
W jednym z serii swoich „osobistych tekstów” niekwestionowany – jak dla mnie – człowiek jesieni polskiego internetu, Krzysztof Stanowski stawia tezę, że drukowane media sportowe w Polsce są tworzone z myślą o zawodnikach, nie kibicach. My tutaj uprawiamy poletko jakieś kilkadziesiąt razy mniejsze niż sam serwis Weszło, nieporównywalnie mniej popularne. Piłka plażowa ma prawdopodobnie więcej fanów niż indie-rock w tym kraju (nawet jeśli nie słuchacie już indie-rocka, to ten tag wciąż dość precyzyjnie określa grono osób, które mam na myśli). Lista osób tworzących „scenę” nie rozpędza się pewnie wiele powyżej setki. Prawda jest taka, że wydawcy, promotorzy, wreszcie sami artyści są wszędzie tam, gdzie ty. Trudno ich nie znać, nie kojarzyć z widzenia. Mało jest nazwisk, z którymi przy jakiejś okazji nie wymienisz maila. Czy to wpływa na naszą ocenę ich działalności? Nie wpływa. Czy mam stuprocentową pewność tego, że tak właśnie jest? Oddałbym za to głowę? Niestety nie. Wreszcie: czy ten syndrom nie dotyka najmocniej wykonawców i redaktorów najwyższego szczebla?
Popatrzmy na wywiad z Piotrem Roguckim, twórcą działającym w grupie Coma i solowym projekcie pod nazwą Piotr Rogucki, opublikowanym niedawno temu w serwisie T-Mobile-Music. Kluczowe zdanie to: „Ani razu nie przeczytałem złej opinii dziennikarza, którego szanuję”. Wyrywam je z kontekstu, jasne, ale... rany, nie dajmy się zwariować. O to walczy Piotr Rogucki, by za każdą decyzję artystyczną poklepywano go po plecach? Spełni się dzięki temu? Komplement z ust Piotra Barona, który – jak przytomnie zauważa autor wywiadu – nie jest nawet dziennikarzem muzycznym z prawdziwego zdarzenia, sprawi, że pomyśli sobie: „OK, wykonałem kawał dobrej roboty”? Stąd krok już do syndromu oblężonej twierdzy, tak mocno dotykającego ostatnimi czasy Kazika.
W podobny ton kilka miesięcy temu uderzali członkowie Myslovitz, w wywiadzie dla Interii. „W internecie to jest tym prostsze, bo rzadko wtedy spotykasz się z rozmówcą czy adwersarzem twarzą w twarz. (...) Możesz pisać cokolwiek i jedyny niepożądany efekt, jaki może to wywołać, to ewentualnie komentarz internauty”. Jeśli przyjąć, że opinię Stanowskiego można zaimportować na inne gałęzie dziennikarskiego fachu, to trudno o bardziej odległe stanowisko.
W tle zarysowanego tu konfliktu na gruncie towarzyskim i „profesjonalnym” skrada się jeszcze zjawisko patronatów medialnych, na którego punkcie polski rynek muzyczny ma prawdziwą, unikalną chyba w skali świata obsesję. Fenomen ten ma skłonność do generowania mikropatologicznych sytuacji, w których za niewinnym, marketingowym barterem czai się ciśnienie recenzji w tonie przynajmniej przyzwoitym. Kiedy Paweł Sajewicz ocenił album Izy Lach na 5/10, niektórzy czytelnicy jawnie szydzili z jednoczesnego zaangażowania Screenagers w promocję „Krzyku”, która tak naprawdę oznaczała wsparcie dla bardzo utalentowanej, lecz jeszcze – zdaniem Pawła! – niespełnionej artystki z Łodzi. Tak jakby zamiast tego zupełnie autorskiego spojrzenia woleli przeczytać tekst zmontowany w kwadrans w sposób taśmowy na podstawie PR-owej notki wytwórni; recenzję z gatunku tych, jakie zwykli w analogicznych sytuacjach produkować polscy etatowi dziennikarze i blogerzy.
Zatem skoro presja wzajemnej sieci powiązań przerasta tak naprawdę wszystkich: piszących, grających i wydających, to pewnie najłatwiej byłoby w tym miejscu wystosować apel do samych muzyków: przestańcie czytać recenzje swoich płyt, bo one nie są dla Was. Zdanie recenzenta na temat albumu/utworu X nie powinno w żaden sposób wpływać na Wasze samopoczucie, poczucie własnej wartości, przyszłe wybory artystyczne, a już na pewno nie na fakt przybicia bądź nie przybicia piątki dziennikarzowi. Jeśli przestaniecie je czytać, to przestaniecie też z nimi polemizować (90% tego rodzaju wątków sprowadza się do urażonej ambicji artysty, a nie do sprostowania nieprawdziwych informacji!), obrażać na autorów, wykonujących zawód tak stary, jak świat. Będziecie mieli wtedy więcej czasu na nagrywanie dobrych płyt.
