Historia Brazylii w albumach

Kiedy kilka lat temu brazylijskie wydanie „Rolling Stone’a” przygotowało z jakiejś tam okazji zestawienie 100 najlepszych krajowych albumów, na listę trafiły – według mojej wiedzy i osłuchania – niemal same Doskonałe płyty. Siłą rzeczy nasz mini ranking musiał pominąć sporo istotnych pozycji, dlatego zamiast mierzyć w dyskusyjną esencjonalność, zdecydowałem się na wycieczkę przez historię. Poniższe płyty prócz bycia rewelacyjnymi, są też reprezentatywne dla ścieżki rozwoju brazylijskiego popu. W opisach znajdziecie sporo rekomendacji wykraczających poza sam zestaw, więc oczywiście zachęcam do samodzielnego dosłuchiwania. (Paweł Sajewicz)

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 1

João Gilberto – Chega de Saudade (1959)

Fascynujące jest, że brazylijska muzyka nagrywana choćby i 80 lat temu wciąż niewiele straciła świeżości. Weźmy „Aquarela do Brasil”, któremu poświęcam sporo miejsca w towarzyszącym artykule – 70 lat po jego pierwszym nagraniu, swoje wersje wciąż rejestrują/wykonują młodzi artyści, choćby Arcade Fire czy Beirut. Dla porównania, dorobek Hanki Ordonówny raczej nie doczeka się podobnego revivalu. O ile jednak samba zrodziła nieśmiertelny rdzeń rytmiczny i dziesiątki piosenek-standardów, „artystyczna” muzyka popularna Brazylii zaczyna się w tym miejscu (wybór alternatywny: „Canções Praieiras” Dorivala Caymmi z 1954 r.). João Gilbert nagrywał albumy słynniejsze („Getz/Gilberto”) i lepsze (self-titled z 1973 r.), ale „Chega de Saudade” pozostaje esencjonalnym longplayem bossa novy. Niesamowite jak, pomimo wszystkich jej niuansów, lekka i niewymuszona jest ta muzyka. Tajemnica bossy tkwi bowiem w rytmie, który został zapożyczony niejako z samby, ale z pewnością nie w stosunku jeden do jednego. Gilberto przeniósł „ciężar” rytmiki na gitarę, co – w subtelnie szarpanych akordach – naturalnie zespoliło wysublimowane, jazzowe harmonie z krótkimi, na poły perkusyjnymi dźwiękami. Ten puls niepostrzeżenie wkrada się pod skórę i staje się naturalną mową ciała – sposobem robienia rzeczy. Spróbujcie mu się oprzeć.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 2

Antonio Carlos Jobim – Wave (1967)

Jeśli João Gilberto dał bossa novie charakterystyczną rytmikę i ekspresję, Antonio Carlos Jobim podarował jej liryzm i elegancję. „Wave” wydaje się po latach jego najdoskonalszym albumem, jazzowym odpowiednikiem – a co mi tam – sophisti-popu. Z jednej strony jest to album zwartych instrumentalnych kompozycji o sporym potencjale ilustracyjnym, z drugiej… Z DRUGIEJ to przykład absolutnie perfekcyjnej aranżacji (Claus Ogerman, oklaski!) wspartej nienaganną produkcją (Creed Taylor, oklaski!) i błyskotliwych smaczków melodycznych, których prostota i mądrość ewidentnie podważa twierdzenia o formalistycznym zadęciu jobimowej bossy. Na pytanie „dlaczego ta muzyka tak ŻRE?” należałoby odpowiedzieć wskazując jej przystępny charakter (spuścizna rytmu) i intelektualny, mieszczański sznyt (melodyka), ale prawda jest taka, że słuchając „Wave” wszyscy – od gospodyń domowych, po jazzowych krytyków – po prostu czujemy się lepsi. Sympatycy Jobima powinni także sprawdzić jego kolaborację z legendarną Elis Reginą („Elis & Tom”, 1974), choćby dla otwierającego numeru – „Águas de Março” – który ma to do siebie, że zwykle wygrywa plebiscyty na najlepszą brazylijską piosenkę wszechczasów. Całkiem zasłużenie zresztą.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 3

Various Artists – Tropicalia: ou Panis et Circenses (1968)

