Kawaleria szatana #7

Zdjęcie Kawaleria szatana #7 1

Orchid – Capricorn (7/10)

Przyłączenie Ronniego Jamesa Dio do Black Sabbath na zawsze pogrążyło kandydata na najlepszy jaki można sobie wyobrazić zespół metalowy wszechczasów. Zamiast iść ścieżką porządnie satanistycznego doomu z angielskiej prowincji, BS zaczęli uskuteczniać natapirowane solówki dla młodzieży, która kozy zastąpiła pudlami. Jest jednak rok 2011 (tak, Ozzy nadal nosi lenonki), dla odmiany wszyscy mieszają wszystko ze wszystkim, a nawet ważą się połączyć stary Sabbath z nowym. Amerykański Orchid na swoim pierwszym albumie długogrającym zarzyna riffy tradycyjne jak opowiadania ludowe o wiejskich diabłach. W singlowym „Cosmonaut Of Three” otwierający motyw brzmi jak zainspirowany Tonym Iommim, któremu zamiast opuszków palców, krajalnica do metalu ucięła całe dłonie. Jest ciężko, ale – na nieszczęście dla fanów black seed – Orchid nie ucieka w kierunku repetycji typowych dla współczesnych zespołów doomowych. W warstwie gitarowej mamy tak zwany „progresywny konserwatyzm”: jest mnóstwo pomysłów i wszystkie je już słyszeliśmy. Nie można jednak czynić z tego zarzutu. Hołd w światku piekielnym najczęściej jest bardzo dosłowny. Jedynym i najbardziej drażniącym minusem tej płyty, zwłaszcza dla tych, którzy nie są fanami power metalu, jest przesadnie podniosły i zmanierowany głos Theo Mindella (pełniącego jednocześnie rolę perkusisty). Skoro Amerykanie mają kawałek„Еlectric Father”, zresztą jeden z lepszych, mogli już zamienić fathera na wizarda i milionem efektów na wokalu pokazać, kto tu jest czarodziejem.

Zdjęcie Kawaleria szatana #7 2

Bong – Beyond Ancient Space (7/10)

Piąty album duetu Brytyjczyków mógłby być wydany przez ludzi z Not Not Fun, gdyby ci troszeczkę mniej ćpali i mieszkali nie obok kalifornijskiej plaży, ale wewnątrz egipskiej piramidy. Na nowym albumie panowie z wytwórni Ritual odeszli od podniosłych wokaliz, do poziomu piątego plateau, podnosząc za to nasycenie improwizowaną psychodelią. Mozolne tempo, riffy z kosmosu i orientalne aranżacje to esencja drone doomu na „Beyond Ancient Space”. Czterdzieści pięć minut w trzech utworach to osadzony w nieco innej rzeczywistości monolit, który pomimo skrajnie monotonnego rytmu wciągnie nie tylko ludzi palących haszysz z fajki w kształcie krzyża Ankh. „Вeyond Ancient Space” jest zaprojektowane jako spore wyzwanie dla percepcji – ostatni utwór brzmi jak ścieżka dźwiękowa planety, na której mieszka Cthulhu z kompanią. Wychwalany kilka lat temu za soczyste ujęcie tych tematów Ufomammut ze swoim albumem „Idolum” to tylko bong, kiedy opisywana płyta Bong to zdecydowanie bongo bong.

Zdjęcie Kawaleria szatana #7 3

Morne – Asylum (6/10)

Nie oszukujmy się, Morne gra muzykę, która nie ma prawa być nowatorska. Połączenie patentów wymyślonych przez Neurosis piętnaście lat temu z rdzeniem tkwiącym zaraz obok klasycznego crusta w stylu Amebix już z samej definicji brzmi mało efektownie. Jednak bostoński skład, w którym gra i krzyczy znany z gdańskiej kapeli Money Drug Miłosz, broni się przed zarzutem postmetalowej pretensjonalności w prosty sposób. Proporcja między thrashowym wałkiem a klawiszowo-melancholijnymi smutami wynosi jakieś dwa do jednego. Przy czym te nieszczęsne ballady w stylu Хiolitionto to nadal bezpośrednia kontynuacja pomysłów Amebixa sprzed niemalże trzydziestu lat. Asylum jawi się jako uwspółcześniony klasyczny crust, bardziej strawny dla odchowanej na Isis młodzieży niż pierwowzory sprzed paru dekad. Wszystko na tym albumie jest przewidywalne aż do bólu, ale mgiełkę nudy rozwiewa elektryzujący fakt, że sam Amebix nagrywa nową płytę, a singiel jest, delikatnie mówiąc, kontrowersyjny. Po koncercie Morne w Gdyni można powiedzieć, że mamy nowego pretendenta do wejścia na szczyt thrashowo-punkowego kopca z czaszek.