Komentarze
[12 grudnia 2011]
http://popjukebox.blogspot.com/2011/11/dla-tej-czesci-rodzimej-muzyki.html
Serio wątpię, czy wyraz "cuda" w kontekście Nerwowych Wakacji ma zastosowanie (ponownie: nie mam danych o sprzedaży). Musiałby się wypowiedzieć manager lub członkowie zespołu, ale ja nie zauważyłem, żeby na fali recenzji na Screenagers czy Porcys ten zespół wyszedł poza krąg kilkuset fanów facebookowych. Jeśli już, to zrobi to dzięki trasie u boku Strachów na Lachy.
[10 grudnia 2011]
[10 grudnia 2011]
Jak to. Dobry hype w trzech serwisach i goscie dostaja zaproszenie na offa chociaz nie maja nawet w kraju dystrybucji - patrzaj toro.
[10 grudnia 2011]
Smutne czy nie smutne- takie serwisy jak porcys i screenagers mają stosunkowo dużą siłę rażenia. Oczywiście odbywa się to w obrębie jakiejś tam malutkiej grupki interesującej się niezalem, ale jednak- wpływ na odbiór jest karkołomny. Jeśli nawet nie znajduje to odbicia w wynikach sprzedazy plyt czy biletow, to ksztaltuje opinie o skladzie. Nie raz spotkałem nawiedzoną niezal młodzież, bredzącą o swoich upodobaniach które co do joty (absolutnie) zgadzały się z profilowaniem serwisów (całkowite pokrycie top10 płyt roku itd.).
I o ile dla zagranicznych wykonawców nie stanowi to różnicy (wkurwiać mogą się jedynie wydawcy), to dla polskich artystów może być to zgubne. Dobry hype nawet tutaj potrafi zdziałać cuda- nikt mi nie wmówi, że Nerwowe Wakacje sprzedały całkiem niezłą ilość płyt tylko dlatego, że grają dobre piosenki. Gdyby nie ostro kręcony tu i ówdzie hype, wręcz otaczanie kultem składu- gówno by wyszło z takiej formy dystrybucji- bez obecności albumu w empikach itd.
Na tym polu już różnica 100 biletów / 100 płyt może być istotna- wiadomo ile ludzi chodzi na koncerty, ile ludzi kupuje płyty- przy takich nakładach takie drobiazgi mają kolosalne znaczenie.
Gadka o tym, że artyści będą mieli więcej czasu na nagrywanie płyt- czasu może i tak, ale pieniędzy? W polsce większość niezal zespołów nagrywa płyty za własne (zarobione właśnie z "tras", "sprzedaży" + wkład własny) pieniądze, więc jeśli brak hype'u im ten hajs zabiera, to może to decydować o być albo nie być kapeli. I wcale nie dramatyzuję.
Nie twierdzę, że nagle wszystkie płyty trzeba hype;ować- ale nie popadajmy w paranoje, że recenzje istnieją tylko sobie a muzą- czasem warto poświęcić płycie więcej czasu, niż machnąć na nią ręką- bo gdy macha recenzent, macha od razu kilkaset czytelników recenzji (uwierzcie), bo wszystkiego przesłuchać nie można, a recki to zawsze jakiś filtr.
[9 grudnia 2011]
tmwwth - Masz sporo racji, ale nikt (chyba) nie zakłada serwisu po to, żeby pomagać kolegom. Screenagers powstało wiele lat temu z zupełnie innych motywów (szeroko rozumiana "działalność popularyzatorska", o której piszesz). Pytanie, czy obcując z tak hermetyczną materią jak "rynek muzyki niezależnej", masz do wyboru coś spoza roli "hejtera" (masz wszystkich w dupie, robisz co chcesz, niczego nie promujesz i nic z tego nie masz) i "kolegi" (dziesięć razy zastanawiającego się, czy jeśli napisze to, co naprawdę myśli, to Rysiek z The Stefans napije się z nim piwa i podeśle promóweczkę kiedyś).
$ - Właśnie wtedy sytuacja jest prosta i przejrzysta. Tyle, że w PL mało kto ma kasę na reklamę płyt, stąd podpieranie się instytucją patronatów.
[8 grudnia 2011]
[8 grudnia 2011]
[8 grudnia 2011]
[8 grudnia 2011]
[8 grudnia 2011]
[8 grudnia 2011]
[8 grudnia 2011]
[8 grudnia 2011]
[8 grudnia 2011]
[8 grudnia 2011]
Serio? A może woleliby, żebyście posłuchali i ocenili jakość materiału przed przyznaniem patronatu i wystawieniem \'wsparcia\' na głównej.