Tylko kilka razy w historii muzycznych kompilacji udało się uchwycić ten przełomowy moment, być tu i teraz, w samym epicentrum piekielnej zmiany warty. „No New York”, „Artificial Intelligence”, „C81”? Z pewnością. „Tropicália: ou Panis et Circenses” ma wśród nich jednak szczególne miejsce i szczególne znaczenie. Ruch Tropicalistów był czymś więcej niż pokoleniowym kuksańcem, więcej niż artystycznym konceptem, był pełnoetatowym posterunkiem na kulturalnej i politycznej barykadzie przeciwko wojskowej dyktaturze, za który można było ponieść całkiem niekulturalne, za to bardzo polityczne konsekwencje, włącznie z przymusowym wydaleniem z kraju. By zrozumieć fenomen brazylijskiej muzyki lat 60., cofnąć się trzeba do modernistycznej teorii Oswalda de Andrade’a z „Manifesto Antropófago” (1927). Jego wyprowadzony z historycznych doświadczeń Brazylii „kulturalny kanibalizm” (nawiązanie do rdzennego brazylijskiego ludu Tupi, który miast zabijać swoich wrogów w wojennej walce, schwyciwszy ich, poddawał rytualnym, kanibalistycznym praktykom, wierząc, że w ten sposób udziela się im siła nieprzyjaciela) zakładał wiarę w kulturę, która nie imituje obcych wpływów, lecz je inkorporuje, wchłania, czerpiąc z nich moc i czyniąc zeń element swojej własnej ubogaconej w ten sposób tożsamości. Bohaterowie „Tropicália: ou Panis et Circenses” w kooperacyjnym i solowym wydaniu: Gilberto Gil, Caetano Veloso, Tom Zé, Gal Costa, Os Mutantes i Nara Leao, „rytualnie pożarłszy” zachodnich psychodelicznych i rock’n’rollowych „imperatorów”, zasymilowali ich m.in. z bahijskim folkiem, sambą i jej wdzięczną pochodną – bossa novą, tworząc wielki kulturowy manifest, dziewiczą, unikatową jakość w obrębie muzyki i pojęcie nowego, refleksyjnego kosmopolityzmu. Nie dziwi zatem, że z tego nieskończonego źródła inspiracji do dziś piją tak rozmaici artyści jak Arto Lindsay, Beck, David Byrne, Stereolab, El Guincho czy nawet Pet Shop Boys. (Marta Słomka)

Tekst oryginalnie ukazał się na łamach Screenagers.pl w opracowaniu 20 składanek, których nie wolno przeoczyć w grudniu 2009 roku.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 4

Chico Buarque – Construção (1971)

Twórczość Chico Buarque stanowi niejako alternatywę dla ekscesywnej tropicalii. Podczas, gdy tropikaliści przekraczali gatunkowe i obyczajowe konwencje, nurzali się w psychodelii i pastiszu, Buarque – wychowany w inteligenckim domu poeta z ładną buzią – wykonywał konwencjonalne samby i bossa novy. W latach 60. stylistyczne i ideologiczne różnice poróżniły Chico i Caetano Veloso, ale gdy władze wyrzuciły z kraju obu (w roku 1970), wcześniej odlegli artyści zbliżyli się nieco. Buarque powrócił do Brazylii jako pierwszy z artystycznych emigrantów, bo już w 1971 r., i zarejestrował szybko dwa klasyczne albumy, z których drugi – „Construção” – cieszy się niemal uniwersalnym uznaniem. Wciąż różny od eksperymentów tropicalii, „Construção” jest awangardowy na swój własny sposób. Piosenki Chico nabierają tu niepokojącej, desperackiej motoryki, a pogodna niegdyś samba całkowicie zdominowana jest przez szokujące, dramatyczne orkiestracje. „Construção” wyznacza ton dla późniejszej twórczości Buarque, który z pozycji artystycznego autorytetu i intelektualisty rozpoczął poetycką dekonstrukcję opresyjnego systemu.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 5

Caetano Veloso – Caetano Veloso (A Little More Blue) (1971)