Zdjęcie Kawaleria szatana #7 4

Ruins / Kyrest – Split (7/10)

Ten split to, pozostając przy etykiecie crust, zupełne przeciwieństwo „Asylum” Morne. Dwie niemieckie ekipy grają święcącego (a raczej profanującego) triumfy neocrust. Płyta łączy konkretny punkowy wyziew ze screamo, postrockiem i resztą nurtów „grzywkowych”, a jest to muzyka o klimacie srogiego black metalu, tyle, że bardziej urozmaicona i przystępna. Zamiast makijażu i halabard, społeczny przekaz i ćwieki. Na wydanym przez Rising Riot LP zdecydowanie bardziej frapuje strona Ruins. Dużo zwolnień, bezlitosna motoryka, ale mnogość poutykanych pod warstwą wrzeszczącego wokalu, wręcz stonerowych, zagrywek jak w otwierającym „No Tears Will Fall”. Co ważne załoga nie grzęźnie, jak to często bywa z neocrustowymi kapelami, w meandrach smutku i nihilizmu – „Victory Of The Sun” pomimo brzmieniowej siekiery to kawał melodyjnego punkrocka bez jęczenia o bombach atomowych. Strona B z kawałkami Kyrest to nieco mniej dopracowana brzmieniowo i kompozycyjnie część splitu, ale z drugiej strony panowie pozostając w wadze superciężkiej grają bardziej skocznie, co w połączeniu z niemieckimi wokalizami musi ekstremalnie dobrze sprawdzać się na porządnych skłotowych koncertach. Sam album jest ślicznie wydany – nic tylko czytać wkładkę i czekać na koniec świata.

Zdjęcie Kawaleria szatana #7 5

Mamaleek – Kurdaitcha (5/10)

San Francisco i black metal – już na wstępie coś jest nie tak. Dwóch braci z tego radosnego miasta stwierdziło, że woli mizantropię od kwiatów we włosach, ale że rodzeństwo jest ambitne, sytuacja została skomplikowana. Właściwie podstawą, jak na wcześniejszych albumach, nie jest już black, lecz automat perkusyjny. Do połączenia sekwencji perkusyjnych ze skrajnie rzężącą gitarą i zdubowanym wrzaskiem można mieć jedynie taki zarzut, że momentami bardziej brzmi to jak taneczne screamo w stylu nieodżałowanego Spark Is A Diamond. Jednak kiedy w tą noise’ową pulpę wrzucone zostają jazzowe sample, zaczyna się robić duszno. Do tego razi trochę brak talentu kompozytorskiego na tyle silnego, żeby połączyć wszystkie te pomysły. „Kurdaitcha” podczas odtwarzania pierwszego kawałka naprawdę mocno intryguje, niemalże jak świetna „Megafauna” projektu Yoga. Jednak z czasem okazuje się, że nie zawsze dobry pomysł i wydajne Audacity dadzą radę, by zmontować album na miarę Synkretyzmu Tygodnia.

Zdjęcie Kawaleria szatana #7 6

Sourvein – Black Fangs (6/10)

Członkowie Sourvein pochodzą z Północnej Karoliny, grają od wczesnych lat dziewięćdziesiątych i mają brody. Cóż w takim razie mogą grać innego niż siarczysty, upalony trawą sludge? Do tego przez skład kapeli przewinęły się tak ważne dla sceny postacie jak Liz Buckingham (obecnie Electric Wizard) czy Dixie z opisywanego w ostatniej Kawalerii Szatana Weedeater. Amerykanie nagrali pierwszy album po dziewięciu latach zmniejszonej aktywności, przez co oczekiwania były spore. Spornym za to jest, kto liczył na jaki rodzaj południowego ciężaru. Jeśli jesteśmy fanami starego, skrajnie przesterowanego i wywrzeszczanego stoner sludge w stylu Bongazilli, a muzyka winna nam się kojarzyć z paleniem haszu przez bongo napełnione błotem, „Black Fang” spełni wszelkie oczekiwania. Każdy z dziesięciu kawałków na płycie to wolna i ciężka przeprawa przez pola, gdzie zamiast bawełny rośnie wiadomo co. Za to, jeśli jesteśmy fanami skrajnie przesterowanej i wywrzeszczanej muzyki, która choć w minimalnym stopniu jest charakterystyczna i pomysłowa, „Black Fangs” może sprawiać kłopot. Wystarczy przesłuchać pierwszą piosenkę „Fangs” i już wiadomo, o co tutaj chodzi. Prawdopodobnie, gdy odpali się przypadkowy album Eyehategod sprzed kilkunastu lat i przepuści przez pryzmat THC otrzymamy to samo, co obecnie prezentuje Sourvein. Zależy jaki kto lubi towar.

