Screenagers Live Act #1

Zdjęcie Screenagers Live Act #1

Wrażenia z obejrzanych koncertów są jak najbardziej warte zapamiętania i podzielenia się z innymi. Dlatego nowa rubryka serwisu Screenagers ma za zadanie systematycznie je dokumentować, tak by z czasem nie umknęły kolejne z interesujących szczegółów i emocji, które czynią występy na żywo wyjątkowymi.

Godspeed You! Black Emperor; 22 stycznia 2011; Eskulap, Poznań

Duszny od oczekiwań sobotni wieczór z opoką postrockowych crescendo niósł ze sobą wiele wątpliwości. Przesadna ilość biletów zapowiadała raczej kolektywne pocenie się podczas zagłady, wzmożona internetowa aktywność licealnych fanów słuchających GY!BE pomiędzy Dream Theater, a Toolem mogła nieść za sobą pewne obawy. Poza gęstą atmosferą na szczęście żadne snobskie obawy się nie sprawdziły, a wszyscy niewpasowujący się w podniosły stan oczekiwania zostali uciszeni przez support. Total Life, czyli jednoosobowy konglomerat kilku sekwencerów i potężnego nagłośnienia, uproszczoną i zintensyfikowaną wariacją na temat muzyki Fuck Buttons w wersji hardtek zasugerował, że będzie totalnie. Kilka osób pokiwało głową w rytm, kilkanaście stwierdziło, że później pójdzie na jakieś techno, a jakimś kilkudziesięciu wzrósł brak tolerancji dla dźwięków elektronicznych. Miałem przyjemność stać przy samym głośniku, więc wstępna mała apokalipsa jak najbardziej wprowadziła w podziemny klimat.

Godspeed You! Black Emperor jest zespołem po pierwsze wywodzącym się z bardzo niezależnych środowisk (co ciekawe w Kanadzie scena muzyki zaangażowanej politycznie przeplata się z towarzystwem związanym z noise, czy ekstremalnym metalem). Po drugie są kolektywni niczym krautrockowcy z Republiki Rad. Przez cały koncert niemalże nie istniał wizualnie taki obiekt jak muzyk – była podłoga wyścielona efektami, w duchu czarnobylskie wizualizacje i rozmazane postaci z podglądu aparatu fotografa obok. Totalne podejście do tworzenia muzyki, co nie dziwi w kontekście stężenia epickości. Koncert poprzedził drone znany z początku „Infinity”, gładko wprowadzający w ponad piętnastominutową wspólną improwizację pod roboczym tytułem „Gorecki”. Free-folkowy wstęp zmienił się w „Albanian” i rozpoczął się czas emocjonalnej burzy i naporu. Doprowadzane do maksimum kumulacje dźwięków ośmiu muzyków mogłyby wydać się przejrzałe po przesłuchaniu kilku dowolnych artystów ze składanek Silent Ballet, jednak w wykonaniu protoplastów nie było chwili zwątpienia. Pomimo ściany hałasu i żarliwego budowania ambientowych pasaży uchwytny był fakt, że GY!BE to zespół jednak bardziej -rock niż post-. Dynamika, napięcie czy po prostu poruszająca prostota rozwiązań kompozycyjnych nie dawała zapomnieć, że jednak druga fala ponowoczesnego rocka była mniej rewolucyjna od protoplastów wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Rewolucyjna za to była etyka występujących artystów uwydatniona w towarzyszących muzyce, antycywilizacyjnych wizualizacjach. Zabrakło tylko, poza krótkim fragmentem, pierwszej płyty, ale duch zamieszek w Seattle i nawiedzonych kaznodziejów to już niestety relikt ubiegłego wieku. Koncert Godspeed You! Black Emperor był szansą na usłyszenie legendy, która na takie miano odparłaby pogardą. Kontaktem z lekceważonym zaangażowaniem politycznym (również w formie bomby wodorowej) w postaci kolektywnego i przesterowanego muzycznego ciosu. (Marcin Zalewski)