To wybór, który zaskoczył nawet dokonującego selekcji – przynajmniej dwa inne albumy Veloso (debiut i „Transa”) cieszą się większą sławą i ikonicznym statusem. O ile jednak pierwszy z nich wpisuje się w wyżej omówioną eksplozję tropicalii, a drugi stanowi początek eksperymentów Caetano w obrębie mainstreamowego popu (Música Popular Brasileira), o tyle „A Little More Blue” jest dziełem odrębnym zarówno w katalogu swojego autora, jak i w obrębie całej muzyki brazylijskiej. Przesycone smutkiem i tęsknotą, poetyckie piosenki Veloso oddają los samotnego i wyobcowanego emigranta i tym samym stanowią najdoskonalszy zapis wspólnego doświadczenia wielu brazylijskich artystów wyrzuconych z kraju na fali represji końca lat 60. Obok oczywistych wątków brazyliany, „A Little More Blue” nawiązuje do surowego, brytyjskiego folku, z którym Caetano musiał zetknąć się w Londynie i choć jest tu mniej baroku niż w tradycyjnych nagraniach tropicalii, wizytówka albumu, „Maria Bethânia”, może startować w zawodach o najlepszą orkiestrację popowej piosenki. W ogóle to zastanawiające jak wieloznaczne i bogate w niuanse są te z pozoru proste utwory: przecież dwujęzyczny „If You Hold A Stone” antycypuje kajetanowe odjazdy w repetycję, którym – zgodnie z tytułem – poświęcona jest późniejsza „Transa”. I osobną kwestią jest oczywiście warstwa literacka albumu, ze względu na angielskie liryki dużo przystępniejsza dla przeciętnego odbiorcy niż standardowe, portugalskie teksty brazylijskich piosenek. Jeśli ktoś ma wątpliwości czy Veloso wielkim poetą był, niech tym bardziej sprawdzi te wiersze napisane przez niego w obcym mu przecież języku. I'm wandering round and round nowhere to go / I'm lonely in London London is lovely so / I cross the streets with out fear / Every body keeps the way clear / I know, I know no one here to say hello.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 6

Milton Nascimento & Lô Borges – Clube da Esquina (1972)

Podczas, gdy w Rio de Janeiro powstawała muzyka bardzo silnie naznaczona stylem samby i bossa novy, w Minas Gerais grupa przyjaciół skupionych wokół wokalisty/kompozytora, Miltona Nascimento, zaczęła eksperymentować z formatem popowej piosenki w dokładnie odwróconych proporcjach. W odstawkę poszedł charakterystyczny rytm, a główny nacisk położono na melodie i harmonie. Te nie miały jednak wiele wspólnego z jazzowymi ciągotami bossy, ani barokowym popem tropicalii; zamiast tego wydawały się przepuszczać lokalny folklor przez wrażliwość Beatlesów i dream pop (zanim ten w ogóle powstał).

„Clube da Esquina” w niewiarygodny sposób różni się od absolutnie każdej innej płyty nagranej w latach 70. Począwszy od walorów produkcyjnych (zwiewne, rześkie brzmienie przywodzące na myśl… Belle & Sebastian), przez kompozycje (oniryczne progresje akordów) na wykonawstwie (ludowość!) kończąc, ten dwupłytowy gigant jest dziełem skończonym – to samodzielny muzyczny mikrokosmos. Za utwory odpowiadają przede wszystkim Nascimento i Lô Borges, przy czym będące w mniejszości kompozycje tego drugiego są najbardziej efektowne (jak otwierające „Tudo que você podia ser”, w którym ekspresyjne partie instrumentalne przełamują wokalną melodię, kumulując napięcie i odchodząc od schematycznego rozwoju utworu). Twórcy „Clube da Esquina” w późniejszych latach z powodzeniem rozwijali kariery solowe i zarejestrowali jeszcze kilka (!) epokowych albumów, ale do poziomu tego przełomowego longplaya już się nie zbliżyli. Prawdę mówiąc – nikt się nie zbliżył.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 7

Novos Baianos – Acabou Chorare (1972)

Ten album – zwycięzca rollingstone’owego plebiscytu na brazylijski LP wszechczasów – zrodził się z jednej nocy jammowania, kiedy do nieznanego szerzej zespołu zgłosił się książę z bajki – João Gilberto – i zaproponował wspólne granie. I choć Gilberto na „Acabou Chorare” fizycznie nie występuje, nad sofomorem Novos Baianos unosi się duch pieśniarza – w końcu to on zasugerował Baianos nagranie przearanżowanej wersji „Brasil Pandeiro”, klasycznej samby z 1940 r., która otwiera album. Zresztą nie tylko w openerze hendrixowski wcześniej zespół gra po prostu sambę – ale za to jak gra! Koronkowe aranżacje są tu wyegzekwowane z matematyczną precyzją, a muzyka – choć wypełniona zaraźliwymi melodiami – zdominowana jest obsesją rytmu. Śpiew w „Mistério do planeta” czy „A menina dança” dobitnie uzmysławia jak ważna w muzyce popularnej jest rola języka. „Dźwiękowa realizacja tekstów” (M. Błaszczyk) odciska się piętnem na melodyce i ekspresji – w tym przypadku krótkie portugalskie wyrazy mają ewidentnie perkusyjny charakter, a tam gdzie przepoczwarzają się w urywane onomatopeje, zbliżają śpiew do jazzowego scatu. Zadziwiające też jak karnawałowa muzyka Baianos miejscami zahacza o progrockowe łamańce („Tinindo, trincando”), nie tracąc nic ze swojego ewidentnie zabawowego charakteru.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 8