Zdjęcie Kawaleria szatana #7 7

Diapsiquir – A.N.T.I. (8/10)

W logo tego paryskiego zespołu znajdują się: odwrócony pentagram, głowa kozy, strzykawka. Na najnowszym albumie Diapsiquir zmierzają dalej ścieżką strzykawki, wyznaczoną przez poprzednie albumy – „Lubie Satanique Dépravée” i „Virus STN”. „A.N.T.I.” jest jedną z najbardziej eklektycznych płyt jakie ukazały się ostatnimi laty i które nie są banalnym cut-upem zblazowanych postmodernistów, ale świadomym (bądź nie) zabiegiem artystycznym. Już otwierający „Ωlow” to mieszanina dziwnych rytmów, hardcore’owej naparzanki, metalowej nawalanki, ulicznego hiphopu, piosenki francuskiej i miliona wkrętów symfoniczno-bluesowo-shoegaze’owo-elektronicznych. Opis brzmi jak recenzja cenionej w pewnych kręgach polskiej kapeli Blast Muzugu, jednak Francuzi z tego śmietnika składają szokująco ciekawą mozaikę. Osnową albumu nadal jest gitara, nieco kojarząca się z późnymi płytami eksperymentalnego Manes. Jednak ogrom pomysłów, od knajpianych klawiszy w „Seul” po wokoder i elektryczną gitarę stalową w „Ennui” nie pozwala sklasyfikować albumu tych silnie nadużywających Paryżan w żadnej szufladce. „A.N.T.I.” w swojej radykalnie chaotycznej strukturze jest niezwykle spójny koncepcyjnie i niepokojąco składny w programowej obfitości. Każdy, kto nie boi się narkomanów z przedmieść, którzy namalowali sprejem na ścianie o jeden pentagram za dużo, powinien chociaż spróbować posłuchać tego albumu.

Zdjęcie Kawaleria szatana #7 8

Converge / Dropdead – Split (6/10)

Ten split to kontrowersja sezonu. Po pierwsze dwa wyjątkowo ważne zespoły sceny niezależnej, choć pochodzące z nieco innych środowisk, nagrywają razem. Converge na chwilę obecną wyszedł poza połamany hardcore i co mniej bystrzy nazywają go nową gwiazdą metalu. Dropdead to klasyk power violence, którego naszywkę można zobaczyć na każdym porządnym DIY koncercie. Panowie nagrali po jednym świeżym kawałku (Dropdead po kilku latach milczenia), co daje możliwość bezczelnego porównywania tych dwóch punkowych hord. No i, wbrew nadziejom scenersów, gwiazda zarządziła. „Сunaway” Converge to dwie minuty konkretnego hcpanka bez niepotrzebnych kombinacji, za to z urokliwym mostkiem zagranym w jakimś 5/13. Rasowa punkowa petarda nie dla nudziarzy od melodii i niebanalnych pomysłów. Za to Dropdead nieco zawiódł, zwłaszcza, że oczekiwania były ogromne. „Пaths Of Glory” to po prostu minuta czterdzieści wściekłego hardcore od początku do końca, bez żadnych fajnych zwolnień, czy absurdalnego intro, charakterystycznego dla power violence. Ostatnią kwestią dyskusyjną dla tego splitu jest forma wydania. Pomimo olbrzymiego popytu ekipa wydała małą ilość 7’, za to we wszystkich kolorach tęczy i masą test pressów daje to wrażenie, że kapele prowokują spekulanctwo i ebayowe wojny, zamiast po prostu kręcić ostre pogo.

Marcin Zalewski (17 lipca 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: qq
[19 lipca 2011]
jakieś z dupy te płyty wybraliście za przeproszeniem. a przecież było sporo fajnych w ostatnim czasie. np. touche amore, defeater, ampere, deafheven, oathbreaker, raein czy pulling teeth.
Gość: misiaczek
[17 lipca 2011]
Eee, dlaczego? inaczej niż w tych wszystkich 7gates'ach. To źle?
Gość: pankrytyk
[17 lipca 2011]
przestańcie pisać o metalu, nie wychodzi wam i tyle

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także