Jan Jelinek; 4 lutego 2011; Cafe Kulturalna, Warszawa

Pod koniec ubiegłego roku ukazały się aż dwie płyty z udziałem Jana Jelinka, obie wydane przez jego label – Faitiche. Jednak zarówno reaktywacja Farben, jak i tak samo uroczy, co mało rewolucyjny album nagrany wraz z Masayoshi Fujitą, okazały się marnym wyznacznikiem tego, co pokazał podczas występu w Warszawie. Wszystkie zaprezentowane utwory opierały się na jednej, prostej, pozbawionej rytmu pętli. Pulsujące linie basu wsparte rytmicznymi ozdobnikami odarte były z subtelności i mikro zmian, od których roiło się w jego dotychczasowych nagraniach. Zamiast tego Jelinek postawił na bardziej ekspresyjne rozwiązania i w typowy dla Fuck Buttons sposób rozlewał ponad tymi quasi-klubowymi schematami morza powoli nawarstwianych, analogowych brzmień. To właśnie ciepłe wibracje wypełniającego salę post-rave’owego hałasu powodowały ekstatyczne reakcje publiczności. Podczas wyjątkowo krótkiego, bo trwającego niewiele ponad 40 minut koncertu, ani razu nie wyszedł poza ten banalny schemat, który dzięki wsparciu słusznego nagłośnienia zdołał jednak porwać nadzwyczaj pozytywnie nastawione grono fanów ściśniętych wokół stolika dźwigającego zabawki Niemca. I choć zarówno długość jak i forma występu pozostawiły pewien niedosyt, wieczór można było zaliczyć do udanych. (Mateusz Krawczyk)

Kamp!, Tracasseur DJ's; 27 stycznia 2011; Klub Centrala, Kraków

DJ-ski support Tracasseur – dwóch blogerów współpracujących z hypem.com promuje swoje elektroniczno-taneczne odkrycia w europejskich klubach. Nie żebym narzekał, miałem przynajmniej czas podleczyć w barze nieustępujące symptomy niespełnionej na szczęście grypy. Grubo po 22. wybrzmiał ostatni remiks Jamiroquai „White Knuckle Ride” – pozbawienie dialogu wokali z french-touchowym syntezatorem w refrenie niszczy 90% uroku kawałka i wcale nie sprawia, że jest on bardziej taneczny.

Koncerty traktuję zawsze z dużą taryfą ulgową i zwykle moje odczucia nie różnią się wiele od tych wygłaszanych przez Małgosię Foremniak po występach ludzi, którzy próbują pokazać, że mają talent: „Ale było fajnie! Ile Wy macie energii!”. I dobrze mi z tym. Takie podejście z wyłączeniem co chłodniejszych obserwatorskich przemyśleń i póz – dance like there’s no tomorrow z pewnością nie odda prawdziwego przebiegu zdarzeń. Zamiast w przerwach skrupulatnie notować w głowie kolejność utworów, uwagi i komentarze, wolę zwyczajnie słuchać i cieszyć się muzyką. O Kamp! na łamach Screenagers zostało powiedziane już wystarczająco dużo jak na zespół, który jeszcze nie wydał płyty (czekamy!), a zdążył ostatecznie złamać redakcyjne serca „Heats”. Przyznaję, że przy całym uwielbieniu dla tego kawałka, trochę po macoszemu traktowałem „Distance Of The Modern Hearts” i „Breaking A Ghost’s Heart”. Niesłusznie, bo hooki tego duetu też są WIELKIE i niemożliwe było zostać nieporuszonym, z nogami przytwierdzonymi do podłogi. Reszta utworów też dała radę, ze wskazaniem na długi, taneczny trip na bis.

Zaskakująca była dla mnie frekwencja – parkiet został wypełniony do ostatniego wolnego metra kwadratowego, aż po koniec sali z drugim barem. Może nie jestem świadomy popularności Kamp! w Polsce? Albo to efekt supportowania Hurts parę dni wcześniej?  Nie mam pojęcia, jak było na tamtym koncercie, ale podejrzewam, że tak jak przedstawicielki płci pięknej piskiem oddały swoje uwielbienie dla „Wonderful Life”, tak teraz w podobny sposób wyraziły swój zachwyt „Heats”. (Sebastian Niemczyk)

Screenagers.pl (10 lutego 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: moh
[11 lutego 2011]
no i bardzo dobrze ze koncerty, byle wiecej :)
Gość: jagerware
[10 lutego 2011]
Drobny błąd w recenzji. Utwór "Gorecki" to inaczej "Moya". Natomiast początkowy utwór z pojawiającym się napisem "Hope" na wizualkach, nazwany został nieoficjalnie "Hope Drone".
mattk
[10 lutego 2011]
Jelinek @ Kulturalna:
http://www.youtube.com/watch?v=uwGXc45F1HA

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także