Raul Seixas – Krig-Ha, Bandolo! (1973)

Mieliśmy ostatnio wewnątrzredakcyjną „dyskusję” na temat Paulo Coelho, jego „twórczości” i zaocznego udziału w trzeciej serii „Klanu” (sic!). Gdzieś między wierszami rzuciłem, że Coelho, zanim odnalazł Boga i filozoficzną potęgę seksu, był tekściarzem kilku z najważniejszych postaci brazylijskiej muzyki, przede wszystkim Raula Seixasa. Koledzy wyśmiali mnie, ale sprawa jest poważna, bo „Krig-Ha, Bandolo!” – napisane przez Seixasa i Coelho do spółki – należy do tej wąskiej grupy dzieł legendarnych, o których trudno już wypowiadać się merytorycznie. Raul Seixas był prekursorem brazylijskiego rock’n’rolla – swój pierwszy zespół sformował pod koniec lat 50., gdy sam miał lat 12, ale na prawdziwy sukces przyszło mu czekać kolejną dekadę. U progu lat 70. z rock’n’rollowego buntownika, Seixas przekształcił się w prawdziwego Jezusa kontrkultury – mieszającego amerykańską mitologię („Al Capone”) i legendę Elvisa Presleya z mistyką Aleistera Crowleya (enter Paolo Coelho) i anarchistycznymi ciągotami. Muzyka na „Krig-Ha, Bandolo!”, oczywiście nie pozbawiona lokalnych cech, nabiera specyficznego, obrzędowego charakteru – szczególnie w dzikim początku „Mosca na Sopa” – kiedy indziej zaś jest nostalgiczna i bzdurna („Metamorfose Ambulante”, „Rockixe”). W zestawieniu z burzliwą biografią jego twórców, „Krig-Ha, Bandolo!” urasta do rangi wzorcowo kultowego albumu, takiego, któremu można raz do roku zapalić lampion albo przynajmniej ezoteryczną świeczkę.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 9

Jorge Ben – A Tábua De Esmeralda (1974)

Jorge Ben, podobnie jak Chico Buarque debiutował wcześnie, w latach 60. jako twórca popularnych samb, umiejscowionych gdzieś pomiędzy klasyczną brazylijską piosenką, a sceną jovem guarda (młoda fala popowych artystów czerpiących z zagranicznych mód). Podobnie jak Buarque, w latach 70. Ben rozszerzył artystyczną wizję, ale w odróżnieniu od twórcy „Construção”, zamiast iść w seriozną poezję i awangardowe aranże, „poszedł w pop”. Oczywiście do zaraźliwych melodii nigdy nie było mu daleko – w końcu to właśnie Jorge Ben skomponował najpopularniejszą portugalskojęzyczną piosenkę, „Mas Que Nada” – ale na „A Tábua De Esmeralda” ten jego pop jest jednocześnie gęsty i chwytliwy, ludyczny i metafizyczny, i diabelnie oryginalny. Jeśli zastanawiacie się czemu właściwie cała ta zajawka „muzyką brazylijską”, odpowiem w tym miejscu: począwszy od rytmicznego szkieletu (rozdygotana samba), przez rozwiązania melodyczne i harmoniczne, na konstrukcji utworów skończywszy (zwróćcie uwagę jak piosenki u Bena stanowią zwartą narrację, w zasadzie pozbawioną oklepanego podziału „zwrotka-refren”), brazyliana tak dalece odbiega od miarowego, mierzonego stopą i werblem pulsu muzyki opartej na rhythm’n’bluesie, że stanowi dla niego naturalną alternatywę. „A Tábua De Esmeralda” zważywszy na swój przystępny charakter, może służyć za dobry wstęp dla całej tej unikatowej tradycji, a jednocześnie eksploruje wątki, które dla każdej otwartej głowy powinny być niewyczerpanym źródłem inspiracji.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 10

