Ocena: 6

Pearl Jam

Pearl Jam

Okładka Pearl Jam - Pearl Jam

[Sony; 2 maja 2006]

Jak zapewne już wiesz, drogi czytelniku, najnowsza płyta Pearl Jam to najlepsza rzecz jaką zrobili od czasu „Vs” /„Vitalogy” / „No Code” (skreślić według uznania). Najbardziej energiczna i żywiołowa, dystansuje ostatnie dokonania formacji. Eddie Vedder jest w życiowej formie wokalnej, natchniony niczym na „Ten”, serwuje podobne, niezapomniane dreszcze jak w „Black” czy „Relase Me”. Mike McCready sypie z rękawa przeróżnymi, niewyobrażalnie zajebistymi solówkami, które mogą równać się tylko i wyłącznie z tym, co zwykł prezentować na najlepszych koncertach. Z drugiej strony, u tego samego drogiego czytelnika w podświadomości tkwi inna, „jedyna objawiona prawda”. „Pearl Jam” to kontynuacja dołowania kompozycyjną beznadziejnością charakterystyczną dla „Yield”, „Binaural” oraz „Riot Act”. Zespół Pearl Jam serwuje słuchaczom kolejny gniot, podobnie jak to czynią z wyraźnym uporem maniaka Red Hot Chilli Peppers czy U2. O co więc w tym wszystkim chodzi? Skąd tyle szumu, ściemniania i wkręcania biednych fanów i zajadłych przeciwników zespołu? Powód jest prosty. 2 maja 2006 roku ukazała się nowa płyta Pearl Jam.

Sytuacja z najnowszym dziełem Eddiego Veddera i jego kolegów do złudzenia przypomina zeszłoroczną gorączkę, poszczekiwanie i popiskiwanie związane z płytą innych gigantów rocka doby lat 90. Tym razem musimy się jednak przenieść na Wyspy Brytyjskie, do Manchesteru. Oasis, bo o nich mowa, zawartością „Don’t Believe The Truth” podzielili wszystkich, co zazwyczaj jest u nich normą, ale tym razem przybrało to niewyobrażalne rozmiary. Zeszłoroczny album braci Gallagherów był najlepszym dziełem od czasu „Definitely Maybe” / „(What’s The Story?) Morning Glory”. Był też kolejnym po „Heathen Chemistry” dowodem na systematyczne staczanie się na dno (którego początek niektórzy upatrują już na „Be Here Now”). To co jednak przede wszystkim łączy Oasis i Pearl Jam to fakt, że prawda w przypadku ich ostatnich płyt wydaje się leżeć gdzieś po środku.

Zacznijmy od tego, że Vedder i spółka mają naprawdę fatalną okładkę. Chyba najgorszą w ich karierze. Także wkładka do „Pearl Jam” (element, który zawsze był ich mocną stroną, szczególnie patrz: „No Code”) nie zachwyca. Nie bardzo wiadomo czemu, miała służyć stylizacja muzyków na Slipknot czy innych dziwacznych pajaców z podobnej kategorii. Nie budzi to uśmiechu, nie rozbawia do łez. Skłania do zastanowienia połączonego z lekkim zażenowaniem i przy okazji przypomina o chyba największej, zeszłorocznej klęsce graficznej w postaci „Worlds Apart” sygnowanego nazwą muzycznie przecież rewelacyjnego …And You Will Know Us By The Trail Of Dead. Okładka nastawia zatem wielce negatywnie, ale czy sytuacja jest adekwatna w przypadku tzw. sfery muzycznej? Czy jest gwoździem do trumny? A może mamy do czynienia z artystycznym zmartwychwstaniem Pearl Jam?

Najpierw ozłacanie, gdyż na następcy „Riot Act” mamy kilka wyróżniających się fragmentów. Utrzymany w średnim tempie „Marker In The Sand”, zaskakuje przede wszystkim ze względu na bardzo melodyjny refren i odrobinę rwane, oparte na charakterystycznym riffie zwrotki. Trzeba przyznać - zdecydowanie lepszy materiał na singiel od bardzo przeciętnego „Worldwide Suicide”. Na tle całości warto także wyróżnić odrobinę psychodeliczne „Army Reserve” oraz naprawdę fenomenalną, bluesową balladę „Come Back”, która jawi się jako najjaśniejszy punkt „Pearl Jam”. Równie poruszającej kompozycji dawno nie nagrali i kto wie czy prędko się doczekamy kolejnej, bo na tym kończą się fragmenty godne najlepszych czasów formacji. „Life Wasted” brzmi już jak gorsza wersja „Spin The Black Circle”, „Comatose” przypomina hard-rockowe czasy „Vs.”, ale prezentuje się „zaledwie” przyzwoicie. „Unemployable” zwraca uwagę podskórną melancholijnością, odrobinę youngowską gitarą, ale na dłuższą metę nie zapada w pamięć. Zupełny przestój notujemy na wysokości „Big Wave” i „Wasted Reprise”, który na szczęście rekompensują wspomniane już „Army Reserve” oraz „Come Back”. I choć trochę tu narzekamy, smęcimy i wieszamy psy na tym biednym, zmaltretowanym Pearl Jam to trzeba przyznać, że całość całkiem nieźle się broni. A już na pewno więcej niż przyzwoicie.

Na koniec spójrzmy na najnowsze dzieło twórców „Ten” przez pryzmat ostatnich dwóch albumów. Po pierwsze „Pearl Jam” wydaje się najbardziej energicznym i najostrzejszym materiałem. Na pewno nie razi też nierównością kompozycyjną, wyraźnymi wzlotami i upadkami, które charakteryzują „Binaural”. Jest też lepiej niż miało to miejsce na zaledwie znośnym, pozbawionym wyraźnych błysków, choć niesłusznie gnojonym „Riot Act”. Najlepsza płyta Pearl Jam od czasu „Vs” i „Vitalogy”? A może kontynuacja pogrążania się w słabej formie kompozycyjnej i dalsze wystawianie się na śmieszność? Nie mnie to oceniać, ale prawda leży chyba gdzieś po środku. Obiektywnie.

Piotr Wojdat (3 maja 2006)

Oceny

Krzysiek Kwiatkowski: 6/10
Piotr Wojdat: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Średnia z 15 ocen: 6,73/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Obiektywny fan Pearl Jam
[31 marca 2015]
Po przeczytaniu tego artykułu jedno mi sie na myśl nasuwa, pajac...

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także