Titãs – Cabeça Dinossauro (1986)

Aż do lat 80. Brazylia pozostawała bodaj jedynym muzycznym rejonem świata, który zdołał włączyć się do globalnego obiegu popkultury przy jednoczesnym zachowaniu własnej tożsamości. Gdy nastąpiła symboliczna zmiana warty i artyści pokroju Caetano Veloso czy Miltona Nascimento odeszli na pozycje statecznych ojców chrzestnych, młoda fala – zapatrzona w dokonania punka i new wave – zaczęła rozluźniać pokoleniowe więzy łączące brazylijski pop z dorobkiem pierwszych sambistów. Czołowym zespołem tego okresu stał się Titãs, którego eklektyczny styl stopniowo ewoluował jednocześnie w stronę radykalnego punku i melodyjnego new popu. W obrębie „Cabeça Dinossauro” oba te wątki koegzystują w zaskakującej symbiozie. Postpunkowy, posępny opener przechodzi w głupawe „AA UU”, które przywołuje skojarzenia z Buzzcocks, a melodyjne „Estado Violência” to modelowy przykład podbitego funkiem new wave (sprawdźcie jak podobna estetyka została kilka lat później rozwinięta przez Chico Science). A przecież jest tu jeszcze i słoneczne reggae, i niemal thrashmetalowe wjazdy. Komercyjny sukces „Cabeça Dinossauro” może zastanawiać, a może to po prostu jeszcze jeden dowód na skłonność brazylijskiej muzyki do fuzji?

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 11

Cazuza – Ideologia (1988)

To chyba najzwyklejsza płyta w całym zestawieniu, wpisująca się doskonale w ejtisowy nurt rocka stadionowego. Rzecz jasna jesteśmy w Brazylii, więc nie ma mowy o jakimś nachalnym, męczącym wykonawstwie à la The Waterboys – zamiast tarzać się po murawie, „Ideologia” szybuje lekko ponad stadionem. Wyróżnikiem jest tu osoba artysty – jedna z najbardziej kultowych figur brazylijskiej muzyki. Okrzyknięty przez Caetano Veloso największym poetą swojego pokolenia, Cazuza zaczął poważną karierę w Barão Vermelho – zespole, z którego odszedł zachęcony jego sukcesami. Na fali popularności doskonałego singla „Bete Balanço”, Cazuza zdecydował się realizować własne ambicje. Oczywiście do jego kultowego statusu w równym stopniu co muzyka, przyczyniła się przedwczesna śmierć (wynik zakażenia wirusem HIV) i otwarty biseksualizm. Cazuza wydaje się postacią zawieszoną gdzieś pomiędzy sceniczną charyzmą Freddiego Mercury’ego, a wrażliwością i zaangażowaniem Bruce’a Springsteena. Oczywiście zainteresowani powinni sprawdzić jeszcze koncertowy album „O tempo não pára”, bardziej zwarty i esencjonalny niż klasyczna, ale nieco „przegadana” „Ideologia”.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 12

Chico Science & Nação Zumbi – Da Lama ao Caos (1993)

Na początku lat 90. w Recife pojawiła się luźna grupa artystów, którzy powrócili do wcześniejszych, „patriotycznych” wzorców tropicalii: postulowali ponowne zakorzenienie brazylijskiego popu w lokalnej tradycji oraz „pożarcie” zachodnich muzyków, zamiast ich kopiowania. Jednocześnie ów ruch – mangue bit – otaczała mgiełka awangardy właściwej wszystkim wystąpieniom łączącym różne dziedziny sztuki, postulaty społeczne czy wręcz filozoficzne. Na czele mangue bitu stanęła grupa Nação Zumbi z charyzmatycznym liderem – Chico Science – której styl na lata ustanowił niedościgły wzorzec dla brazylijskiej alternatywy. Nação Zumbi na znakomitym, debiutanckim „Da Lama ao Caos” na równi postawili ludową, plemienną perkusyjną kanonadę maracatu („stu Timbalandów w jednym utworze” jak mówi Łukasz Błaszczyk) z wpływami post-punka, hip-hopu, rocka spod znaku „Angel Dust” i „Remain In Light”. „Da Lama ao Caos” był zarazem początkiem, szczytem i łabędzim śpiewem zrywu. Byłoby niesprawiedliwe pominąć lub pomniejszyć dokonania pozostałych aktorów sceny mangue bit, ale też faktem jest, że żaden z nich nie zbliżył się do artystycznych wyżyn Nação Zumbi ani też w równym stopniu nie realizował idei tygla, której duch unosi się nad najlepszymi albumami brazylijskiego popu. Z jednej strony byli więc Mundo Livre S/A, którzy „po prostu” grali rocka na modłę Faith No More, a z drugiej Mestre Ambrosio, których radykalny folk nie stanowił dobrego nawozu pod popowe kwiatki (aż dziw, że oba zespoły mieściły się w ramach tego samego ruchu!).

Sami Nacao Zumbi zdołali pod wodzą Chico Science nagrać jeszcze jeden klasyczny (choć nie tak równy) album. W 1997 r. Chico zginął w wypadku samochodowym, a jego zespół, choć funkcjonuje dalej pod skróconą nazwą, oddalił się od wybuchowej estetyki „Da Lama ao Caos” i osiadł na twardej funkowo-rockowej ziemi.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 13

Racionais MC’s – Sobrevivendo no Inferno (1997)

Jeden z pierwszych i najlepszych hip-hopowych składów w Brazylii, choć funkcjonował od końca lat 80., swoją najsłynniejszą płytę zarejestrował w połowie lat 90. sięgając zarówno do lokalnej tradycji (cover „Jorge da Capadócia” Jorge Bena) jak i północnoamerykańskich korzeni gatunku czy – zgodnie z duchem czasu – uberpopularnego wówczas trip-hopu spod znaku „Dummy”. „Sobrevivendo no Inferno” nie bombarduje słuchacza agresywnym flow i w ogóle nie ma w sobie wiele z potocznie rozumianego klimatu ulicy. Ale religijne (nie mylić z „misjonarskie”) podteksty i oszczędne wykorzystanie sampli skutkują ciężkim i poważnym nastrojem albumu, którego nazwa tłumaczy się bodaj jako „Surviving In Hell”. Ciekawe, że to brazylijskie podejście do estetyki hip-hopu przypomina próby nieco bardziej offowych, ulubionych przez indie publiczność artystów pokroju Dalek. W przeciągu kilku lat brzmienie ulic w Południowej Ameryce zdominowały ostre i balansujące na granicy kiczu baile funk i tecno brega, ale Racionais MC’s ze swoim dziesięciominutowymi litaniami zajmują w tej tradycji równie ważne miejsce.

Zdjęcie Historia Brazylii w albumach 14

Los Hermanos – Ventura (2003)

Czasem przeczytać można, że lata 00. upłynęły w muzyce brazylijskiej pod znakiem niezalu. Silna inspiracja niezależnym rockiem przy jednoczesnym wejściu w erę szerokopasmowego internetu poskutkowały rozwojem alternatywy, która tak jak wszędzie indziej oderwała się od swego pierwotnego znaczenia. Tyle, że brazylijskie indie ostatnich 10 lat było raczej próbą nawiązania do sukcesów gitarowych boysbandów i zmiennych mód panujących na rynkach północnoamerykańskim i angielskim, niż wynikiem jakiejś ewolucji, przepoczwarzania się „sceny niezależnej”. W efekcie dekada obrodziła artystami, dla których punktem odniesienia w graniu muzyki rockowej byli raczej Foo Fighters niż Pavement. Zespołem należącym do tej milenijnej fali, któremu jednocześnie nie sposób zarzucić banału jest Los Hermanos, łączący melancholijny wokal Marcelo Camelo ze ścianami dźwięku i (gdzieniegdzie) melodyką i instrumentarium samby. „Ventura”, trzeci (i jak dotąd ostatni) album grupy prezentuje jej najdojrzalsze podejście do tematu lirycznej ballady przepuszczonej przez indie-wrażliwość, a także indie-piosenki przepuszczonej przez wrażliwość brazyliany. W najnowszej historii brazylijskiego popu to chyba ostatni album, który bezsprzecznie cieszy się statusem klasycznego – co oczywiście nie oznacza, że Brazylię po 2003 r. należy sobie odpuścić. Po „Ventura” zaczyna się bowiem muzyczny gąszcz, który choć nie zdążył jeszcze wykształcić spójnego kanonu, zaczyna fascynować coraz szersze grono słuchaczy. Jeszcze kiedyś do niego wrócimy.

Paweł Sajewicz, Marta Słomka (15 lutego 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Kurtek
[7 maja 2014]
Nie dało się wybrać gorszej płyty od Caetano.
PS
[22 czerwca 2011]
Borys o Lo Borgesie (patrz: nota o "Clube da Esquina", komentarze poniżej). BARDZO polecam!

http://www.t-mobile-music.pl/opinie,4359,boski_salomao.html

PS
[10 marca 2011]
@mój faworyt:

proszę bardzo:
Milton Nascimento - Milagre dos Peixes
Milton Nascimento - Minas
Milton Nascimento - Gerais
Lo Borges - Lo Borges
Lo Borges - A Via Lactea

do pewnego stopnia też Novos Baianos, choć to samba (ale o podobnej lekkości)
Gość: mój faworyt
[10 marca 2011]
poleci mi ktoś coś z brazylii w stylu clube da esquina?
Gość: everysmith
[24 lutego 2011]
mimo że hiszpanów nie lubię za to, że nie potrafią mówić, tylko zawsze krzyczą, to muzykę robią świetną.
a do powyższej listy, dorzucę może i mało popowy,jednak godny uwagi album: Patife Band - Corredor Polones
PS
[17 lutego 2011]
Prędzej Urugwaj albo Hiszpania
Gość: highfidelity
[17 lutego 2011]
super tekst, czekam na Meksyk
nieseba
[17 lutego 2011]
słuchałem kiedyś kilku indie rockowych/post-punkowych/nowofalowych utworów z Brazylii - często czułem sprzeczność między ich umiłowaniem do komplikacji rytmu, charakterystycznym flow języka portugalskiego, a tą importowaną (prostą, mechaniczną) rytmiką.
PS
[16 lutego 2011]
@Amon Tobin

Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale twórczość Tobina nie odegrała w historii muzyki brazylijskiej roli większej niż dajmy na to w historii muzyki polskiej czy francuskiej. Spekuluję: to nawet nie jest przypadek Basi Trzetrzelewskiej, której przygody na emigracji śledził każdy słuchacz Trójki. Tobin wyjechał z Brazylii w wieku 2 lat - Brazylijczycy pewnie dowiedzieli sie o jego istnieniu na długo po Brytyjczykach.
PS
[16 lutego 2011]
Brak Sepultury o tyle odczuwalny, że w sumie w zestawieniu \"historycznym\" należałoby odnotowac istnienie brazylijskiego metalu. Long story short: nie moja bajka, nie słucham, nie znam się na tym - więc nie jestem w stanie z czystym sumieniem tego rekomendować.

W pozostałych przypadkach, standardowy zestaw odpowiedzi: trudno w kilkunastu notkach zawrzeć wszystko, trudno o wszystkim pamiętać, trudno rozsądzić której płycie miejsce w zestawieniu nalezy się bardziej. Np. ja bym autorowi wytknął brak solowych albumów Miltona Nascimento, brak solowych albumów Lo Borgesa, skrót przez lata 80., brak jazzu (Hermeto Pascoal, HELLO!), brak solowych tropikalistów (Gal, Gil, Tom HELLO) itd. itp. \";p\"

@nieseba
Sporo się działo. Choćby triumfalny pochód Nascimento zapoczątkowany opisanym \"Clube da Esquina\" i kontynuowany w rewelacyjnym \"Milagre dos Peixes\" i późniejszym dyptyku \"Minas\" i \"Gerais\" (jazz-rock meets dream-pop meets prog-rock meets soft-rock). Bodajże w 1975 r. Wayne Shorter wypożyczył Nascimento z zespołem do sesji nagraniowych \"Native Dancer\", albumu, który otworzył zupełnie nową kartę w historii amerykańsko-brazylijskich kolaboracji. Soul i disco podziałały m.in. na Jorge Bena, który gatunkowego crossoveru dokonał np. na \"Africa Brasil\" w 1976. Pod koniec lat 70. debiutowała Banda Black Rio, jedna z bardziej zasłużonych dla brazylijskiego soulu grup. W \'79 r. z nowym albumem powrócił Lo Borges, chyba najzdolniejszy i najmniej doceniony songwriter swojego pokolenia. Małe odrodzenie przeżyła klasyczna samba (np. Beth Carvalho)

Generalnie widzę ten okres, do początku lat 80., jako mniej rewolucyjny, ale nie mniej rewelacyjny etap złotej epoki w muzyce Brazylijskiej. Wszyscy ze wspomnianych artystów uzyskali statusy klasyków i ugruntowali swoje pozycje, a szeroka kategoria MPB pogodziła rozmaite estetyki. Każdy kolaborował z każdym (Chico nagrywał z Caetano, \"Clube da Esquina 2\" zgromadził znakomitości spoza klasycznego składu \"klubu\", Wayne Shorter przyjechał nagrywać partie saksofonu na albumach Nascimento, a sam Milton rejestrował nowe wersje swoich najlepszych utworów na potrzeby północnoamerykańskiego odbiorcy).

Lata 80. otworzyły się bardziej na zagraniczne wpływy, o czym pisze przy okazji Titas. Z innych nowofalowych grup warta sprawdzenia jest np. RPM. Sporą karierę robił stadionowy rock Ultraje a Rigor. Tytuł debiutu (?) tych ostatnich tłumaczy się bodaj jako \"Przybylismy zabrać wasze plaże\", co, o ile pamiętam, symbolizuje inwazję muzyków z Sao Paulo na Rio de Janeiro, które we wcześniejszej dekadzie stanowiło muzyczne centrum Brazylii.

Można by pisać i słuchac długo :)

Gość: warna
[16 lutego 2011]
Sepultura jest zajebista, pamiętam jak kolega z podstawówki miał koszulkę reprezentacji Brazylii z nazwą zespołu jako nazwiskiem i logiem zamiast herbu.

Co do płyt to jeszcze bym dodał Narę Leao z 1971 i Gal Costę którąś, ale raczej Gal. No i oczywiście Amon Adonai Santos de Araujo Tobin.
kuba a
[16 lutego 2011]
Zalewski za karę, że rozpętał tę zadymę napisze o Sepulturze, Panterze i jeszcze o Biohazard. Będzie prowadził rubrykę "Muzyka w czarnych koszulkach".
Gość: kolargol
[16 lutego 2011]
Ha! Zgadłem.
Gość: kolargol
[16 lutego 2011]
Po pierwsze mało która z tych płyt rerezentuje typowe brzmienie screenagers, po drugie właśnie dlatego ciekawie było by przeczytać o Sepulturze a po trzecie, to ja ich słuchałem w podstawówce, nie zadnym liceum :D

(redaktorzy zapewne załamują ręce, bo taki ambitny temat a i tak wszyscy gadają o Sepulturze)
kuba a
[16 lutego 2011]
Czy jest jeszcze na sali ktoś, kto czuje potrzebę wypowiedzenia się o Sepulturze? Nie żeby koncentrowanie się na tym wątku wydawało mi się stosowne w kontekście takiego artykułu.
Gość: ale tak szczerze pozdrawiam
[16 lutego 2011]
pozdrawiam osoby które uważają że takie rzeczy jak choćby Chaos A.D / Roots to mało ciekawe metalowe napierdalanie i nawijanie o tym to nuda, ludzie ogarnijcie się
kuba a
[16 lutego 2011]
Żaden ze mnie Paweł, ale np. to:

http://www.amazon.com/Nao-Wave-Brazil-Post-1982-1988/dp/B0009JDRCK

Parę cool eksperymentalnych tracków tam, np. Agentss albo mój ulubiony numer Akira S coś tam coś tam, który brzmi trochę jakby ktoś puścił od tyłu "Barbarism Begins At Home" Smiths:

http://www.youtube.com/watch?v=xelLRtFuaZI
nieseba
[16 lutego 2011]
być może Chega de Saudade jest najbardziej esencjonalnym, a self-titled najlepszym albumem bossa novy, ale moim ulubionym jest Getz/Gilberto.
Pawle, co się działo w latach 74-86 w muzyce brazylijskiej?
kuba a
[16 lutego 2011]
Oj tam oj tam. Przynudzacie i wystają Wam z szafy licealne tiszerty.
Gość: niego
[16 lutego 2011]
Zrobiłem mały risercz i po polsku nie ma ŻADNEJ przyzwoitej recenzji "Roots", a w konktestach podnoszonych przez Pawła i Martę, chcąc nie chcąc, płyta odnalazłaby się perfekcyjnie.

Co do typowego brzmienia Screenagers to znasz Kuba mój stosunek:)
kuba a
[16 lutego 2011]
No tak, Sepultura, ten mało znany w Polsce zespół o typowym brzmieniu dla Screenagers!
Gość: kolargol
[16 lutego 2011]
Dobrze mówi - gdzie Sepultura?
Gość: niego
[16 lutego 2011]
Wyjdzie ze mnie prostak, ale musze przyznać, że brakuje mi w tym zestawieniu Sepultury. I to mocno.

Poza tym jednym przytykiem: ekscytuję się!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także